— 382 — XLII. Pro aris et focis certamen*). Gdy się powiedzie wzrokiem po naszym przemyśle, po naszym handlu, po naszej gospodarce rolnej, a potem ogarnie się rzutem oka nie nasz przemysł, kwitnący na naszej ziemi, nie nasz handel i nie nasze ka­pitały i głowy, pracujące u nas ale nie dla nas, mimowoli serce zamiera z trwogi o przyszłość i zawisa u warg pytanie: czem się to dzieje, żeśmy wciąż tak biedni i bezsilni i czy nie zapóźno już na ratunek. Można bowiem spierać się jeszcze, czy jest z nami źle lub bardzo źle, ale niepodobna ukrywać, że gdyby podobny stan miał potrwać długo — musiałby się zakończyć zagładą naszej cywilizacyi, wydziedziczeniem i rozpłynięciem się w obcych dzielniejszych całościach. Czy nie zapóżno? Pytanie to nabiera tragicznej siły gdy zważymy, jak mało jest głów, któreby grozę sytuacyi oceniały, a zwłaszcza gdy zważymy, ilu zalet duszy, jakich wysiłków potrzeba, jakiego hartu i ofiarności ze strony uświadomionych, aby porwać za sobą co nieświadome niebezpieczeństwa i skarlałe w fatalnych warunkach nierównej walki. Przecież dzieło odrodzenia możliwe jest tylko póki naród nie znalazł się u kresu swych sił życiowych, a któż nas zapewni, żeśmy już nie próchnem? Chełpimy się wprawdzie starodawną kulturą ducha. Nie jesteśmy ludem, któryby się dopiero wyłaniał z pie- *) Chociaż cała praca ma charakter ogólny, niepodobna mi zakończyć jej bez zejścia, choćby na chwilę na węższy teren stosunków i potrzeb narodu, którego jestem synem.