eżeli w wspomnieniach moich cofnę się myślą w lata młodości, gdy uprzytomnię sobie owe czasy, w których, zasiadając na ławie uniwersyteckiej, wsłuchiwałem się w słowa, padające z ust takich mistrzów, jak Albert Lange w Zurychu, jak Herman Lotze w Getyndze i porównam ówczesny stan rzeczy na polu filozofii z tern, co się dzieje obecnie, to nieraz z trudnością przychodzi mi wierzyć, iż tak głękoko sięgające zmiany i przeobrażenia mogły się były dokonać w okresie czasu, obejmującym mało co więcej nad działalność jednego pokolenia. Gdy ja zawód naukowy rozpoczynałem, to skłonność do filozofowania uchodziła za rodzaj zboczenia, poświęcanie się zaś naukom filozoficznym równało się marnowaniu czasu na zajęcia jałowe, nie przynoszące nikomu pożytku. Filozofia robiła wrażenie strąconej z tronu królowej; zdawało się, że nauki przyrodnicze obejmą po niej dziedzictwo w królestwie wiedzy. Zagadnienia filozoficzne miały pójść jak stare graty na skład do magazynu historyi. Między naukami filozoficznemi była za moich młodych lat szczególnie jedna przedmiotem powszechnego lekceważenia; opinia naukowa dokonywała wówczas na niej pewnego rodzaju samosądu. Nauką tą była tak zwana metafizyka. Wielu uczonych dowodziło, że nawet zapadł na nią wyrok