219 śmiech żartownisiów stolicy, którzy tej melancholii pojąć nie mogą, jest nakształt świstu ostrego północnego wiatru, który ile razy wionie, potylekroć opadają z drzew urodzajnych zawiązki owoców z liściem i nierozwiniętemi jeszcze pączkami. Ten śmiech, tę ironią możnaby także przyrównać do morowego powietrza. Znałem pewnego jegomości, miał twarz rumianą, jak księżyc w pełni; był barczysty, silny; z resztą uprzejmy, grzeczny, układny, miły w pożyciu, rozsądny, nawet dosyć dowcipny, u którego słówka płynęły, jak z rejestru. Był to polubieniec, dworzanin fortuny. Całe szczęście swoje zakładał na dobrej kuchni, na starem winie. A życie jego mijało tak spokojnie, tak cicho, jak sen krzepiący zemdlone siły. Człowiek ten nie dał się niczem wyważyć z jednostajnego toku swoich rozrywek, i uciech zmysłowych; jego cały świat był zamknięty w dobrem mieniu; nie wiedział, że są inne uciechy, inne piękniejsze rozrywki, nie pojmował tego, że mogą przecież być inni ludzie na ziemi, inne mniemanie mający o szczęściu, z innem rozumieniem dzieł natury i praw ludzkich, z innemi wyobrażeniami, z innemi myślami. Człowiek ten pisał wiersze, ale to nie był poeta; czasem drukował w gazetach recenzye dzieł poetyckich: ale nie był to krytyk. Co większa chciał czasem mędrkować, ale to nie był filozof. Dobry, uprzejmy, zacny i poczciwy, miał najlepsze serce, ale stawał się sam godnym litości i śmiechu, powielekroć naśmiewał się z tego, co było dla niego obce i niezrozumiałe. Czyż mało jest takich ludzi? Ten przysiągłszy na wiarę Momusa, ubóstwia apetyt; ów z duszą i z ciałem zakopał się w aktach, a