ERAZM MAJEWSKI NAUKA O CYWILIZACJI IV NARODZINY I ROZWÓJ DUCHA NA ZIEMI WYDANIE POŚMIERTNE POD REDAKCJĄ PROF. M. MASSONIUSA Placet? Pare. Non placet? exi. SENECA. Nil scipi siquis putat, id quoque nescit, an sciri possit, quoniam nil scire fatetur. LUCRETIUS IV 470. NAKŁAD GEBETHNERA I WOLFFA WARSZAWA — KRAKÓW — LUBLIN — ŁÓDŹ POZNAŃ — WILNO — ZAKOPANE SKŁADY GŁÓWNE: „The Polish Book Imp, Co., Inc"—New York. Księgarnia Polska na Śląsku, Sp. Akc."—Katowice. Zakł. Graf. B. Wierzbicki i Ska w Warszawie. DO CZYTELNIKA. Oddając do druku ostatnie dzieło męża mego i rozstając się z rękopisem, nad którym zmarły pracował niemal do ostatniej go­dziny, do ostatniego tchu, poczuwam się do obowiązku podzielenia się z czytelnikami następującą jeszcze informacją. W notatkach ś. p. Erazma Majewskiego, w stosach raczej tych nieprzeliczonych notatek, jakie zmarły przy każdej swej pracy na­ukowej nagromadzał, znalazłam na jednej kartce tyczące się wła­śnie ostatniego] dzieła polecenie „Najlepszemu i najserdeczniejsze­mu przyjacielowi Marjanowi Massoniusowi poświęcam tę ostatnią pracę". Ponieważ uczony ten, profesor Uniw. Stefana Batorego w Wilnie, podjął się najłaskawiej mozolnego trudu ostatecznego układu dzieła i przygotowania go do druku, przeto korzystam z oka­zji, aby najwierniejszemu druhowi i przyjacielowi ś. p. Erazma, oddanemu mu całą duszą i całem sercem, powiernikowi wszystkich planów i myśli, wszystkich ideałów współwyznawcy, prof. Masso­niusowi, jeszcze raz wyrazić słowa najgłębszej wdzięczności za wszyst­ko, co przez tyle, tyle lat dobrego i zacnego ś. p. mężowi memu wyświadczył, wytrwale i niezłomnie podtrzymując w latach cięż­kiej i bezlitosnej choroby Jego ochotę i zapał do pracy, krzepiąc Jego wiarę w życie, w ludzi, w wiedzę, w prawdę i piękno. Od­dając drogocenny dla mnie rękopis w ręce prof. Massoniusa, go­rąco dziękuję Mu za to, co tak już rzadko spotyka się w dzisiejszych czasach, za szczerozłote uczucie silniejszej nad miłość przyjaźni. L. MAJEWSKA. PRZEDMOWA. „Narodziny Ducha na ziemi" stanowią w porządku chronologicznym czwarty, w porządku logicznym trzeci tom głównego dzieła ś. p. Erazma Majewskiego p. i „Nauka o Cywilizacji". Ta czterotomowa całość jest dziełem i wynikiem je­go życia. Zawiera w sobie to, co swemu Narodowi i ludzkości miał do powiedzenia. Inne, liczne, różnej, a nieraz wielkiej wartości jego prace, bardzo różnorod­ne, tworzone w znojnym trudzie, z niesłychaną su­miennością, na podstawie rozleglej erudycji, — są w czę­ści wysoko cennemi przyczynkami do nauki, w części pracami systematycznemi, niekiedy nawet nowe otwie­rającemi widnokręgi, w części wreszcie pracami, popu­laryzującemi wiedzę. To dzieło jest słowem jego życia, jest ziszczeniem celu, dla którego żył. Porządek logiczny jest taki: I „Prolegomena", II „Teorja człowieka i cywilizacji", III „Narodziny Ducha na ziemi", IV „Kapitał". Chronologicznie „Kapitał" (1-sze wydanie 1914) poprzedził „Narodziny Ducha". Po wyjściu z druku „Teorji człowieka i cywilizacji" autor zdawał sobie wyraźnie sprawę z tego, że dzieło nie jest ukończone. Ale plan jego dalszego ciągu nie przedstawiał mu się wyraźnie. Widocznem dla niego na razie było tyle, że chodzi o filogenezę człowieka, jako istoty duchowej, (ale nie człowieka jednostkowego, jeno człowieka jako części społeczeństwa), o psycho- logię filogenetyczną społeczeństwa, czyli właściwie na­rodu. W pierwszych dwóch tomach problemat społecznopsychologiczny był traktowany w większej mierze sta­tycznie, w mniejszej tylko dynamicznie. Z konieczności dynamicznego ujęcia tego problematu w całości autor zdawał sobie sprawę od początku, i częściowe wywody psychofilogenetyczne są w obu tych tomach obficie rozsiane. Ujęcie ich w systematyczną, spójną całość organiczną miało być zadaniem tomu następnego. Zadanie takie siłą rzeczy skazywało ten tom następ­ny na pewną ilość powtórzeń tego, co było w dwóch pierwszych. Powtórzeń tych nie uważał autor za żad­ne szczególne niebezpieczeństwo — i, jak sądzę, miał słuszność. Chodziło tylko o to, aby wszystko ująć w ca­łość organiczną. Zaraz po wyjściu z druku „Teorji człowieka i cy­wilizacji" (1912) zabrał się Majewski do pracy przygo­towawczej nad tomem następnym. Praca ta, jak to było w jego zwyczaju, polegała początkowo na gromadzeniu luźnych narazie notatek, zawierających w sobie częściowo materjał do całości syntetycznej, częściowo poprawki i uzupełnienia do pierwszych tomów. Tymczasem okoliczności społeczne i polityczne — co­raz wyraźniej zarysowujące się symptomy głębokich zmian ekonomicznych — zmieniły plan jego pracy pod wzglę­dem chronologicznym. Rodowód i krytyka struktury społecznej, ujęte ze stanowiska jej podłoża ekonomicznego, już w pierwotnem założeniu miały stanowić część końcową jego dzie­ła. Nowe okoliczności skłoniły go do przesunięcia w czasie, do zajęcia się teraz zaraz tem, co miało pierwotnie iść po tomie IIIcim. Wynikiem tego prze­sunięcia było opracowanie tomu, który pod tytułem „Kapitał" ukazał się w Iszem wydaniu w 1914 r. i który tym sposobem stał się chronologicznie IIIcim, zamiast być, jak to z jego treści wynika, IVym. „Kapitał" zdobył znaczne powodzenie i miał za ży­cia autora 5 wydań. Każde z nich wymagało ze stro­ny Majewskiego czynnego spółdziałania. Po jego wyj­ściu z druku w 1-szem wydaniu Majewski powrócił do przerwanej niemal w samym początku pracy nad to­mem w zasadzie IIIcim, a który teraz stawał się IVym, i któremu nadał tytuł: „Narodziny Ducha na ziemi". Od pracy tej odrywały go potrosze nowe ciągle wy­dania „Kapitału", tak, że szła ona w tempie wolniejszem od tego, któreby odpowiadało żelaznej i rzadkiej w na­szym Narodzie pracowitości Majewskiego. Niebawem jednak przyszło coś bez porównania gorszego: w r. 1918 nastąpił ciężki atak sercowy, który zdrowie jego podkopał radykalnie, i którego ciężkie skutki przetrwały do końca jego życia. Fizycznie był Majewski zawsze dość wątłym, a od bardzo wczesnej młodości pracował, jak olbrzym. Sie­bie nie żałował i nie oszczędzał nigdy. Krótkie chwi­le wypoczynku, które sobie skąpo wymierzał, w jego własnych oczach usprawiedliwiały się tylko tem, aby tego narzędzia, za jakie siebie w służbie Ojczyźnie za­wsze uważał, nie popsuć przedwcześnie. Do nadmiaru pracy doszły jeszcze głębokie wstrząśnienia tej „chwili wielce osobliwej", która z początkiem wojny nastała. Nastąpiła katastrofa. Katastrofa ta w niczem nie osłabiła jego umysłu. Jego potężny, twórczy i ścisły rozum do ostatniej chwi­li życia pozostał równie jasnym i sprawnym, jak nim był zawsze. Ale bardzo już osłabione zdrowie uniemoż­liwiło mu dotychczasową intensywność pracy i znacz­nie zwolniło jej tempo. To sprawiło, że praca nie zo­stała skończona. Była już w chwili śmierci autora dość blizką końca, i niewątpliwie, gdyby Majewski, w tym nawet, w którym był, stanie zdrowia, rok jeszcze prze­żyj, toby ją skończył. Ale Bóg. zrządził inaczej. Wdowie autora, która jest zarazem spadkobierczynią jego puścizny literackiej, nie pozostaje nic innego, jak wydać ją w tym stanie, w jakim po jego śmierci pozostała. Zresztą niewykonczenie pracy sprowadza się niemal wyłącznie do tego, że nie została ona ostatecznie upo­rządkowaną. Oprócz powtórzeń niezbędnych, w naturze rzeczy leżących, są, wcale zresztą nieliczne, takie, które mogłyby być i prawdopodobnie byłyby przez autora usunięte. Są, również nieliczne, miejsca, których zwią­zek z resztą nie został do zupełnej i ostatecznej jasno­ści doprowadzonym. Są drobne luki i opuszczenia. Bra­ki te ujmują cokolwiek przejrzystości i jednolitości dzie­łu, ale zasadniczej jego wartości nie zmniejszają. Teza naczelna jest wyrażona z dostateczną precyzją, zgroma­dzone na jej poparcie dowody doprowadzone do wyraź­nej postaci, ilustracje i wyjaśnienia obfite i przejrzyste. Jest ośm rozdziałów, które stanowią niezbędną część całości, ale których miejsca nie zostały przez autora dokładnie wyznaczona. Zostały one wyodrębnione z tek­stu i stanowią IIgą część niniejszej książki. Znajduje się pomiędzy niemi i jeden z najwyżej wartościowych nietylko tego tomu, lecz i całego dzieła: „Tajemnica artyzmu przedhistorycznego". Niektóre drobne wyjaśnienia, które wydały się niezbędnemi, znalazły miejsce w umieszczonych pod tekstem dopiskach redakcji. Od przypisków autora wy­różniają się one przez wzięty w nawiasy znak: (Red.). Tak w tym tomie jak i w poprzednich, niema żadnej dążności metafizycznej. Tytuł „narodziny Ducha" nie znaczy wcale, aby autor chciał kogoś przekonać, albo sam mniemał, źe „Duch" jest wytworem takich lub innych faktów biologicznych. Cel dzieła jest ściśle i wyłącznie naukowy: chodzi o wykazanie tych warun­ków naturalnych, w których pojawienie się na ziemi i rozwój istoty, zwanej „homo sapiens", jest możliwe i konieczne. Chodzi o wykazanie przyczyn, dla któ­rych nie istnieje na naszej ziemi i istnieć nie może „elephas sapiens", „canis sapiens", ani „apis sapiens", a dla których „homo insipiens" musiał przekształcić się na „homo sapiens". Nic ponadto. O „istocie" Ducha, o jego ostatecznem pochodzeniu, o jego transcendentalnym stosunku do materji—niema tu ani słowa. * Jak z zamieszczonej na czele tego tomu notatki pa­ni profesorowej Erazmowej Majewskiej widać, książka ta miała być mnie dedykowaną. Nie próbuję wyrażać uczucia, które we mnie ten zamiar autora budzi. Chciał­bym, aby niniejsza przedmowa i moja czynność redak­cyjna były, choć bardzo słabym i nikłym, wyrazem me­go bezgranicznego przywiązania dla ś. p. Erazma i bez­granicznej czci dla jego wielkiego dzieła i jego boha­terskiego życia. Marjan Massonius. Wilno, w Czerwcu 1923. SŁÓWKO WSTĘPNE. Nie znajdując nigdzie należytego, a dodałbym: należycie szczerego traktowania kwestji działalności i genezy człowieka, jako człowieka, jako jestestwa zupełnie wyjątkowego na ziemi, charakteryzującego się żywotem w społecznej formie bytu i w cywilizacji—odważyliśmy się na próbą badania samo­dzielnego, poczynając od podstaw. Postanowiliśmy zapomnieć o dotychczasowych próbach wyjaśnień i pójść własną drogą, obierając za jedyne narządzie badania metodę analityczną, która oddała już naukom przyrodniczym tyle usług, jak żadna inna, i to usług wprost nieocenionych. Zastosowanie tej metody odsłoniło nam rzeczy nieobojętne dla nauki. Wynik poszukiwań złożyliśmy w dwóch tomach „Nauki Cywilizacji", a poniekąd nawet i w tomie trzecim. Jednak rozległy temat nie został tam wyczerpany. Ody więc czas pozwolił nam dostrzec to i owo wyraźniej, pragniemy tu część poruszonych tematów rozwinąć, pozostawiając resztą, wiążącą się w osobną całość, do następnej pracy. Dotkniemy tu niektórych punktów ponownie, lubo bez krępowania się dawnym biegiem myśli. Chodzi nam bowiem o uzupełnienie badania przez poruszenie tematów, wcale tam jeszcze nie do­tkniętych. E. M. I. ZAGADKA WŁADZ DUCHOWYCH CZŁOWIEKA. Od głębokiej starożytności człowiek był przedmiotem podziwu dla samego siebie. Przenikliwe umysły, pomimo nieznajomości anatomji i fizjologji ciała, dawno dostrzegły, że te władze psychiczne, ten rozum, te umiejętności, te przerozmaite dążności, które cechują samego tylko człowieka na ziemi, nie mogą być wyprowadzane z samego ustroju cie­lesnego, na wzór zwierzęcych. Spostrzeżono, że, choć orga­nizacją ciała i uposażeniem zmysłowem równiśmy mniej więcej zwierzętom, jesteśmy czemś dużo więcej. Najrozumniejszym tedy wnioskiem, jaki się nastręczał logicznemu umysłowi na gruncie spostrzeżenia tej nienaturalności albo nadnaturalności władz duchowych i dążeń ludz­kich, musiała się stać koncepcja obcego ciału pierwiastku metafizycznego, który wstępuje w ciało w chwili narodzin lub poczęcia. To wczesne rozpoznanie obecności ducha w ciele ludzkiem i uznanie ducha za czynnik zaświatowy, a następnie płynąca z tej racji szczera i głęboka adoracja tego pierwiastku niepochodnego (boski pierwiastek w człowieku), nie może nie budzić podziwu dla przenikliwości umysłów, którym obce przecież były zdobycze wiedzy późniejszej, w stokroć ja­skrawszy sposób uwydatniające nadnaturalność umysłu ludz­kiego. Podziwu tego nie zmniejsza fakt, że coś analogicznego do mądrości, które w nas działa, coś podobnego do woli i uczuć ludzkich dostrzeżono także i w całej przyrodzie, nie wyłączając nawet nieożywionej. I to bowiem było świa- dectwem umiejętności wyprowadzania z obserwacji logicz­nych wniosków. Badawczy umysł ludzki, nie orjentując się jeszcze w zawiłym natłoku zjawisk przyrody, w nieustają­cym ruchu i działaniach nie tylko tworów ożywionych, ale także przyrody, którą mianujemy „martwą", nie mógł po­przestać na przypuszczeniu jakiegoś bezrozumu w całej tej nieustającej, ale skoordynowanej akcji, dookoła człowieka. Rozumując więc przez analogję, dopatrzył się w otaczają­cym świecie tego samego pierwiastku, który zauważył i odróżnił w samym sobie, i odtąd utracił spokój zwierzęcy. Wyobraźnia, tedy wspierana rozsądkiem, a pozbawiona jeszcze głębszej znajomości świata, napełniła ziemię przeróżnemi duchami czyli tajemniczemi istnościami o przymiotach nie tylko ludzkich, ale nawet nadludzkich. Uduchowiono więc od dawna zarówno wnętrze ziemi, skały i wody, jak chmury, wiatry, pioruny. Nawet świat roślin i zwierząt nabrał ta­jemniczości, przedtem niedostrzeganej. Że zaś człowiek musiał się obracać wśród tych niezrozumiałych dlań potęg, że czuł się od nich wielostronnie zależnym, że musiał przed jednemi bronić się, inne wyzyskiwać, podzielono duchy zewnętrzne względem człowieka na dwie kategorje: przy­jaznych ludziom i nieprzyjaznych, na dobre i złośliwe, na jasne i ciemne. I odtąd, czując się bezbronnym wobec złych potęg, nauczył się człowiek wchodzić z niemi w kompro­misy. Złe usiłował przebłagać, dobrym oddawał się pod opiekę. W ten sposób już w czasach głęboko przedhistorycznych powstała pierwsza wiedza naiwna. Utrzymywała się ona w tym charakterze przez wieki bez wyjątku wszę­dzie. Naokoło tej samej osi osnuwały się najrozmaitsze rozwinięcia tej samej zasadniczo myśli. Dopiero zwolna zaczęło się dostrzeganie przyczyn naturalnych dla zjawisk niezrozumiałych. Od tej chwili miej­sce pierwotnego naiwnego animizmu (uduchowiania przy­rody) zajął naturalizm. Wiara w duchy piorunów, wiatrów, drzew, zwierząt potężnych i t. d. zaczęła w przodujących umysłach ustępować wierze w porządek „naturalny" świata. Wówczas człowiek zwrócił ponownie uwagę na własne swe władze umysłowe, na swoją mądrość... i... nastąpił rozłam w pojęciach. Gdy jedni, pomimo wszystkie zdobycze wiedzy, nie czuli się w możności rozwiązać zagadki wyjątkowości człowieka i cierpliwie dociekali stosunku ludzkich zjawisk duchowych do fizycznych sił świata oraz do oczywistej mądrości, wcielonej w świat rzeczy — inni zaczęli nie tylko coraz mocniej wątpić o nienaturalnej zagadkowości ludzkich władz duchowych, ale uznali je wręcz za prosty wynik na­turalnego wydoskonalenia się organizmu ludzkiego. Zdobycze anatomji i fizjologji zwierząt oraz ludzi, po­równawcze badanie przeróżnych organizmów zwierzęcych narzucały coraz silniej przekonanie o zasadniczej identycz­ności organizmu ludzkiego z organizmami zwierzęcemi. Różnice tedy w psychice, jakkolwiek bardzo rażące, uznano już tylko za różnice stopnia, za ilościowe, zaś nie za jako­ściowe. Zwłaszcza ewolucjoniści wieku XVIII i XIXgo wyobrazili sobie, że w ten sposób zagadkę człowieka roz­wiązali i położyli kres wszelkim wątpliwościom i sporom. Po świetnych syntezach Lamarcka, Darwina oraz ich kontynuatorów cała wyjątkowość człowieka, tkwiąca w jego rozumie, mądrości, w jego nadzwierzęcych władzach oraz ideałach, została uznana za naturalny wynik rozwoju gatun­kowego, za naturalny wynik szczęśliwie skomplikowanej orga­nizacji ciała, przedewszystkiem zaś wydoskonalenia się sy­stemu nerwowego i jego centralnego organu: mózgu. Wymowny wyraz tej wiary znajdujemy jeszcze w 1869 r. u znakomitego antropologa, Broki, który z okazji nieustan­nych debatów na temat pokrewieństwa z rodem małp po­wiada: „Non, l homme n est pas un singe, car il s eleve au dessus du singe de toute la distance, qui separe 1 ebauche du type acheve". Wyższość psychiczna nasza została uznana tylko za skutek szeregu zmian organicznych, ko­rzystnych dla typu, człowiek zaś sam za najdoskonalsze dzieło prostego rozwoju. Zamykano oczy na pewne rażące nawet fakty, które mogłyby ostrzec, że jednak całej prawdy nie docieczono — i nauka pozytywna spoczęła na niezasłużonych laurach. Wiara zaś w nieomylność tłumaczeń ewolucjonistycznych stała się tak niezachwianą, że wszystkie nauki huma­nistyczne poczęto opierać, niby na pewnej opoce, na przy­rodniczym materjalizmie. Psychologja szczyci się, że prze­niknęła już mechanikę najzawilszych przejawów życia du­chowego, a pod względem pewności podstaw stała się już wprost osobną tylko gałęzią nauk przyrodniczych. Nie spostrzega jednak, że, ustaliwszy doświadczalnie pewien Narodziny Ducha 2 szereg pewników, sprzeniewierza się im następnie na całej linji. Przestała mianowicie dostrzegać zagadkowość ludz­kich władz umysłowych w stosunku do naturalności podstaw, na których się oparli psychologowie*). Nastało znieczulenie na najjaskrawszą zagadkowość umy­słu ludzkiego, o którą właśnie psychologowie zdają się naj­mniej troszczyć, mianowicie na stosunek rozumu ludzkiego i wogóle inteligencji do mowy, choć już w starożytności kładziono wielki nacisk na mowę. Wszak jeszcze pitagorejczyk Philolaus nauczał, że człowieka różni od zwierząt mowa i „logos", czyli rozum. Żadna teorja dzisiejszej psychologji nie odpowie na kar­dynalne pytanie: czem się to dzieje, że u człowieka zmy­sły mogą dawać rozum, niezmiernie rozmaity jakościowo oraz ilościowo, mądrość nabywalną, u zwierząt zaś tylko to nie­zmienne (w obrębie gatunku), co sami mianują zaledwie in­stynktem. Czem się to dzieje, że u człowieka dają w wyni­ku „umysły" o niezmiernie rozmaitej skali, jakości i rozleg­łości, u zwierząt zaś skromne struktury psychiczne zawsze niemal jednakie w obrębie całego gatunku? Wszak uposażeniem zmysłowem jesteśmy napewno pra­wie równi przynajmniej zwierzętom, które są nam najbliższe organizacją ciała. Nie posiadamy ani jednego zmysłu wię­cej, żaden nie jest doskonalszy od zmysłów zwierzęcych, a pomimo to jesteśmy psychicznie czemś o wiele, wiele wię­cej, niż zwierzętami. Posiadamy rozległą wiedzę, przeróżne, a w sumie niezliczone umiejętności; przedewszystkiem zaś łatwo nabywamy taką przenikliwość umysłu, z którą nie mo- *) Przecież już w XVIlem stuleciu Locke zrozumiał i dowodził, że źródłem wszelkiego poznania są zmysły, i niema nic takiego w umyśle, czegoby pierwej nie było w zmyśle. „Nihil est in intellectu, quod pridie non fuerat in sensu". Wprawdzie twierdzeniu Locke a przeciwstawił się spółczesny mu monista duszy, wielki Leibnitz, i dowcipnie przekreślił słynne orzeczenie, do­dając do niego słowa „nisi ipse intellectus", co znaczy, że prócz „umysłu niema nic takiego w umyśle, czegoby pierwej nie było w zmysłach", — ale wszystkie późniejsze obserwacje i doświadczenia potwierdzały tylko słusz­ność twierdzenia Locke a. Jednak cóż z tego? I do dziś niemal, jak przed dwustu laty, stoimy na tym samym punkcie i pomimo, źe nieskończenie lepiej zdajemy sobie sprawę z funkcji organizmu, do dziś panuje taka sama krańcowość sądów, jak za czasów Locke a. — Jest nawet gorzej. gą mierzyć się władze zwierzęce nawet w odległem poró­wnaniu. Stworzyliśmy sobie cały świat cywilizacji materjalnej, — której całkowicie są pozbawione nawet najbliższe nam organizacją zwierzęta, podobnie jak i najdalsze. Czemże się to dzieje? Gdzie źródło tej wyjątkowości władz i mocy ludzkich? Na to niema jasnej i stanowczej odpowiedzi. Według ewolucjonistów zarówno odłamu Lamarck a, jak Darwina — człowiek iest dziełem prostej ewolucji, która na jego terenie ma się odbywać przeważnie w kierunku psy­chicznym, staje się zaś coraz prędszą w miarę doskonale­nia się mózgu przez coraz forsowniejsze jego używa­nie, wreszcie przez dobór, odrzucający zmiany niekorzy­stne dla danego typu, utrwalający zaś korzystne przez dzie­dziczność. W tem oświetleniu człowiek zaczął uchodzić i musiał uchodzić nie tylko za najdoskonalsze dzieło prostego ga­tunkowego rozwoju, ale i za dzieło najpóźniejsze historycz­nie. Zjawienie się zaś dopiero niedawne potęgi duchowej dobrze się wiązało z przekonaniem o młodości fizycznego ty­pu ludzkiego. Trzeba bowiem dodać, że wiarę w młodość i niejako skończoność naszego typu cielesnego, zaszczepio­ną jeszcze przez wielkiego Cuviera, rzecznika niezmienności typów, popierał przez czas długi, a nawet dotąd popiera zupełny brak prawdziwie paleontologicznych szczątków czło­wieka. Więc też nawet opozycja, która powstała przeciw ewolucjonizmowi Darwina, zrazu namiętna i pewna siebie, dała za wygrane i w usiłowaniu ratowania z rozbicia tego przynajmniej, co się dawało uratować, pocieszała się spo­strzeżeniem, że z duchem teorji rozwoju dobrze się zgadza tradycja o najpóźniejszem stworzeniu człowieka. Otóż sprawa nie przedstawia się bynajmniej tak prosto. Kto baczniej przyjrzy się cechom psychiki ludzkiej, ten łatwo może spostrzec, iż cały gmach rozumowań ewolucjo­nistów stoi na piasku niedość głębokiego ujmowania całej kwestji. Najważniejszym faktem, który powinienby dawno zrefle­ktować uporczywych ewolucjonistów — jest stosunkowo zbyt mała różnica między uposażeniem zmysłowem zwierząt a czło­wieka, a nawet zupełny brak jakiejkolwiek przewagi na­szej w tym względzie. II. CZŁOWIEK WCIELENIEM NAJJASKRAWSZYCH SPRZECZNOŚCI. Pomimo, że ludzie budową ciała różnią się między so­bą tak niewiele, jak różnią się niewiele między sobą w obrę­bie swego gatunku konie, słonie, wróble, muchy, to prze­cież człowiek jest wcieleniem najjaskrawszych sprzeczności, niespotykanych w całej naturze ożywionej, pomimo że i ta dostatecznie już jest najeżona sprzecznościami. Mówimy tu oczywiście o sprzecznościach psychicznych i funkcjonalnych, o niezmiernych różnicach nie tylko w uzdolnieniach nabywalnych, ale i w tem, co nazywamy zwykle naturą i chara­kterem danego osobnika, rodu, narodu, lub całej mniej lub więcej licznej warstwy społecznej. I tak np. przedstawiciele warstwy najwyżej oświeconej bez względu na to, do jakiego ludu i narodu należymy, wstydzimy sie normalnych funkcji ciała, związanych z odżywianiem się i rozradzaniem. Czujemy się szczęśliwi w sferze ideałów, biegunowo sprzecznych z instynktami ciała. To jest bardzo znamienne, bo świadczy o nadclelesności tego kompleksu władz, który nazywamy duszą ludzką. Z tego powodu zdawaćby się mogło, żeśmy z gruntu czemś innem i lepszem od przedsta­wicieli niższych warstw mniej oświeconych w narodzie. Ale to nieprawda, bo przecież tylko pewna część osobników naszego rodu, i to znikoma, a należąca do wszystkich warstw społecznych, dąży wytrwale ad astra i wyłamuje się z pod przemocy instynktów zwierzęcych. Inni natomiast, bez względu na społeczną przynależność, potrafią folgować najbrutalniejszym popędom w stopniu nieznanym nawet u naj­dzikszych, naj drapieżniej szych i naj okrutniej szych zwierząt*). *) Czy kto słyszał, aby jakie zwierzę pastwiło się tak nad drugiem, choćby z innego, wrogiego gatunku, jak człowiek potrafi się pastwić nad człowiekiem? Czy kto słyszał, ażeby jakieś zwierzę obdzierało ze skóry inne zwierzę, łamało kości i praktykowało najwyrafinowansze tortury, nie zmu­szone do tego głodem lub obroną życia, jak to czynić potrafi nie tylko z pasją, ale nawet przez wyrafinowane okrucieństwo, szlachetny ród ludz­ki? A przecież takie właśnie najwyrafinowansze okrucieństwa ród człowie­czy popełnia w rozmaitych czasach i miejscach przez wszystkie wieki nie długiej coprawda, ale nie nazbyt zaszczytnej swojej historji. Gorycz tych iłów niech usprawiedliwi głęboki smutek i bezsilna rozpacz, jaka nas wszystkich ogarnia w tych bezprzykładnie krwawych i ohydnych latach powojennego rozpasania się na całym świecie bestji ludzkiej. Jednak nawet i ci, pomimo łakomstwa, obżarstwa, opil­stwa, rozpusty, krwiożerczości, drapieżności, okrucieństwa i t. d., sprzecznych z duchowością, bynajmniej nie utracają przez to tych władz czy właściwości, które ich wyniosły i wynoszą ponad zwierzęta. Co więcej, hołdowanie pozio­mym i brutalnym żądzom cielesnym i uduchowienie nie dzielą ludzi, jakby, teoretycznie biorąc, być mogło, na jakieś dwie osobne odmiany, arcyzwierzęcą a arcyludzką, bezwzględnie ujemną i bezwzględnie dodatnią, ponurą i świetlaną, albo­wiem w każdym rodzie, w każdej rodzinie, a nawet często w jednym i tym samym osobniku, w różnym tylko czasie, występują obok siebie albo mogą występować spotęgowana aż do karykatury zwierzęcość i wzniosła anielskość. Uczynki nasze umiemy już oddawna dzielić bardzo sta­nowczo na złe i dobre, ale i tutaj nie uniknęliśmy zamętu i sprzeczności, charakteryzujących naszą naturę, albowiem elastyczność tych kompasów, które nazywamy etyką, pra­wem, sumieniem, honorem i obowiązkiem, bywa tak wielka, że równa się ich nieobecności. Potrafimy przecież nie tylko mianować dobrem to, co inni za złe uważają, ale ogromna większość ludzi przez cały długi ciąg dziejów ludzkości po­stępuje całkiem świadomie wbrew własnym zasadom, co świadczy, że sprzeczności sięgają nawet do głębi natury każdego. Więc, jakkolwiekbyśmy rozumowali nad kwestją dobra i zła, moralności i niemoralności, poziomości i szczytności natury ludzkiej itd., jedno przeziera z wielką jasnością, mia­nowicie, że w człowieku zjawił się na ziemi wprawdzie ja­kiś potężny czynnik obcy niższej naturze, ale, rzecz dziwna, nie tylko wcale nie skasował on w nas, w ciałach naszych, w popędach, natury zwierzęcej, ale z największą pewnością spotęgował ją i wyjaskrawił. Uczynił nas pomimo naszego człowieczeństwa jak gdyby zwierzętami w potędze, a rów­nocześnie zwierzętami uniwersalnemi, i nie tyle w dobrem, ile we wszelkich ujemnościach natury ożywionej. Pomyślmy tylko! Gdy dobre zwierzę zawsze, w każdych okolicznościach pozostaje jednako i zawsze dobrem, łagodne łagodnem, mądrzejsze od wielu innych zawsze mądrem, a głupie, i tępe zawsze głupiemjeden tylko człowiek, a właściwie cały ród nasz bez wyjątku reprezentuje doprawdy całą orkiestrę, całą gamę. tonów, całą tęczę kolorów, całą skalę moralnych war- tości, od najbardziej dodatnich, iście niebiańskich, aż do szatańskich. Dziś, w zaraniu wieku XXgo, następcy wspaniałego w. XIX, który słusznie był dumny z wielostronnych i płod­nych jak nigdy w dobrodziejstwa triumfów ludzkości, nie­mal na wszystkich polach dodatniej działalności ludzkiej stoimy u moralnego bankructwa ogromnej części właśnie najdumniejszego odłamu całej ludzkości. Rzekomo najlepsza jej część, a właściwie tylko najdumniejsza, zdała, niestety, jak niemożna gorzej, egzamin ze swej wyższości. Głosiła się przecież na świat cały, jako rasa istnych nadludzi. I cóż się okazało? Wszak to przecież ta rzekoma elita ludzkości, naród Kanta, który odsłonił najwyższe szczyty obowiązku cnotliwości, właśnie ten naród, o ironjo, okazał się uosobieniem najbardziej szatańskich przeciwieństw wszelkiej cnotliwości. Rzec można, stał się on kwintesencją zła w ludzkości, lu­dem zbrodniczym w stopniu dotąd w całej przeszłości, mi­mo licznych upadków, nieosiągniętym. Wszak to ten na­ród odważył się głosić za swą najwyższą zasadę kierowni­czą przemoc przed prawem (Macht vor Recht), najbrutalniejsze zaprzeczenie wszechczłowieczej a elementarnej moral­ności. Zapanowanie tego opacznego hasła zepchnęłoby prze­cież moralnych bankrutów znowu do dawnych nizin. Więc zachodzi pytanie, skądże się w nas wziął ten do­datni wynik, tak głęboko przeobrażający naszą brutalną na­turę? Gdyby wypłynął w sposób naturalny z organizacji, z ciał naszych, jako prosty wynik stałego „doskonalenia się" natury zwierzęcej, nie mógłby pod żadnym pozorem być sprzeczny z podstawowemi instynktami wszystkich ciał zwierzę­cych, a więc i własnego ciała, następnie zaś musiałby się tu i owdzie w świecie form zwierzęcych już ujawnić w ja­kiemś odchylaniu się owych instynktów od instynktów rodo­wych, powszechnie panujących u tych zwierząt. Gdyby zaś znowu miał być w naszym rodzie przeobraże­niem się dawnej, normalnej natury w coś z nią sprzeczne­go, to i wówczas zastąpiłby już w całości dawne instynkty, panujące w stadjum przedczłowieczem, a w takim razie nie powinno być w naszej naturze znowu tych strasznych a za­sadniczych sprzeczności, które na każdym kroku rzucają się nam w oczy. Skoro więc sprzeczności, któremi najeżona jest cała na­sza cywilizacja, nie tylko istnieją, ale wyjaskrawiają się, i to w tempie coraz przyspieszającem się, potęgują się, do stop­nia jeszcze choćby przed dziesiątkiem lat nieprzeczuwanego, to tego jakiegoś nowego dobroczynnego czynnika nie możemy wywodzić z ciał naszych, ani pojawienie się jego przypisywać jakiejś normalnej ewolucji ciał naszych, bo na­turalnej racji takiej ewolucji w naszej przyrodzie nie było. To jest jasne i nie wymaga osobnego uzasadniania. Oto dlaczego wielcy myśliciele musieli szukać źródła tego czynnika zewnątrz nas. Oto dlaczego musieli go uznać za zjawisko pozacielesne, supranaturalne, może nawet metafi­zyczne, stając mimowoli w sprzeczności ze wszystkiemi wy­nikami nauk przyrodniczych i dla rozjaśnienia sprawy nie­wiele zyskując. Chcąc bowiem uniknąć jednej niekonsek­wencji, trzeba było popaść w drugą, co zaś ważniejsza, znowu stanąć wobec zagadki. Jakże bowiem wytłumaczyć nietylko ścieranie się zwierzęcości z uduchowieniem, pochodzącem z zewnątrz, czyli ścieranie się zmysłowości z wyż­szym pierwiastkiem metafizycznym, sprzecznym z cielesnością, ale jeszcze czem wytłumaczyć tę uporczywość i siłę, z ja­ką ciało i jego żądze przeciwstawiają się jakiejś potędze pozacielesnej, a może pozafizycznej? Bezsilność nauki na tym punkcie stała się zapewne głównym powodem do odróżnienia nie tylko w człowieku, ale następnie w całej już przyrodzie *) zgoła już metafizycznych pierwiastków dobra i zła, miłości i nienawiści, „ducha" i „materji". I oto Ormuzd i Aryman ścierają się ze sobą w świecie niemal jednako potężni, i tylko w optymizmie, stanowiącym nie wysychające źródło otuchy, poczytujemy boski pierwiastek dobra za silniejszy oraz za pierwotny i spodziewamy się ostatecznie jego zwycięstwa. Lecz nawet w tak szerokiej koncepcji wcale nie znajdu­je zaspokojenia natarczywe pytanie: dzięki jakim okolicz­nościom jeden tylko nasz ród na Ziemi został uprzywilejo­wany, a poniekąd i upośledzony tajemniczym pierwiastkiem, który go wprawdzie wyniósł na jakiś wyższy szczebel bytu, ale bynajmniej nie zapewnia mniejszej sumy cierpień, ani mniejszej sumy bez przerwy powtarzających się nikczemności, niżeli na niższych i najniższych stopniach? Zapraw- *) Przez skłonność do antropomorfizmu i uogólniania. dę samo piekło, które wyśnił genjalny Dante, zbladło w oczach uszlachetnionych synów owego wspaniałego po­czątku XXgo w. I w całej naszej wiedzy nie znajdziemy objaśnienia tych rzeczy niezrozumiałych. Dlatego też już tylko systemy re­ligijne, jako zupełnie niezależne od wiedzy pozytywnej, ja­ko oparte na dogmatach i tajemnicach, dają na te pyta­nia odpowiedzi. — Ktoby jednak szukał ich albo potwier­dzenia, albo wytłumaczenia w nauce, ten dozna zawodu. Ani filozofja, ani nauki biologiczne nie tłumaczą nam za­gadki: wyjątkowości człowieka, widniejącej w jego wygórowa­nym psychizmie, w faktycznej nierówności osobników i t. d. i i d. III. TEORJA ROZWOJU NIE TŁUMACZY WYJĄTKOWOŚCI LUDZKICH WŁADZ DUCHOWYCH. Gdyby wysokie zdolności psychiczne pozostawały rze­czywiście w prostym stosunku do stopnia rozwoju półkul mózgowych, jak to powinno wynikać z teorji rozwoju, to mózg ludzki powinienby się pod względem rozwoju bez­miernie różnić nie tylko od mózgów wszystkich pokrewnych nam rodów zwierzęcych, lecz od mózgów paleolitycznych, tymczasem kilka niedawnych wykopalisk czaszek napewno paleolitycznych dowodzi, że mózgi paleolityczne albo wcale nie różniły się rozwojem i budową od mózgów ludzi nam spółczesnych, i to stojących nawet na najwyższym szcze­blu duchowej potęgi, albo tak niewiele, że owe różnice nie wystarczają do wyjaśnienia różnic intelektualnych. Gdy zaś zważymy, że w żadnym mózgu niema nic na­gle darowanego przez przyrodę, bo każdy nowy gram jego, przybywający do wagi dawnej, musiał być okupywany przez liczne pokolenia wielkim mozołem i w ścisłej łączności z prze­obrażeniami w całym systemie nerwowym, a więc w ścisłej łącz­ności 0 ukształtowaniem wszystkich zmysłów, to łatwo się będzie zgodzić, że nie mógł powstać nagle w czasach głęboko przedhistorycznych (np. paleolitycznych) jakiś bardzo roz­winięty mózg, gotowy do nader skomplikowanych funkcji, a prze­eiei wcale tak nie funkcjonujący, lecz przeciwnie, przez liczne dziesiątki tysięcy lat funkcjonujący w sposób bardzo prymitytony. I również w czasach ostatnich nie zaszły żadne takie zmia­ny w mózgu ludzkim nagłe a ważne, któreby odpowiadały ogromnym zmianom, zaszłym faktycznie w psychice. Wszel­kie obserwacje, prowadzone zarówno nad mózgami zwierząt, jak ludzi, przeczą podobnym przypuszczeniom. Jeśli uwzględnimy te fakty, to pozostaje przyznać, że jeszcze stoimy wobec zagadki. Loeb w swoim „Wstępie do fizjologji i psychologji po­równawczej" wręcz przyznaje, że „masa mózgu nie wykazuje żadnego związku ze stopniem inteligencji11 (dopóki nie spada u osobnika do rozmiarów patologicznych lub potwornych). (Patrz przekł. pols. str. 200.) Sam przyznaje, że u zwierząt zdolność do kojarzeń (psychicznych) jest bardzo mała — u człowieka dopiero za­dziwiająco wielka (1. c. 221 — 222), i nie znajduje dla tej róż­nicy żadnego wytłumaczenia. Podobną myśl wypowiada N. S. Shaler *). "Gdy dochodzimy do człowieka, mówi on, zdaje się, jak gdyby odwieczne podporządkowanie ducha ciału było zniesione, umysł rozwija się z nadzwyczajną szyb­kością, gdy tymczasem budowa ciała pozostaje niezmienna bez względu na to, co w niej jest istotnem". Rzeczywiście, kompromitująco podobny do mózgu wielu małp, mózg nasz jest mało co większy od ich mózgów, a te różnice, jakie faktycznie istnieją, doprawdy nic nie tłumaczą. Mózg nasz nie rozrósł się wcale od czasów paleolitycznych, tymczasem patrzmyż, dokąd zaszedł w krótkim stosunkowo okresie ostatnich kilku tysięcy lat rodzaj ludzki. Małpy, mi­mo rażącego podobieństwa ich budowy do naszej, mimo że są równie starożytnemi, jak my, rodami na ziemi, nie zdobyły się na nic więcej ponad to, na, co zdobywali się ich. przodkowie mniej lub więcej odlegli. Zastój, podobny do „za­stoju" na całej linji zwierzęcej, jest ich udziałem, tymcza­sem u nas, zwłaszcza w ostatnich paru tysiącoleciach, każde niemal pokolenie inaczej myśli, co innego wykonywa i do czego innego dąży! Każde robi swoje własne odkrycia i wynalazki, każde nowe pokolenie zadziwia własnych ojców coraz bardziej imponującemi dziełami, choć ród nasz wcale nie zmie­nia się fizycznie, choć mózgi dzisiejsze nie są ani trochę większe od mózgów naszych przodków z przed lat kilku­nastu tysięcy! *) Shaler: The interpretation of nature. Boston. 1809 str. 187. Jeżeli więc ewolucja taka jak nasza, dziwnie galopują­ca, a równocześnie obywająca się bez odpowiednio wielkich zmian anatomicznych, nie dotyka wcale zwierząt, to jedno z dwojga staje się pewnem: albo zwierzęta, nie wyłączając najpodobniejszych nam zoologicznie, — nie podlegają wcale ewo­lucji, — albo ta nasza, równie dziwna, jak bezprzykładna — i objawiająca się tylko w sferze duchowej, — nie jest już wcale ewolucją. Tertium non datur. Skoro zaś przyrodnicy dość zgodnie utrzymują, że wszystko, co żyje, jest dziełem ewolucji, to musimy się już zgodzić, że ten osobliwy zaiste „postęp", na jaki patrzymy w naszym świecie, nie może być wynikiem ani prostej ewolucji, choćby wyjątkowo przyspieszo­nej, ani nawet jakiegoś skoku, w rodzaju mutacji, bo naprzód jużby go anatomowie, zoologowie i paleontologowie zauwa­żyli, a następnie sprzeciwia się takiemu przypuszczeniu ist­nienie zupełnie zdrowych na ciele głupców i ludzi bardzo tępych. Tłumaczenie istnych cudów ludzkiej psychiki prostą i regularną ewolucją jest tedy niedopuszczalne, zwłaszcza jeszcze i dla kilku odrębnych, a jednako poważnych racji. Między innemi przeczy temu choćby ogromna niejednakowość władz psychicznych u różnych osobników naszego rodu w tem samem nawet społeczeństwie i przy tych samych nawet kształtach mózgu i czaszki, — a następnie ich niedzie­dziczność. A toż gdyby potężne władze psychiczne ludzkie miały być rzeczywiście wynikiem tylko rozwoju naturalnego, — to już po tylu wiekach żywota w cywilizacji powinnibyśmy wszyscy rodzić się dziś jednako rozumnymi, czy mądrymi, bo tak przecież jednakowemi rodzą się zwierzęta. Każde w swoim gatunku jest obdarzone własną mądrością rodową i wrodzoną, jakby przyrosłą do jego postaci, każde ma włas­ny charakter specyficzny, tak ustalony w szeregu niezliczo­nych pokoleń, że nieuniknione różnice indywidualne zamykają się w niezmiernie szczupłych granicach. Mózg lisa zawsze decyduje o istnieniu niezmiennych władz psychicznych lisich, mózg wilka — o wilczych. Lis nie może nabyć psychiki wilka, choćby chował się między wilkami, ani odwrotnie. I zwierząt charakter i władze psy­chiczne płyną w sposób konieczny z samego ustroju zarówno mózgu, jak całego ciała, jak z odziedziczonych właściwości. Nawet najstaranniej sza tresura czy kultura niewiele może odchylić od typu normalnego, gdzie zaś odchyla, np. u psa, tam w parze z odchyleniami idą zaraz odpowiednie zmiany w całej postaci (rasy psów). Zatem psychika zwierzęca, od­chylona od dawnej normy, okazuje się zaraz psychiką całej rasy albo odmiany zoologicznej. Tymczasem u ludzi spotykamy się z innym stanem rze­czy. Tu psychiczność wcale nie chodzi w parze z fizycznością. Samo posiadanie pod czaszką zdrowego mózgu ludzkiego wcale nie decyduje ani o charakterze, ani o jakości, ani o zakresie władz umysłowych osobnika. My ani w ciągu dojrzewania, ani po długich latach ży­wota nie stajemy się jednakowo mądrymi i równymi sobie psychicznie.*) Głowy mędrców i prostaków w zasadzie są prawie jednakowe, ale funkcje psychiczne zarówno jedno­stek, jak całych ludów wcale nie zdradzają tej równomier­ności, która powinna być następstwem prostej ewolucji ludz­kiego systemu nerwowego. Wyższości też oraz bogactwa psychiki ludzkiej, możliwej tylko, ale występującej nie u wszystkich jednostek, w żaden sposób nie można poczytywać za proste następstwo wysubtelnienia się systemu nerwowego, podobnie, jak niższości oraz ubóstwa psychik zwierzęcych — nie można tłumaczyć odpowiednio prostszą budową i odpowiednio mniejszą subtel­nością mózgów. Przecież obserwacja obyczajów i zmyślności zwierząt, trudna wprawdzie (oparta jedynie na wido­mych reakcjach na bodźce i na porównywaniu ich z włas­nemi naszemi reakcjami), nie wykazała żadnych braków zasadniczych w zmyślności zwierząt, oczywiście wyższych, bliż­szych człowiekowi. Nie brak im ani jednej podstawowej wła­dzy (psychicznej) ludzkiej. Powiadają np. psychologowie, że myśl jest dziełem pamięci, podległem prawom uwagi. Ależ pamięć, ów podstawowy warunek wyższego życia du- *) Mnóstwo chodzi po świecie ludzi zupełnie tępych i „ograniczo­nych", pomimo że są zbudowani tak samo normalnie, jak najmądrzejsi, a nawet jak genjalni, a często nawet i lepiej. Ileż przytem występuje w mrowiu ludzkiem równocześnie kontrastowo różnych zarówno umysłowo-ści, jak charakterów, a przecież najwybitniejszym nawet różnicom psy­chicznym i funkcjonalnym nie towarzyszą, powtarzam, żadne takie zmiany w postaci bądź ciała, bądź mózgu samego, któreby choć w drobnej cząstce usprawiedliwiały owe niezmierne odmienności psychiczne. chowego, niczem nie bywa gorsza u zwierząt od naszej. Mechanizm psychiczny jest podobny w głowach ludzkich i zwierzęcych. Zwierzęta także operują abstrakcjami, one nawet instynktownie rozumują, czyli, nie wiedząc o tem, wiążą pojęcia w sądy i sądy w rozumowania i wnioski*). Zwierzętami, zwłaszcza wyższemi, poruszają zasadniczo te same, tylko bez porównania mniej skomplikowane uczucia i dążenia, które są motorami czynności ludzkich. Skądże więc ta bezmierna różnica między obu typami psychik? Skąd uporczywa ograniczoność i coś podobnego do zastoju z jednej strony, z drugiej zaś istne cuda jakiegoś dziwnie rozwiniętego, przenikliwego i zróżnicowanego psychizmu, i to, powtarzam, — tylko możliwe, ale wcale niekonieczne u osob­ników ludzkich? Przecież ten sam mózg ludzki, jednakowy anatomicznie w całym rodzie Homo, na wszystko wystarcza, lub też może mieścić inteligencję zaledwie mało co wyższą od zwierzęcej, pozostając mimo to i zdrowym, i normalnym. Może się w nim mieścić umysłowość tępa i prostacka, rów­nie dobrze, jak genjalna i głęboko filozoficzna. Mądrość kupca, rolnika, rzemieślnika, prawnika, lub też wszystkie razem. Największa dobroć i prawość zarówno, jak złośli­wość i przewrotność. W jednym rodzie, w jednej rodzinie, a nawet w jednym i tym samym osobniku spotykają się najjaskrawsze kontrasty: spotęgowana zmysłowość i spotę­gowana człowieczośd, brutalność i subtelność, tępa głupota i genjalność, podłość i zacność. Taka właściwość tego sa­mego systemu nerwowego nie daje się już wyjaśnić prawa­mi prostego rozwoju, i ktoby się przytem upierał, dowo­dziłby tylko złego orjentowania się w zjawiskach. I otóż, jak na dłoni, bezsilność uniwersalnej, zdawałoby się, teorji, a jednocześnie nieścisłość samej definicji czło­wieka, którego zoologowie nazwali „sapiens". Dobry przy­rodnik powinienby się pierwszy na tem poznać, że to nie­prawda. Człowiek jest tylko zdolny do zostania mądrym, i to w najrozmaitszych kierunkach. Definicja „mądry" tak samo daleka jest od prawdy w zastosowaniu do całego rodu, jak *) „Sądy" i „wnioski" rozumie tu widocznie autor w znaczeniu spe­cyficznem, niezupełnie zgodnem z tem, jakie się tym wyrazom w logice i psychologji powszechnie przypisuje. Zapewne chodzi tu o jakieś, bliżej nieznane i nieokreślone, sprawy psychiczne, które, jako wyznaczniki po­stępowania zwierząt, są ekwiwalentami sądów i wniosków, (Red.) daleka byłaby formuła, że człowiek to jestestwo dobre. Wprawdzie człowiek bywa jestestwem bardzo dobrem i poczciwem, czasem anielskiem, ale równie często bywa potwornie złem w najrozmaitszych rozumieniach tego pojęcia. Ród nasz wciela w sobie, pomimo jednakowej postaci, wszystkie dodatnie, ale i wszystkie ujemne uzdolnienia i charaktery, dostrzegane w świecie zwierząt, a nawet podnosi je do po­tęgi- Sam jeden mógłby zastąpić na ziemi całą przebogatą galerję typów zwierzęcych. Ciągle ten sam —i ciągle inny! Wszędzie ten sam i wszędzie inny! Przed taką wielostron­nością dynamiczną, idącą w parze z jednakowością morfo­logiczną i fizjologiczną, powinien skapitulować rozsądny ewolucjonista i powinien przyznać, że ma tutaj do czynie­nia ze zjawiskiem, do którego naukowego wytłumaczenia ramy jego teorji są stanowczo za ciasne. Nie! w naszym rodzie musiało dokonać się, niezależnie od pospolitej ewolucji, której podlegają wszystkie organiz­my, jeszcze coś takiego, co się nie odbywa w żadnym więcej. Zagadka władz umysłowych człowieka i wogóle zagad­ka cywilizacji wynikłej z tych władz, jest bardziej skompli­kowana, niżby się to wydawało i przyrodnicy jej nie przeni­knęli. Doprawdy, niema w tem nic dziwnego, że nikt jeszcze nie wystawił prawdziwie zrozumiałej teorji prostego rozwoju psychiki ludzkiej i ze zwierzęcej, bo to byłoby sprzeczne z faktami. Przepaści faktycznej między zwierzęciem a człowie­kiem nie zapełnią żadne rozumowania ewolucjonistyczne*). Wpraw­dzie wpadano już na przeróżne domysły, ale żaden nie ziścił nadziei ich twórców, widzieliśmy np. że pokładano duże na­dzieje w pomyśle, że to może żywot ludzi społem jest przy­czyną wszystkich „wyższości" naszego rodu. Otóż gdyby nawet tak być miało —to i wówczas zagadka pozostawała­by nadal zagadką, albowiem sam żywot społem, sama nasza towarzyskość, wcale inna, niż towarzyskość zwierząt, należy do faktów równie zagadkowych, jak nasz psychizm, właśnie *) Oto pierwszy wynik badań metodycznych, któreśmy przeprowadzi­li w Prolegomenach do Nauki o Cywilizacji, gdzie usiłowaliśmy dociec: ja­kim okolicznościom przedstawiciele rodu ludzkiego zawdzięczają swe wy­jątkowe stanowisko pośród gatunków zwierzęcych, swą człowieczość czyli wyjątkowe władze duchowe, swą cywilizację i rolę na ziemi? z powodu jego wyjątkowości, albo wyjątkowości jego skutków. Pomimo, że nauka dzisiejsza, zarówno jak wczorajsza, wciąż jeszcze uważa społeczność naszą za jedno z pospolitą gromadnością (właściwą wielu gatunkom zwierzęcym), to je- dnak społeczności ludzkiej nie można nawet wyprowadzać z instynktu gromadnego. To są zjawiska zupełnie różne! Staraliśmy się to udowodnić już w Prolegomenach*). Patrzmyż, czy nasze współżycie można porównać ze spół-życiem zwierząt gromadnych? Wszak tu i tam mamy obja­wy wprost sprzeczne. W gromadach zwierzęcych panuje instynktowa solidar­ność. Przyjazna obojętność jest tam regułą. Tymczasem | ludzie pozostają ze sobą w ciągłych zatargach i w stosunkach często gorszych od tych, jakie panują między wrogie- mi sobie rodzajami zwierząt. Jednak, i to jest godne za- znaczenia, że mimo to nie rozbiegają się, ale żyją dobrowol­nie w tem piekle, które sobie sami wytworzyli, bo ono naprzemian bywa dla nich także rajem, co zaś najważniejsza, ono jedno daje im to, co jest niezbędne dla bytu ludzkiego. Ze „gromada" ludzka musi być zasadniczo czemś in­nem, niż zwierzęca, tego jaskrawo dowodzi jeszcze inny fakt. Oto, gdy byt zwierząt staje się w stłoczeniu coraz trudniejszy, a gęstość gromady, przechodząca pewną miarę, prowadzi, dla samego braku środków do życia, do jej roz- *) Spółbytowanie gromadne nie przynosi przecież zwierzętom, jak to już raz zaznaczyliśmy, żadnych skutków, którychby nie dało się zauwa­żyć u zwierząt, żyjących samotnie lub tylko gniazdami. Zwierzęta równie dobrze mogą żyć dowolnie długie tysiącolecia w gromadzie, jak nie w gro­madzie, nie zyskując na tem i nic nie tracąc. I jedne i drugie wciąż pozo­stają zwierzętami, ani głupszemi ani mądrzejszemi od swych krewniaków inaczej żyjących. Na to mamy tysiące dowodów. Tymczasem ludzie, jako ludzie, wprost istnieć nie mogą w izolacji, poza gromadą, inaczej opadliby zaraz w drugiem pokoleniu na poziom bytu czysto zwierzęcego. Zdawaćby się mogło, że istotnie wzajemny wpływ osobników na oso­bników mógł przeobrazić ludzi w coś nowego dla świata, ale ponieważ by­towanie gromadne nigdzie nie wywołało choćby odlegle podobnego skutku nawet śród zwierząt, przestających odwiecznie z człowiekiem (np. pies, koń, słoń, i t. d.) więc i tutaj nie byłoby ono w stanie nic zmienić. Skutek tedy, któryby ktoś próbował przypisać bytowi gromadnemu, obcowaniu, musi mieć inną przyczynę. Jeżeli nie mamy opuszczać gruntu naukowego, to nasz żywot towarzyski musimy raczej poczytać za zjawisko następcze nieznanej jeszcze przyczyny. proszenia lub unicestwienia, w gromadach ludzkich widzimy coś całkiem przeciwnego. Zjawiska czysto ludzkie, całkiem obce bytowi zwierzęcemu, a jednak najściślej związane z naszym bytem gromadnym, zjawiska, które pospolicie nazywamy społecznemi, w miarę zagęszczania się ludności zyskują jeszcze na si­le. — Najbujniej i najwszechstronniej rozwijają się przecież w potwornych i wieki trwających skupieniach, zwanych wiel­kiemi miastami. Tu są właśnie najtęższe kuźnie „cywiliza­cji", tu duchy nabierają największej mocy i rozległości, tu wszystko, co ludzkie, najwyżej wystrzela, ale jednocześnie tu, obok kryształowej czystości, toczą się największe brudy i męty. Tu ludzie różnią się między sobą najbardziej. I nie uciekają od siebie, powtarzam, ale jeszcze z zewnątrz, ze słabszych skupień, ciągną do miast wciąż nowe ich zastępy. Czem się to dzieje? Oto znowu dlatego, że w tej po­zornej gromadzie stają się czemś więcej, specjalizują swe uzdolnienia całkiem nieznane w gromadach zwierzęcych i zjednoczonemi siłami wytwarzają sobie mnóstwo przedmiotów, nieznanych i niepotrzebnych zwierzętom, które jednak ludzie uważają za tak pożądane i konieczne, że bez nich czują się wprost nieszczęśliwi. Ludzie znajdują zaspokojenie swych potrzeb tylko w związku ze sobą, tylko w społeczności, tu bowiem dopiero zjawia się rzecz bezprzykładna, mianowicie twórczość materjalna, mająca za cel zaspokajanie pragnień i potrzeb nadzwierzęcych. I cóż za potęgę rozwija nasz ród w tej twórczości! Patrzmy na spółczesne dzieła nasze, na to imponujące, nawet obytemu z cudami nowożytnej techniki, powiązanie tysięcy dążeń i działań ludzkich i tysięcy machin potężnych, które sobie zjednoczonemi siłami wytwarzamy, — w jedno zgodne i sprawne funkcjonowanie choćby np. wielkiego ja­kiegoś zakładu metalurgicznego, gdzie roztopione żelazo strumieniem wypływa z pieców, przerabiane bywa natych­miast w stal, którą porywają kolejno setne urządzenia i maszynerje i, w stanie do białości rozpalonym, niby wosk mięk­ki, w lot urabiają w szyny lub blachy. Kolosalnej wagi roz­żarzone bloki i bryły dźwigane są, przesuwane, przenoszo­ne, krajane, gięte i rozpłaszczane bez dotknięcia ręką ludz­ką, ale z nieuchronną pewnością, siłą i dokładnością. Sto- sunkowo nieliczni robotnicy kręcą się w tem cudownem pie­kle pośród kolosalnych młotów, dźwigni, walców, trybów i kleszczy, niby wątłe robaczki, obce potędze owych stalo­wych olbrzymów, wykonywających w sposób zupełnie rozu­mny, choć automatyczny, najbardziej skomplikowane czyn­ności, do których wykonywania byłyby za słabe tysiące ra­mion ludzkich. A przecież ci robotnicy wespół z inżynjera­mi, wydającymi polecenia, pomimo nicości własnych sił fi­zycznych w stosunku do ogromu dokonywającej się tu pra­cy, są naprawdę jedynym motorem tej pracy. Oni to, nie zaś martwe machiny, prowadzą całe to dzieło olbrzymów. Więc pytam: czemuż tylko osobniki rodu Hominis znalazły w sobie moc do rządzenia temi machinami? Czemuż tylko one zbudowały sobie tak tytaniczne narzędzia, których dzia­łalność nie stoi w żadnym rozsądnym stosunku do sił ich dłoni i ramienia? Czemuż, gdy goryl, lub orangutang pgsługują się dziś, jak zawsze, —co najwyżej naturalnym kawał­kiem drzewa lub kamieniem, podjętym z ziemi, człowiek od pewnego, i to niedawnego, czasu powołał do istnienia cały rozległy „świat", stanowiący naprawdę osobną a ogromną w swej rozmaitości nadbudowę. IV. PRÓŻNE WYSIŁKI HUMANISTÓW W ROZWIĄZYWANIU ZAGADKI LUDZKICH WŁADZ PSYCHICZNYCH. Nie znajdując u przyrodników objaśnienia, skąd się wziął wielostronny genjusz ludzki, bystrzejsi humaniści usiłowali na swój sposób zagadkę rozwiązać. Usiłowania te można podzielić na trzy typy. Na docie­kania, wychodzące z jakiegoś twierdzenia, które przyjęto odrazu za pewnik lub zasadę, — na dociekania metodą prze­ważnie indukcyjną, — i na dociekania z logicznem zastoso­waniem obu metod, dedukcyjnej i indukcyjnej. Prace, dające się zaliczyć do typu pierwszego, nie mo­gą posiadać charakteru ściśle naukowego, bo wnioski ich wypływają z założeń, opartych zawsze na pierwszem twier­dzeniu aprjorycznem, czyli na dowolności, odbierającej wiarogodność wnioskom. Również i sama indukcja niewiele dać może. Więc tylko poszukiwania trzeciego typu zasługują na miano naukowych. Wprawdzie i ta złożona metoda badania prowadzi tyl­ko do prawdopodobieństw, ale innej drogi zdobywania wiedzy niema, i musimy zadawalniać się prawdopodobieństwami, po­cieszając się tem, że cały postęp nauki polega na ustawicznem zwiększaniu owego prawdopodobieństwa drogą nie­ustannych uzupełnień i poprawek. Dopiero więc wzajemne dopełnianie się indukcji i de­dukcji umożliwia pochód nauki, co tak plastycznie sformu­łował Schmoller, mówiąc, że te dwie metody to jakby para nóg człowieka, niezbędna mu do poruszania się naprzód. Otóż ten odłam humanistów, który nie uznaje pewników apriorycznych, usiłując doszukać się warunków, jakie umoż­liwiły praczłowiekowi zdystansowanie pod względem psy­chicznym wszelkich innych jestestw, począł przerzucać mosty nad przepaścią, dzielącą człowieka od zwierzęcia. W tych usiłowaniach najczęściej nie porzucano gruntu nauk przyrodniczych, żywiąc nadzieję, że to, co się nie udało czystym przyrodnikom, może się udać umysłom, zaprawio­nym do badania zjawisk, skomplikowańszych od zjawisk czysto fizycznych i biologicznych. Gdy jedni dowodzili, że główną przyczyną wystąpienia ludzkich zjawisk duchowych, więc cywilizacji, jest tylko przemoc silniejszych czy dzielniejszych w gromadzie (Hobbes), — inni dopatrywali się przyczyny cywilizacji w czemś biegunowo przeciwnem, bo właśnie w sympatji „podobnych" (Grotius). Jeszcze inni za taki czynnik uznali poprostu naśladowanie się wzajemne osobników, gromadnie bytujących, (Tarde), byli zaś tacy, którzy wszystko wyjaśniali albo wal­ką ras albo podbiciem rasy słabszej i wyzyskiwaniem jej sił na korzyść rasy dominującej, albo podziałem pracy, wspól­nością interesów, albo jakąś dążnością do doskonalenia się (C. Ward), mistyczną, bo wymagającą uznania celowości w przy­rodzie, i t. d. Osią wielu pomysłów stała się znowu myśl, że wyższości rodu naszego muszą być następstwem spółżycia w groma­dzie i tych wielkich korzyści, które powinnyby wynikać z wzajemnego uzupełniania się osobników i wspierania się w gromadzie, jako też tarć, powstających na skutek prze­mocy lub spółzawodnictwa. Myśl taka podobała się, zwła- Narodziny Ducha 3 szcza przyrodnikom, więc do studjów nad gromadami zwierzęcemi celem podpatrzenia w nich choćby najsłabszych pier­wocin skomplikowanych zjawisk psychicznych, występujących wyraźnie tylko w rodzie hominis, rzucił się szereg wybit­nych przyrodników (Van Beneden, Romanes, Savage, Darwin, Lubbock, Wallace i wielu innych). Poczęto też oglądać się za najpierwotniejszemi formami „bytu społem" w rodzie ludzkim. Filozofowie, etnologowie, historycy, prawnicy, psycho­logowie, każdy w swoim zakresie, postawili sobie za obo­wiązek docierać do pierwocin tych instytucyj, które ich interesowały. Na całej linji rozwinęła się gorączkowa i, zda­wało się, obiecująca działalność. Posypały się studja spe­cjalne. Każdy z badaczów zajął się stroną najbardziej mu znaną, celem zaś wszystkich stało się odnalezienie najpro­stszych form zjawisk „społecznych". Wynikła stąd jednostronność studjów, jak również ich nierównomierność. Jedne kwestje pociągały zbyt wiele umy­słów, stając się jakgdyby dominującemi, choć były tylko modnemi, inne, może ważniejsze, spoczywały w zaniedbaniu. Wszystkie tego rodzaju studja i spory właściwie nie docierały do jądra zagadnienia socjologicznego, gdyż wła­ściwie chodziło w nauce o kwestję podstawową: co przetwo­rzyło nieczłowieka w człowieka i proste gniazdo rodzinne, bądź stado — w społeczeństwo? Czynnikiem przetwarzającym nie mogła tu być żadna forma spółżycia, albowiem każda z tych form trafia się w ro­dzie ludzkim. Nie spostrzeżono się, że tutaj niezrozumiały skutek cze­goś nieznanego wzięto za przyczynę. Wyobrażono sobie, że gromady zwierzęce, a społeczeństwa ludzkie pierwotne, to niemal synonimy. Złudzenie, i to ciężkie złudzenie! Nie tylko stada i gromady, ale nawet i tak zwane „spo­łeczeństwa" zwierzęce wcale nie są tem samem, czem społe­czeństwa ludzkie. Nic też dziwnego, że, skoro nie dobadano się przyczyny tej formy bytu, którą mianujemy „społeczną", samo społeczeństwo jest dotychczas pojęciem mętnem i nie­ustalonem. Powie kto, że ostatecznie niejasność ta jest rze­czą obojętną, ale tak być nie może. Nauka, mająca za przed­miot jakieś naturalne zespoły ludzi, winna wiedzieć przede- wszystkiem: co sprawiło, że od pewnego czasa jestestwo niespołeczne, praczłowiek, stało się społecznem? Jeśliby socjologja nie była tego pewną, wiedziałaby stanowczo za mało. Wszak o człowieczeństwie naszem decydują przecież władze psychiczne. Pytanie: co je wywołało i co podtrzy­muje, nie może być obojętne w socjologji. V. WSZYSTKIE PODSTAWOWE ZAGADKI PSYCHIKI LUDZ­KIEJ DOMAGAJĄ SIĘ ROZWIĄZANIA JUŻ W SFERZE ZWIERZĘCEJ. Od czasu Hartleya psychologowie dzisiejszej doby, z Ja­mesem iWundtem na czele, wypracowali teorje kojarzenia się stanów psychicznych (teorje asocjacji i apercepcji), zro­zumieli, że wiązanie się wyobrażeń w łańcuchy jest procesem fundamentalnym, zachodzi bowiem w taki sam sposób w głowie zwierzęcia, jak w ludzkiej. Rozumieją, że najprostsze nawet wyobrażenie jest już zjawiskiem, bardzo złożonem. Zbadali, jak powstają jasne i dokładne wyobrażenia, ile ich może znaleźć się równocześnie w polu widzenia, a ile w polu świa­domości czyli ile ich może być „percypowanych" a ile „aper­cypowanych". Wykładają nam, że nieprzerwane pasmo wy­obrażeń skojarzonych płynie w nas bez udziału woli i świa­domości. Powiadają, że wrażenia, kombinując się jedne z drugiemi, wytwarzają te wszystkie pojęcia, do jakich człowiek jest zdolny. — Powtarzają za Lockem, że wszystkie pojęcia pochodzą z doświadczenia (drogą obserwacji i rozwagi). Do­konali wielu ważnych i ciekawych odkryć, zrozumieli (o tyle, o ile to wczoraj było możebnem) czem jest pamięć, wola, uwaga itd. — i nie zadano sobie pytania: więc skądże w obu głowach, zwierzęcej i ludzkiej, tak bardzo odmienne są skutki procesów zasadniczo tych samych. Właściwie zadawano sobie i takie pytanie, ale zaspoko­jono się przyznaniem człowiekowi „większej zdolności" do skojarzeń! Wynikałoby z tego, że ludzka inteligencja jest wynikiem jedynie tylko „większej zdolności" w kojarzeniu wrażeń i wyobrażeń. I w samej rzeczy, pragmatysta James wyraźnie utrzy­muje, że człowieka od zwierząt różni przedewszystkiem zdol­ność przetwarzania potoku surowych wrażeń zmysłowych „na hierarchję pojęć" (A pluralistic Uniwerse). Zdolność ową zalicza do „najwspanialszych znamion naszych". Doprawdy, zdumienie ogarnia człowieka, który już wy­rwał się z mroków, nie pozwalających dostrzec wielkiej i za­sadniczej różnicy, jaka zachodzi między wyobrażeniami, a tem, co w filozofji i psychologji nazywamy pojęciami,—jak można oba te elementy myślenia brać niemal za jedno. Jest wprost niezrozumiałem, komu jeszcze mogą wy­starczać przestarzałe deklamacje na temat gatunkowej czyli wrodzonej „doskonałości" naszej psychiki wobec faktu, że mózg zwierząt produkuje zawsze tylko mądrość gatunkową, w której niewiele można zmienić i niewiele dodać, ludzki zaś—to jakgdyby puste zrazu, ale otwarte naczynie, w którem może być łatwo umieszczona bogata zawartość psychiczna, jedna z tysięcy możliwych i niezmiernie różnych. Już ta jedna różnica mogłaby nas ostrzec, że nasza mądrość nie płynie, na podobieństwo intelektu zwierzęcego, z samego ustroju, jakby być powinno (gdyby była prostą właściwością gatunku). Komuż zresztą może wystarczać wywodzenie cudów człowieczości z jakiejś „towarzyskości", gdy, powtarzam, widzimy w wiekuistej stagnacji gatunki odwiecznie towa­rzyskie, z drugiej zaś strony osobniki ludzkie, a nawet całe ludy, na bardzo dużych stopniach uduchowienia. Czyż tu bytowanie społem coś tłumaczy? Więc już samo „społeczeństwo" z jego bezprzykładnem zróż­nicowaniem uzdolnień i czynności ludzkich, z jego nieprzewidywalnością, ze wznoszeniem się lub opadaniem jego cy­wilizacji, okazuje się zagadką. Wszak w żadnym organizmie, w żadnym typie czy ga­tunku zwierzęcym lub roślinnym nie powstaje ani przeobraża się nic ważnego bez dostatecznych powodów biologicznych, a tymczasem dla utrzymania się osobników ludzkich na ło­nie przyrody niepodobna dostrzec żadnej potrzeby (biolo­gicznej) takich władz psychicznych, jakie od pewnego czasu zaszły w naszym rodzie i które stanowią coś w rodzaju „nadfenomenu". Nie można tego tłumaczyć gorszem uposażeniem od „na- tury", bo zwierzętom „wyższym" nie brak ani jednej podstawowej władzy psychicznej z liczby właściwych człowiekowi. Po­mijam, że u wielu rodzajów i gatunków sprawność to tych, to innych zmysłów bywa nawet większa od sprawności na­szych, ważniejszem bowiem jest to, że cały system nerwowy funkcjonuje tak samo jah u nas. Proces asocjacji stanów psychicznych, apercepcja, możność wspominania doświad­czeń przeżytych, złożoność wyobrażeń, uczuć i popędów itd. wszystko to jest w gruncie podobne do naszych. Zdolność orjentowania się przewyższa w wielu rodzajach i gatunkach o całe niebo ludzką; dość wspomnieć gołębie, psy, konie i ptaki przelotne. A gdy jaskółka w zwinnych zwrotach ściga wymykającą, się zdobycz czteroskrzydłą i do­pada jej w tym punkcie przestworza, gdzie droga owadu ściganego krzyżuje się z jej własną drogą, t. j. w tem miej­scu, dokąd zmierzała jaskółka, choć tam owadu jeszcze nie było, to dokonywa ona tak samo precyzyjnej pracy psycho­fizycznej i z lepszą orjentacją przestrzenną, jaką wykonywa rozumem obdarzony myśliwy, gdy trafia w locie jaskółkę. Więcej powiem, jaskółka rozwiązuje zadanie w zasadzie po­dobne do zadania astronoma, gdy ten odnajduje jakąś pla­netę na sklepieniu nieba tam właśnie, gdzie znaleźć się po­winna. Niech nas nie zbija z tropu ta różnica, że astronom dokonywa pracowitego obrachunku na podstawie poznanych wcześniej elementów ruchu planet, jaskółka zaś obchodzi się bez tego wszystkiego. Oba rozwiązania są pomimo wszyst­kie różnice jednako „cudowne", cała zaś różnica w tem spo­czywa, że jaskółka czyni to nieświadomie i tylko przez wpra­wę na instynkcie odwiecznym opartą, tak samo zresztą, jak myśliwy, astronom zaś przez świadomą pracę, wspierającą się na bardzo wydoskonalonej wiedzy. Gdy zaś jeszcze raz zważymy, że wysoka inteligencja wielu członków społeczeństwa, ich przenikliwy rozum i wie­dza, mające charakteryzować w sposób specyficzny człowie­ka, nie towarzyszą naszej organizacji tak koniecznie, jak to bywa z każdą psychiką rodzajową zwierzęcą, to znaczy, nie towarzyszą człowiekowi ani zawsze ani wszędzie, to łatwo zrozumieć, te nie mogą one być przypisywane samej organi­zacji ciał naszych, ani rzekomemu wydoskonaleniu się na drodze prostej ewolucji. Po bezstronnem przeto rozważeniu zwierzęcych spraw- ności psycholog musi przyjść do przekonania, że wszystkie podstawowe zagadki psychologji ludzkiej istnieją już w ca­łej pełni w sferze zwierzęcej i tam domagają się rozwiązania, jako ogólnie biologiczne, nie zaś specjalnie ludzkie. * * * *) [Fizyczny typ ludzki mógł uchodzić za wyjątkowo dobry podkład dla pojawienia się „ducha", a również i za najpóź­niejsze, a stąd najdoskonalsze dzieło prostego rozwoju, tyl­ko dopóki świat uczony nie odkrył dowodów z jednej strony jego ogromnej dawności, z drugiej bardzo dawnych krzemie­ni otłukiwanych w sposób, narzucający przekonanie, że są dziełem jestestw, posiadających kończyny, uzdolnione do ta­kich złożonych czynności, jakie tylko ręka ludzka zdolna jest wykonywać. Tylko póki nie dokonano tych odkryć, względna młodość wszystkich cywilizacji bardzo dobpe wią­zała się z ustalonem przekonaniem o zjawieniu się na ziemi dopiero w czasach niedawnych cielesnego typu Hominis. Byłoby wprawdzie naturalniejszem, bo zgodniejszem z wy­maganiami teorji ewolucji, gdyby zamiast owych niezmiernie starych krzemieni odkryto w warstwach mioceńskich, a na­wet oligoceńskich, jedynie tylko same szczątki ciał praludzkich, ale koniecznie mocno jeszcze „zwierzęce", t. j. zaledwie trochę podobne do dzisiejszych ludzkich, krzemienie zaś w warstwach znacznie późniejszych; ale cóż, kiedy rze­czywistość, nie licząca się z teorjami, przyniosła coś prze­ciwnego. Z jednej więc strony wyłonił się z odkryć archeologicz­nych brak epoki niewątpliwie zwierzęcej, bo nie było już na nią wprost miejsca w czasie, z drugiej wystąpiło zaraz natar­czywe pytanie: więc cóż trzymało uformowany już od tak dawna typ ludzki w uporczywej stagnacji umysłowej, której dowodem ciągle niemal jednakie „narzędzia" krzemienne? I czemuż dopiero ród ludzki wydobył z siebie prawie nagle no­we i tak wybitnie wyższe oraz szybko wzrastające uzdol­nienia? Na takie pytanie prawy przyrodnik nie znajdywał już odpowiedzi. *) Ustęp, zawarty w nawiasach [ ], jest w rękopisie zaopatrzony w uwa­gę; „To już dalej dać można. Nie tu!". Że jednak miejsce, gdzie go autor życzył sobie umieścić, nie jest wskazane, przeto umieszczono go na miejscu pierwotnem. (Red.). W podobnej sytuacji nie tylko obrońcy tradycji biblij­nej o niedawnem stworzeniu człowieka, ale już i sami przy­rodnicy podnieśli gorący i zgodny protest przeciwko odkry­ciom, które podkopywały ich ustalony sposób widzenia. Skąd człowiek w tak dawnych epokach geologicznych? Jak to być może, aby przeszłość najwyżej wydoskonalonego rodu ziemskiego, istnej „korony stworzenia", wypadło rachować może nawet na miljony lat! Korzystając tedy z faktu, że krzemienie, przypisywane istocie inteligentnej, znaleziono odrazu w bardzo starej warstwie geologicznej (akwitańska), a nie towarzyszyły im żadne więcej szczątki np. kości ludz­kie, mogące ich sprawę zdecydować, — zakwestjonowano przedewszystkiem ogromną starożytność owych krzemieni. Pomawiano odkrywców o omyłkę, podawano w wątpliwość albo pochodzenie owych krzemieni z warstw tak starych, albo samą starość pokładów, z których je wydobyto. Gdy jednak odkrycia archeologiczne, początkowo nieliczne i rze­czywiście niezbyt jeszcze pewne pod względem stratigraficznym, poczęły się mnożyć, wtedy posypały się dowodze­nia, że tylko przypominają takież krzemienie znacznie póź­niejsze, będące rzeczywiście dziełem ręki ludzkiej.] VI. ROLA ZMYSŁÓW. Lubo już w Prolegomenach do „Nauki o Cywilizacji" rozważaliśmy: na czem polega tak płodne w następstwa i tak wyjątkowe w świecie zwierzęcym wyzyskanie zmysłów i mózgu praludzkiego, i lubo to rzecz szeroko znana, to jednak dla uniknięcia możliwych a mimowolnych nieporo­zumień pozwolimy sobie przypomnieć tu choćby w kilku słowach podstawowe pojęcia z fizjologji zmysłów, inaczej wiele pozornie drobnych kwestji, które wypadnie nam po­ruszyć, mogłyby ujść uwagi czytelnika. Wiadomo, że wszelki organizm zwierzęcy wrażliwość swoją na świat otaczający zawdzięcza specjalnym zakoń­czeniom nerwów, mianowicie t. zw. ciałkom nerwowym, roz­mieszczonym po całej powierzchni ciała. Zakończenia te oraz ich szczególne zgrupowania w pewnych okolicach po- wierzchni naszego ciała znamy właśnie pod nazwą zmysłów. Nienajszczęśliwszy to zaprawdę wyraz, bo przedstawia na­turę zmysłów jaknajgorzej. Wszak narzuca on nam od pierwszego wejrzenia pojęcie jakiejś zmyślności, czegoś od myśli idącego — zamiast choćby tylko przygotować nas do trafnego rozumienia, co to słowo ma oznaczać. Każdy prze­cież zmysł daje nam jakąś władzę, jakąś zdolność organiz­mu, mamy w nim jakąś czułość specjalną, ale zupełnie nie­zależną, zarówno od myśli naszych, od zdolności myślenia o czemś, ani tem mniej od jakiejś „zmyślności", bo przecież te ostatnie rzeczy biorą początek w tej władzy, nie zaś odwrotnie. Myśli biorą początek w zmysłach, nie zaś zmysły w myślach naszych, w zmyślności. Jeśli chcemy mówić o istnieniu zmysłów: słuchu i wzro­ku, to istotę tych zmysłów będziemy sobie odrazu wyobra­żać lepiej, gdy podstawimy sobie na miejsce tych słów wła­dzę słyszenia, władzę widzenia, albo też zdolność słyszenia, zdolność widzenia. „Zmysł" słuchu, wzroku nic nam nie mówi, albo b. niewiele, choćby o swem przeznaczeniu, gdy tymczasem władza słyszenia, władza widzenia, „zdolność słyszenia", „zdolność dostrzegania" czegoś mówi stanowczo więcej i wyraźniej, choć jeszcze zbyt mało do tego, abyśmy właściwie rozumieli rolę i znaczenie tych przedziwnych na­rządów, które nazywamy zmysłami, a bez których równibyśmy byli nieczułym kamieniom. Wrażenia, czyli odczucia drobniutkich ruchów (fal) po­wietrza, lub eteru przenoszą się od owych zmysłów po włókienkach komórek nerwowych do mózgu, i dopiero tam zachodzi właściwe ich odczuwanie, czy rozumienie. Każdy zmysł ma na samej korze masy mózgowej odpowiednie grupy komórek, przyjmujące od tego zmysłu specjalne pod­niety do ogólnej świadomości, która powstaje w jakiś ta­jemniczy sposób w substancji mózgowej *). Do niedawna rozróżniano u człowieka oraz u zwierząt najwyższych tylko pięć sposobów odczuwania świata otaczają­cego, znano pięć zmysłów. Przekonano się jednak, że jest ich więcej, mianowicie oprócz zmysłu dotyku, smaku, po- *) O ile z rozmów z autorem mogę wnosić, wyrażenie: „świadomości, która powstaje... w substancji mózgowej" zostałoby zastąpione przez poprawniejsze, gdyby autora śmierć nie zaskoczyła. Majewski był stanowczym i zdecydowanym przeciwnikiem materjalizmu. (Red.). wonienia, słuchu i wzroku zostały rozpoznane jeszcze: zmysł do odczuwania mechanicznego ucisku, zmysł temperatury, zmysł bólu, a także zmysł statyczny (równowagi ciała). Właśnie najbardziej podstawowemi wrażeniami, jakie orga­nizm odbiera od świata, jest odczuwanie mechanicznego ucisku przy zetknięciu z ciałami stałemi i wodą, następnie odczuwanie bólu oraz zmian temperatury. Gdy wiemy, że każdy zmysł jest specjalnem przeobrażeniem i zgrupowa­niem ciałek nerwowych i ma w swej całości za zadanie możliwie najlepsze orjentowanie organizmu w środowisku, to rozumiemy, że ciałka dotykowe, rozmieszczone na języku (głównie na jego tylnej części), połączone ze specjalnemi gruczołami, składają się na zmysł smalcu. Ciałka te czułe są tylko na płyny, więc roztwory różnych ciał rozpuszczal­nych (głównie w wodzie). Czułość ta, czyli ten zmysł chroni od pomyłek przy przyjmowaniu do wnętrza ciała materjałów, odnawiać mających zużyte, zniszczone części ciała. Ciałka dotykowe, rozmieszczone w błonie śluzowej ja­my nosowej, pozwalają odbierać wrażenia już z większej odległości, gdyż reagują na gazy, pary i pyły, przymieszane do powietrza, którem ciało się odżywia oraz oczyszcza. Dają nam one wrażenia różnych woni przyjemnych oraz przykrych. Pierwsze po największej części organizm otrzy­muje od przedmiotów pożytecznych, ostatnie bywają często przestrogą przed szkodliwością. Odczucia te należą do ka­tegorji instynktów. Zmysł słuchu pozwala odczuwać tak subtelne drgania powietrza, czyli tak drobne fale powietrza, że nie działają one wcale na te ciałka dotykowe, które są rozmieszczone na powierzchni organizmu. Zmysł ten pozwala całemu organizmowi rozróżniać rozmaitą długość fal wibracji po­wietrza, dając wrażenia szmerów, dźwięków, tonów. Infor­muje on tedy o pewnej kategorji ruchów i zmian, zacho­dzących w dużej nawet odległości w środowisku. Jeszcze subtelniejsze ruchy (fale) już nie powietrza, ale eteru, ruchy, dające organizmowi wrażenia światła i barw, pozwala odczuwać narząd wzroku. Że zaś te ruchy, te fale eteru przenoszą się z ogromną szybkością w środowisku, przeto ów zmysł pozwala odczuwać (rozpoznawać) pośrednio bardzo odległe od ciała bodźce, a tem samem i przedmioty, np. procesy fizyczne, dokonywające się w odległościach, niedosiężnych dla wszystkich innych zmysłów, np. (u czło­wieka) zjawiska zachodzące na słońcu itp. Zmysł słuchu, a zwłaszcza wzroku, oba najbardziej skomplikowane i najczulsze, możnaby powiedzieć najsilniej wydoskonalone, oddają organizmowi największe usługi. Z te­go też powodu z pełnią i ogromną rozmaitością wrażeń, dostarczanych przez słuch i zwłaszcza wzrok, nie może się mierzyć żaden inny zmysł. Jednak, powtarzam, bez obecności w mózgu ogromnego kompleksu komórek, komunikujących się z temi komórkami zmysłowemi, które są czynne na obwodzie ciała, organizm nie mógłby być informowany o świecie zewnętrznym nawet pomimo ogromnej czułości komórek zmysłowych. Ilustru­jąc to na jednym przykładzie, trzeba powiedzieć, że bez obecności w mózgu komórek, komunikujących się prze­dewszystkiem ze wzrokowemi, nie moglibyśmy odbierać czyli przyjmować do świadomości podrażnień optycznych. Nie byłoby w naszej świadomości wcale wrażeń barwnych i świetlnych. Bez osobnych komórek słuchowych w mózgu nie moglibyśmy odbierać podrażnień akustycznych itd. Pa­miętajmy, że ośrodki czuciowe oka w mózgu wyrobiły się i wyczulały w szeregu pokoleń każdego organizmu tylko pod działaniem snopów różnowartościowych wibracji optycz­nych, dostających się przez soczewkę oka na czułą płasz­czyznę siatkówki. Dopiero pęk nerwów, łączących oko z mózgiem, przenosi wiernie wszystkie choćby najsubtelniej­sze, podrażnienia świetlne do mózgu, i tam dopiero w odpo­wiednich centrach na korze mózgowej powstaje z mozajki oddzielnych odczuć bardzo licznych komórek wzrokowych, rozłożonych na siatkówce, obraz optyczny w płaszczyźnie, bar­dzo bogaty w szczegóły. Ten ostatni obraz jest odczuciem świata zewnętrznego, zharmonizowanem przez wielokrotne korekty, możliwe dzięki pomocy innych zmysłów. Tak więc bez podniet z zewnątrz, czyli bez różnowar­tościowych wibracji eteru, na które są czułe komórki oka, możeby nie było ani oka, ani odpowiedniej części mózgu, która służy funkcji widzenia, ani w mózgu nie powstawałaby świadomość światła, barw i obrazów. Bez różnowartościo­wych wibracji powietrza, które pochwytuje zmysł słuchu, nie byłoby ani ucha, ani w mózgu świadomości dźwięków. W mózgu to dopiero w tej przedziwnej masie komórek, składających się na obie półkule mózgowe, dokonywa się niezmiernie ważny, ale do tej pory wielce tajemniczy pro­ces kojarzenia się wielkiej masy oddzielnych wrażeń zmysło­wych w niezmiernie złożone wyobrażenia o świecie zewnętrz­nym. Tam dopiero wrażenia poszczególnych zmysłów, zbie­gając się i uzupełniając się wzajem, w ostatecznym wyniku sumują się i zlewają w pełne odczuwanie świata, więc w wyobrażenia przedmiotów, ich grup, szerokich obrazów, w odczuwanie odległości w czasie i przestrzeni, w odczucia ruchu itd. Cała ta złożona działalność zmysłów czyli wyspecjali­zowanych nerwów czucia, można powiedzieć, składa się na odpowiednie rozumienie niezmiernie, a nawet niepojęcie, uroz­maiconych bodźców, wychodzących od przyrody zewnętrznej względem osobnika. A ponieważ ta rozmaicie wyspecjali­zowana wrażliwość ciała ma za ostateczne zadanie podtrzy­mywanie życia osobnika i jego potomstwa, przeto łączy się z odpowiedniem oddziaływaniem ciała na świat zewnętrzny, czyli na jego bodźce. Wypadkowa całej tej podwójnej dzia­łalności, wysubtelniona i korygowana w osobnikach dzięki zjawisku, które nazwano dziedzicznością, składa się na tę sumę typowych dla każdego ustroju żywego złożonych pro­cesów psychicznych, które nazywamy najogólniej wrażli­wością na świat, oraz z temi skutkami doświadczenia przod­ków, które nazywamy instynktami. * * * Została nam do omówienia bardzo ważna i ciekawa kwestja, która rzadko przychodzi do głowy — mianowicie kwestja pamięci. Poruszanie jej, ponieważ nie nastręcza za­pewne żadnych wątpliwości, zdawałoby się zbytecznem, ale tak nie jest. Kwestja pamięci stanowi przecież do dziś nie tylko jedno z najciemniejszych, ale i najdonioślejszych za­gadnień naukowych. Aby się z tem zgodzić, dość będzie zreflektować się, że literalnie nicby nie przyszło organiz­mowi z posiadania choćby najczulszych zmysłów,— gdyby wrażenia, które odbiera jestestwo żywe — miały dla orga­nizmu przepadać bez śladu z chwilą ustania odpowiednich pobudzeń zmysłów. Zwierzę nie korzystałoby z przeżytych doświadczeń, samo zjawisko doświadczenia nie istniałoby wcale, gdyby to, czego przez wrażliwość zmysłów organizm każdochwilowo doznawał w tak zwanej teraźniejszości, t. j. w chwilce, której nie było i która natychmiast mija, ustę­pując coraz now.ej teraźniejszości mijającej, gdyby, powta­rzam, to, czego organizm kolejno doznaje, gdyby to wszyst­ko zapadło w przeszłość bez pozostawienia po sobie w organiz­mie jakiegoś śladu. Gdyby to wszystko nie pozostawiało w nim gdzieś śladu nie tyle w nerwach, ile w mózgu, w ta­kim razie cały organizm, nawet przypuszczając możliwość wytworzenia się w nim zmysłów, nie odnosiłby z ich posia­dania najmniejszej korzyści. Byłoby zresztą czystą niemo­żliwością wyrobienie się i istnienie czułych zmysłów bez tej cudownej własności organizmu i mózgu, którą nazywa­my pamięcią. Skoro tak jest, skoro zjawisko pamięci ist­nieje, przeto musimy przyjąć, że wszystkie oddziaływania świata zewnętrznego na żywy organizm zostawiają w nim zupełnie wyraźne i względnie trwałe ślady. Powstawanie zaś takich śladów jest możliwe tylko w tym razie, gdy w orga­nizmie, w jego mózgu, zachodzą zmiany fizyczne, odpowied­nie otrzymanym pobudzeniom. Otóż nie może być najlżej­szej wątpliwości, że to zachodzi, inaczej nic z tego, co się dzieje w organizmie żywym, jako jego sprawa życiowa, dziaćby się nie mogło. Jest tedy faktem, że w tajemniczej masie mózgowej, w sferze niemal ultramikroskopowej, dokonywają się bez przerwy procesy, dające mniej lub więcej trwałe przebudo­wy. Ażeby sobie cały proces zapamiętywania uzmysłowić, trzeba go sobie przedstawić w ten sposób, jakby wszystko, co oddziaływa na organizm żywy, zapisywało się w masie mózgowej wiersz po wierszu, niby na długiej wstędze pa­pieru, kończącego się dopiero ze śmiercią osobnika. Wstęga ta zapisana jest kolejno wiersz po wierszu wszystkiemi do­znanemi wrażeniami wszystkich zmysłów, przerywana ryt­micznie tylko przez pauzy snu oraz nieprzytomności. I nie to jest najcudowniejszem, że się te wrażenia zapisują i na długo trwają, ale raczej to, że zdrowy osobnik może sobie przypominać bez trudu — i to zwykle momentalnie te prze­życia, te właśnie wrażenia z sumy niegdyś doznanych, — których przypomnienie sobie jest w danej chwili dla niego potrzebne, pożyteczne, ważne życiowo. Dopiero, gdy będziemy mieli na uwadze tę ostatnią oko- liczność, wówczas zdołamy pojąć całe niezmierne skompli­kowanie tego mechanizmu, którym jest mózg nie tylko ludz­ki, ale nawet i mózg byle zwierzątka. — Albowiem przecież nawet i tam pamięć oddaje zasadniczo te same usługi. Skomplikowanie zaś mechanizmu pamięci, lubo znacznie mniejsze niż człowieka, jest tak wielkie, że do tej pory nauka stoi i wobec niego zupełnie bezradna. Zanim skończymy te poniekąd nawiasowe przypomnie­nie, niech nam wolno będzie dorzucić jeszcze parę uwag, których zapamiętanie może się przydać przy rozpatrywaniu kwestji będących przedmiotem dalszych rozdziałów. Więc przedewszystkiem pozwolę sobie zaznaczyć, że zmysły nasze bardzo łatwo i niemal ciągle wprowadzają nas w błąd, czyli, jak się to zwykle mówi, podlegają złudzeniom. O takich złudzeniach dużo i szeroko w nauce się rozprawiało. Udzie­la się często przestrogi, aby nie dowierzać zmysłom. Jest to zupełnie słuszne, wiadomo bowiem, że dopiero dłuższe doświadczenie koryguje w życiu fałszywe obrazy, skłaniając nas do właściwego ich przyjmowania i oceniania. Aby dać jeden przykład, przypomnimy, że wszystkie przedmioty, któ­re nam zmysł wzroku ukazuje, naprawdę rysują się w oku odwrotnie, i dopiero doświadczenie zaprowadza rychło umow­ny porządek, zgodny z porządkiem, który nam inny zmysł, np. dotyku, odsłania. Otóż w tym punkcie musimy wnieść małe uzupełnienie tej sprawy i małą poprawkę. O złudze­niach zmysłowych mówi się wogóle niewłaściwie. Słusznie zwrócili na to uwagę już Kant, a po nim Huxley, Johannes Muller i inni, że złudzeń zmysłowych niema, są bowiem właściwie tylko złudzenia umysłowe. Jakkolwiek zmysł wzro­ku nie jest w stanie zmienić swego pobudzenia, to jednak umysł może objaśniać je sobie rozmaicie, t. j. rozumieć. Właśnie dlatego dziecię bardzo prędko widzi wszystko w normalnym porządku, nie zaś odwrócone, jak się to mówi, do góry nogami. VII. ROLA AUTOMATYZMU W PROCESIE PSYCHICZNYM. Przekonaliśmy się, jak cudowną władzą jest nasza sztu­ka używania słów. Zanim skończymy błyskawiczny prze- gląd pewnych właściwości naszego organizmu, z któremi tak zżyliśmy się, że ich nie dostrzegamy, musimy jeszcze zwró­cić uwagę na trzy niepośledniej wagi właściwości, a mia­nowicie: wprawę, pamięć, automatyzm. Wszystkie one są w bardzo blizkim stosunku. Zjawisko pamięci i zjawisko wprawy nie są tem samem, jednak role ich są zbliżone: wprawa przechodzi nawet łatwo w czynność automatyczną, bez której wyobrazić sobie nie można istnienia żadnej żywej istoty, choćby była obda­rzona doskonale funkcjonującemi zmysłami. Graniczy ona dość blisko jeszcze z trzecią, mianowicie z automatyzmem psychologicznym, a właściwie z automatyz­mem psychicznym, jako z właściwością wszelkiego organi­zmu zwierzęcego, która wiąże się nader ściśle z tą b. ważną i należącą do podstawowych funkcji żywego organizmu, któ­rą nazywamy odruchem albo czynnością instynktową. Do roli zmysłów i pamięci ściśle zbliżona jest rola wprawy, przechodzącej łatwo w czynność automatyczną, podobną do tej, jaką są czynności zmysłów. Wprawa po­lega na tem, że wszelka czynność dokonywa się za każdem jej powtórzeniem coraz łatwiej, prędzej i sprawniej, tak że po szeregu takich powtórzeń, dokonywanych świadomie, prze­chodzi wreszcie w czynność napół tylko świadomą, czysto automatyczną, odruchową. Nawet już bez powtarzania owych czynności zautomatyzowanych pamięć pozwala nam wykonywać te czynności nawet po upływie dość długiego czasu ze znaczną biegłością, zmniejszoną tylko nieco, zależ­nie od długości przerwy w dokonywaniu tej czynności. Wiemy np., ile mozołu pochłania nam uczenie się gry na fortepianie czy na skrzypcach. Pamiętamy, że po kilkakrotnem powtórzeniu tego samego trudnego nawet ustępu przy­chodzi on w końcu z łatwością, po długiem zaś nieużywaniu swej sztuki, gra przychodzi nam znowu z coraz większą trudnością.*) Mówimy wówczas, żeśmy wyszli z wprawy. I tak jest ze wszystkiemi naszemi biegłościami, a nawet z tem, co nazywamy umiejętnościami. Zarówno dowolne, jak i automatyczne, ruchy w ostatniej instancji okazują się czę­sto tylko odruchowemi jak to wciąż widzimy, gdy z roku na *) Widoczna nlepoprawność stylistyczna tego zdania byłaby niewą­tpliwie przez autora usunięta., (Red.) rok udaje się ściślejszemi badaniami wykazywać odruchowość w coraz liczniejszych sprawach, poprzednio za dowol­ne lub automatyczne uznawanych. W ustroju wyżej rozwi­niętego zwierzęcia niema ani jednej sprawy, któraby nie ulegała wpływowi woli odruchu, albo raczej któraby osta­tecznie nie pozostała jedynie odruchową*). Boć i to, co my sprawą dowolną zowiemy, jest przecież także tylko skutkiem spraw odruchowych. Pewne czynności lub ruchy, odruchowo lub dowolnie rozpoczęte, mogą w dalszym ciągu stać się całkiem automatycznemi, np. chodzenie w zamyśleniu, w stanie zupełnej bezprzytomności, nucenie, gwizdanie i t. p. Podczas głębokiego rozmyślania nad zawiłemi kwestjami, czynności, zrazu dowolne, później odbywają się i koń­czą całkiem automatycznie, i to często ku wielkiemu zdu­mieniu osobnika, rozbudzonego ze swej zadumy, lub zamy­ślenia. To, co zowiemy biegłością, jest sprawą ruchową, która, uprawiana i powtarzana nawykowo, staje sią niejako bezwiedną i jakby napozór automatyczną, gdy tylko zjawią się potrzebne warunki, t. j. gdy podziałają pewne podniety, wywołujące jako odpowiedź pewne skutki. Tu należy mustra, jazda konna, taniec, pisanie, śpiewanie, gra na instrumentach mu­zycznych, a nawet zręczne wygłaszanie przemówień okolicz­nościowych i t. p. Podobnie, jak biegłości, zachowują się też czynności celowe, występujące za nagłą, niespodzianą pobudką, np. podczas niebezpieczeństwa, przyczem wszystko odbywa się jak należy, pomimo braku rozwagi, jak mówią instynktowo, lub też dowcipne wyrażenia, we właściwym czasie wypowie­dziane, zdumiewające często trafnością swego konceptu, podczas gdy wypowiadający je nie wie nawet, jakim spo­sobem mu się to udało. Zwykle zdaje się nam, że to, co wypowiadamy, układamy każdochwilowo ze słów, ale tak być nie może. Wprawdzie świadome dobieranie słów w cza­sie rozmowy miewa miejsce b. często, ale bywa to już czynnością wtórną, której towarzyszą pewne wysiłki, pew­na praca świadoma mózgu. My jakąś konstrukcję myślo- *) I tej niejasności wyrażenia autor nie zdążył usunąć. Zapewne chciał powiedzieć, że w ustroju zwierzęcym niema sprawy, któraby, w pew­nych warunkach, nie mogła nabrać charakteru odruchu. (Red.) wą, związaną ze słowami i utrzymującą się na słowach, po­siadamy już i wtedy, gdy chcemy wypowiedzieć ją inaczej, niż się nam w głowie wyłoniła. My wówczas tylko kory­gujemy i dopasowujemy część materjału, napływającą spon­tanicznie do głowy, i czynimy to, mając na względzie inte­res czy to słuchacza, czy nasz własny. Świadome dobieranie słów do myśli zachodzi u mów­ców, nauczycieli i pisarzy, usiłujących dokładniej wyłożyć trudny przedmiot lub wywołać silniejsze wrażenie. Ale mó­wienie pospolite, najpospolitsze, że tak powiem codzienne, spontaniczne stoi poniekąd poniżej tej sztuki. Ludzie wypowiadają się tak samo bez pracy wkładanej w stylizo­wanie napoły bezwiedne, jak wprawni pisarze kreślą łań­cuchy liter, składające się na ich słowa. Podobnie, jak rę­ka pisarza sama kreśli łańcuch liter zgodnie z intencją pi­szącego, który wówczas nie myśli ani o następstwie liter, ani o ich formie, tak usta mówiącego wyrzucają szeregi słów, nieraz bardzo długie i pełne porządnej treści zgodnie z intencją jego, ale zgoła bez udziału jego woli i świado­mości w wypowiadaniu słów w takiej a nie innej kolei. . Nie tylko główny zrąb treści, ale i forma „powiedzia­nego" powstaje w mówiącym niemal bez jego wiedzy za­nim jeszcze wypowie on, co ma wypowiedzieć, i inaczej być nie może. Gdyby bowiem mówiący koniecznie potrzebował świadomie dobierać słów do odruchowo pomyślanego, z pew­nością odczuwałby prawie zawsze niedostateczną trafność wielu słów, których użyje, zatrzymałby się i usiłowałby na­wijające się słowa zastępować lepszemi, czyli mówiłby po­woli, z namysłem i pracą. — To samo dotyczy słuchającego. Gdyby on potrzebował zdanie, które usłyszy, uprzednio, za­nalizować dla zrozumiałości i do każdego słowa dobierać treść w tem tylko zdaniu stosowną, wówczas nie zrozu­miałby tego szeregu słów ani tak szybko, jak się to pospo­licie dzieje, ani tak dokładnie, a przedewszystkiem, i co jest w tej sprawie najważniejsze i najcudowniejsze, tak zgod­nie z intencją mówiącego. Myśl wywołana przez „usłyszane" to wcale nie wyrozumowana suma treści słów branych oddzielnie, ale to odra­zu pełna całość, w której często próżnoby szukać bezpo­średniej zależności logicznej od znaczenia słów branych od­dzielnie. Zważmyż, że słowa mają przeważnie wiele zna- czeń, wprawdzie przenośnych, ale właśnie z tego powodu bardzo rozmaitych i niepodobnych wzajem. Słowo „Ziemia" inne ma znaczenie w zdaniu „rzuci coś o ziemię", a inne w zestawieniu ze słowem urodzajna, inne w zdaniu „kochaj ziemię ojców", inne w zdaniu „ziemia jest pyłkiem w mo­rzu nieskończoności". To samo zachodzi na całym obszarze słownika. Gdy tedy nabyta już w jakiejś czynności lub sztuce wprawa pozwala nam zwracać kolejno wysiłki w coraz innych kierunkach lub na coraz inne przedmioty, przeto umiejętnie stosowana praca i usilność pozwolą nam coraz więcej umieć i wiedzieć. Jak cudownym magazynem duchowych skarbów są mózg nasz, nerwy i mięśnie, to można ocenić, gdy spojrzymy na rozległy dobór umiejętności, człowieka wielostronnie uta­lentowanego. Co za skomplikowany automatyzm jest czyn­ny w takim człowieku, łatwo ocenić, gdy przeliczymy jego wszystkie władze, jego wszystkie umiejętności i wiado­mości, pozwalające mu w każdym przypadku, na każdem miejscu i w każdej chwili wyzyskać w sposób właściwy jeden z niezliczonych jego duchowych skarbów osobistych. Dodać zaś i to należy, że każde takie wyzyskanie do­konywa się prawie bez wysiłku i z minimalną stratą czasu, co świadczy o jakiejś niezmiernej prostocie całej machiny, na której gruncie dokonywa się nasz proces umysłowy, po­mimo niepojęcie wielkiego skomplikowania tej żywej ma­chiny, jaką jest każdy z nas. Nie trzeba przytem zapomi­nać, że całe te nieraz bardzo szerokie uzdolnienia nie tylko nie należą do rzadkości, ale przeciwnie, są zjawiskiem nie­zmiernie rozpowszechnionem i pospolitem w każdem społe­czeństwie, zwłaszcza w jego warstwie przodującej *). Zro­zumienie zadania w drobnym ułamku sekundy nie jest ani jakąś mechanicznie wytworzoną, ani wyrozumowaną sumą treści słów użytych w zdaniu. Konstrukcja psychiczna, wy­wołana przez usłyszane, nie jest również jakąś średnio wy­padkową treści oddzielnych słów. Zrozumienie zdania jest najczęściej przyjęciem do świadomości odrazu całości zdania. Więc czemże się to dzieje, że się tak łatwo i błyska­wicznie rozumiemy, i to, rzecz iście zadziwiająca, rozumiemy *) Tu ręką autora zaznaczone: „Tu znowu małe przejście. (Red.). Narodziny Ducha trafnie? Otóż tem, że w cudownych magazynach naszego mózgu, w tem wielkiem nagromadzeniu wszystkich przeży­tych treści psychicznych, w przebogatych pokładach naszej pamięci tkwią już niezliczone gotowe najrozmaitsze całostki psychiczne, mocno już złożone, które znamy pod mia­nem przeróżnych zapamiętanych oraz rzekomo zapomnia­nych myśli, tekstów, wspomnień, zdarzeń przeżytych. Wszy­stko w odpowiedniej chwili, pod wpływem odpowiedniego bodźca, z błyskawiczną szybkością zaczyna przyjmować i oddawać dalej i dalej, wspomnienia i od nich coraz dal­sze pobudki, kojarzące się nieraz w najdziwniejszy, a za­wsze w niespodziewany sposób, i dopiero w któremś z bar­dzo licznych ogniw tego długiego łańcucha elementów za­pamiętanych, czyli elementów pamięci, wyłoni się na po­wierzchnię świadomości w jakiejś myśli, dla samego osob­nika, w którym dokonała się ta bezwiedna praca, najmniej spodziewanej, ale odrazu zadawalniającej. Nie trzeba przypominać czytelnikowi, bo to rzecz już dobrze znana, że te długie wędrówki skutków pierwszego podrażnienia w postaci długiego zygzakowato przebiegają­cego łańcucha zazębiających się jedna o drugą jednostek psychicznych wspomnień, przebiega w mózgu naszym niby jak uderzenie pioruna w drobnym ułamku sekundy. VIII. ZADANIE NASZE. Przyrodnicy ewolucjoniści wiążą wytworzenie się psy­chiki ludzkiej z bezprzykładnem wydoskonaleniem się mózgu, jako bezpośredni skutek powiększania się jego, ale oczywi­ście pod wpływem tych tylko czynników, które wywoływały i wywołały wszelkie inne przeobrażenia w świecie organiz­mów* Innych czynników nie dostrzegali, a nawet nie chcie­li widzieć. My jednak nie możemy zadowolnić się takiem objaśnie­niem, albowiem zjawiło się zaraz pytanie: dlaczegóż zwie­rzęta nie miałyby używać swych mózgów w tym stopniu, aby im się rozrastał choćby w zbliżonym stopniu w sposób analogiczny do ludzkiego doskonalenia się tego organu? Również wśród humanistów panuje wielka rozbieżność sądów, a dotyczy to wszystkich części złożonego pytania. Wszystkie np. zasadnicze pytania, dotyczące genezy i zalet oraz wad psychiki ludzkiej, są bardzo rozmaicie rozwiązywane. Kto jednak gładko niby wyjaśni jeden szereg faktów, ten łacno zapomina o innych, niemniej ważnych, stojących w zupełnej opozycji z owemi wyjaśnieniami. Weźmy je­den przykład. Henryk Bergson przedstawia psychikę zwierzęcą i ludz­ką, jako dwa całkiem rozbieżne rozwiązania przez przyrodę tego samego problematu. Zdaniem jego, w rodzie ludzkim miało zajść jakieś nagłe zboczenie z normalnej drogi rozwojowej, i ono to wy­tworzyło psychikę całkiem różną od zwierzęcej już nie tylko ilościowo, ale wręcz jakościowo. Człowieka różni od naj­wyżej nawet rozwiniętych zwierząt obecność intuicji, która ma być przeciwstawieniem i niejako zastąpieniem instynktu. Tu przypomnę, że instynkt według Bergsona ma być nieja­ko „intuicją przeżywaną" (vécu plutôt que representée), gdy intuicja ludzka — intuicją „wyobrażeniową". Niema w tem nic dziwnego, że B. zauważył „nagłe zboczenie", jakiś „skok", bo przecież gruntowną odmienność rozumu ludzkiego od instynktów, a nawet choćby rozumów zwierzęcych wszyscy widzą, i nie można jej nie widzieć. Chodziłoby więc o wyjaśnienie: co sprawiło, że b. wygodne, ale ubożuchne wrodzone „jasnowidzenie nieświadome" (instynkt) zostało w rodzie ludzkim zastąpione „przez przyrodę", nagle przez gruntownie coś innego. Gwałtowny przeskok od „nie­świadomego jasnowidzenia" do rozumnego jasnowidzenia do­maga się wytłumaczenia i naukowego uzasadnienia, boć „na­tura" nie zna zboczeń bezprzyczynowych. Tego jednak nasz filozof nie dokonał, a nawet nie probował objaśnić zrozumiałemi czynnikami. Możnaby się spodziewać, że mimo to w efektownej kon­cepcji tkwi coś z prawdy, gdyby myśl Bergsona nie była sprzeczna z faktami. Faktem zaś jest, że my wcale nie je­steśmy pozbawieni instynktów. Posiadamy wszystkie przedludzkie, nie utraciliśmy prawie niczego na rzecz czegoś nowego, tylko na tem, co już było i zostało, przybyła jakaś nadbu­dowa, i to jeszcze jaka! Okazało się tedy koniecznem zbadanie: co za warunki mogły wywołać naturalne wystąpienie tego rodzaju inteligencji, jak ludzka? Aby nie szukać bez planu, chwyciliśmy się drogi wyłą-czań i postanowiliśmy uprzytomnić sobie stosunek wzajemny trzech najważniejszych cech świata ludzkiego oraz ich sto­sunek do odpowiednich zjawisk świata zwierzęcego. Posta­wiliśmy tedy sobie pytanie: 1) Czem różni się społeczeństwo od zwykłego stada? 2) Czem psychika ludzka od zwierzęcej? i 3) Czem bujna twórczość materjalna ludzka od skrom­nej twórczości niektórych zwierząt? 1) Na pierwsze z tych pytań znaleźliśny już w „Prole­gomenach" całkiem stanowczą odpowiedź, mianowicie, że gdy stado, a nawet pseudospołeczeństwa zwierzęce są pro­stemi nagromadzeniami osobników, funkcjonujących jedna­kowo przy jednakowości morfologicznej (niejednakowo zaś tyl­ko przy niejednakowości morfologicznej), to społeczeństwo odznacza się zróżnicowaniem osobników, ale tylko psychicznem i funkcjonalnem, bez morfologicznego, t. j. odznacza się wiel­ką różnorodnością uzdolnień oraz czynności pomimo cielesnej jednakowości osobników. Prócz tego osobniki społeczne odzna­czają się również zdolnością do dalszego różnicowania się funkcjonalnego, ale zawsze bez potrzeby przeobrażania się mor­fologicznego, czy też fizjologicznego (patrz Prol. r. IIIV). Ta jedna różnica zakreśla nam bardzo wyraźną linję demarkacyjną między stadem a społeczeństwem. 2) Co się tyczy psychiki, wystarczy podnieść przede­wszystkiem nabywalność, a następnie niejednakowość nasze­go poznania, naszych władz umysłowych, wreszcie ich ogrom­ną rozmaitość, zarówno pod względem jakości, jak rozległo­ści. „Rozum" nasz, umiejętności i uzdolnienia nie dojrze­wają biologicznie, nie rozszerzają się i nie doskonalą się same przez się, z wiekiem, z dojrzewaniem ciała, na wzór „rozumów" zwierzęcych, niejako wrodzonych i instynktow­nych. Równie ważną cechą jest ogromna szerokość i głę­bokość naszego poznania, a także niezmiernie rozległa ska­la, w której mieszczą się nasze uczucia i dążenia, ale to wszystko tylko jako rzecz możliwa, nie zaś konieczna, jak u zwierząt. Pozostawiając w zawieszeniu kwestję, czem się to dzieje, skończmy z trzeciem i ostatniem pytaniem. 3) Nie nastręcza ono żadnych niejasności. Ogromna większość zwierząt wcale nie ujawnia twór­czości materjalnej, u pozostałych ogranicza się ona do zaspokajania potrzeb, związanych zaledwie tylko z bardzo prymitywną ochroną ciała lub rodu, przez budowanie gniazd i kryjówek dla siebie lub potomstwa. Jeżeli zaś zreflektu­jemy się, że ta skromna twórczość nie zdobywa się przez wszystkie pokolenia na nic odmiennego, że zaspakaja wciąż te same ograniczone potrzeby temi samemi środkami i w ten sam wiecznie sposób, to mamy wiele racji do odmówienia jej niemal w całości cech tego, co nazywamy twórczością, mając na myśli twórczość naszą. Ludzka bowiem twór­czość odznacza się przedewszystkiem ogromnem urozma­iceniem jej dzieł, czyli wyników. Ona zaspakaja jeszcze mnóstwo potrzeb, zgoła obojętnych dla zachowania osobnika lub rodu, a pozatem zaspakaja mnóstwo zachceń i urzeczy­wistnia mnóstwo pomysłów, których z zoologicznego punktu widzenia wcale nie można nazwać potrzebami. Drugą bardzo wyraźną cechą ludzkiej twórczości bę­dzie posługiwanie się narzędziami sztucznemi, zwłaszcza zbiorowe i bardzo skomplikowane, a prowadzące do nie­zmiernie rozmaitych wyników. Pod tym względem twórczość ludzka objawia charakter najzupełniej bezprzykładny na Ziemi, w czem zbiega się z takimże charakterem psychiki. Trzecią, równie uderzającą cechą jest niespółmierność dzieł ludzkiego rozumu i ręki z siłami naszych ciał, co tłu­maczy się przez to, że rozum ludzki wprowadza wielką i coraz większą ilość martwych sił przyrody w działanie na korzyść człowieka. Skoro tedy społeczeństwo nie może być uważane za coś równego, a choćby blizkiego stadu, przeto nie mogło go być przed pojawieniem się psychiki, oraz sił psychicz­nych charakterystycznych tylko dla jestestw społecznych. Społeczeństwo nie mogło zjawić się wcześniej także i dla­tego, że najcharakterystyczniejszą przecież cechą osobników społecznych jest właśnie zróżnicowanie funkcjonalne, ale, powtarzam, bez morfologicznego, takie zaś zróżnicowanie może wypływać już tylko ze zróżnicowanej psychiki. Z te­go samego powodu i twórczość materjalna, wielce urozma­icona, nie mogła powstać w żaden sposób przed zjawieniem się psychiki, tak bardzo „innej" od zwierzęcej. Zaszło więc odrazu już tylko ostatnie pytanie: czy cza­sem owa zadziwiająca psychika specjalnie ludzka nie mogła zjawić się niezależnie od zawiązania się społeczeństwa oraz, czy jego twórczość nie mogła się zjawić niezależnie od twórczości zwierzęcej i, czy ona to właśnie, ta psychika, nie dała początku obu tym zjawiskom: społeczeństwu oraz jego twórczości? Z punktu widzenia przyrodników wypada­łoby, że tak być mogło, i taką możliwość usiłowano uza­sadniać na rozmaite sposoby. Z naszego jednak sylogizmu wypada, że to rzecz niemożliwa. Skoro więc mądrość ludzka nie może być bezpośrednim darem natury, związanym z organizacją ciała na wzór in­stynktu, przeto musi być ona zjawiskiem, związanem dopiero i tylko ze społeczną formą bytu oraz z jej następstwami jakimś węzłem wzajemnej zależności. Gdy zaś okazało się, że żadne z trzech rozpatrywanych zjawisk nie mogło samo jedno lub w łączności z drugiem wywołać pozostałego trzeciego, stało się już jasnem, że są to zjawiska spółzależne, ale zależne od jakiegoś nieznanego nam czynnika, będącego wspólnym warunkiem wszystkich. Zwężając stopniowo pole poszukiwań metodą wyłączań, w końcu znaleźliśmy ów czynnik. Poważnem zwężeniem pola poszukiwań stało się z jed­nej strony stwierdzenie ogromnej starożytności rodu nasze­go, już ukształtowanego w sposób bardzo zbliżony do postaci spółczesnej człowieka, z drugiej zaś stwierdzenie długo­trwałej i zgoła nienaturalnej w tych warunkach nieobe­cności psychiki ludzkiej, a już conajmniej niezrozumiałego zastoju w jej rozwijaniu się, czy powstawaniu. Stwierdzenie owej ogromnej starożytności cech fizycz­nych ludzkich w rodzie naszym nastąpiło poniekąd niespo­dzianie, to znaczy wbrew oczekiwaniom, wbrew temu, co mogłoby być nazwane normalnym biegiem rzeczy. IX. MOWA WYRAZOWA KONIECZNYM WARUNKIEM LUDZKICH WŁADZ PSYCHICZNYCH. Gdy poodpadały nam różne „możliwości", o których traktowaliśmy wyżej, odpowiedź na to pytanie: czy psychika ludzka, tak gruntownie odmienna od zwierzęcej, mogła zja­wić się w stadjum przedspołecznem rodu naszego, nie mogła już brzmieć inaczej, jak negatywnie (p. Prolegomena, r. XIVXIX). Stało się aż nadto jasnem, że musi w grę wchodzić ja­kiś czynnik, dotychczas nierozpoznany w świecie ludzkim, albo niedoceniony. Czynnik tem osobliwy, a ważny, że łączy osobniki a jednocześnie różnicuje je psychicznie i nie tylko psychicz­nie, ale i funkcjonalnie. Czynnik ten powinien być koniecz­nie fizycznym. Tak wypada z naszego sylogizmu. Cóż może być takim czynnikiem? Choćbyśmy dla innych racji nie byli odrazu wyłączyli jakichś całkiem wyjątkowych właściwości (w Prolegome­nach) naszego mózgu oraz psychiki z rzędu możliwych „przy­czyn", „społeczeństw" i cywilizacji, wypadłoby tego doko­nać po teoretycznem stwierdzeniu fizyczności owego „czyn­nika", albowiem proces psychiczny, który się toczy w móz­gach, nie mógłby przecież sam w sobie być owym poszuki­wanym łącznikiem. Przeciwnie, przecież dla samego istnienia, jakiejś łącz­ności psychicznej osobników społecznych potrzebne jest coś fizycznego, coby sprzęgało osobniki związkowe ze sobą. I otóż takim łącznikiem dla psychik osobniczych oka­zały się nam fale głosowe, czyli sygnalizacja akustyczna. Innemi słowy — mowa wyrazowa, (na wyższym zaś szczeblu w rozwoju społeczeństw jeszcze i pismo, czyli forma optycz­na łącznika akustycznego). Zdawałoby się, że sygnalizacja akustyczna, zjawisko pozornie bardzo niewinne, a przytem dość pospolite i w świe­cie zwierząt, oczywiście wyższych, jak np. ssaków, a zwła­szcza ptaków, nie może być tak ważnym i koniecznym wa­runkiem związku osobników, którego następstwem tak cał­kiem nowe a wyjątkowe zjawisko jak: inteligencja ludzka, bo wszak bardzo wiele zwierząt wyższych komunikuje się prze­cież między sobą za pomocą sygnałów głosowych, a mimo to wciąż pozostają tylko zwierzętami. Aby spostrzec, że mamy tu do czynienia tylko z pozor­ną przeszkodą logiczną, dość zreflektować się, że jakiś materjał na tak wyjątkowy w naturze zwierzęcej łącznik mię­dzy ludźmi, choćby bardzo surowy, czyli jakaś uboga zwie­rzęca sygnalizacja, powinien był istnieć i w rodzie ludzkim, w jego stadjum przejściowem. Rozwinąć się bowiem w łącz­nik mogło tylko coś, co istniało pierwej wśród członków gro­mady w postaci nieskomplikowanej i nie stanowiło jeszcze łącznika.*) Inna rzecz, że do takiej przemiany tego czegoś, to znaczy głosów zwierzęcych, potrzebne były jeszcze wa­runki, sprzyjające ich komplikowaniu się**). Tak samo prze­cież materjał na psychikę ludzką oraz podstawowe jej wa­runki powinny były istnieć i rzeczywiście były gotowe właśnie w postaci skromnej psychiki ztvierzęcej, opartej na zmysłach zwierzęcia. Z jakiegoż jednak powodu jeden tylko ród ludzki do­szedł do wyrobienia sobie prawdziwej mowy? Za główny warunek tego zdarzenia uczuliśmy się zmu­szeni w Prolegomenach uznać uchronienie się naszego rodu od popadnięcia w jedną z tych licznych, a niebezpiecznych na dalszą metę jednostronności w sposobie życia, a przeto i w rozwoju ciała, w których ugrzęzła z biegiem czasu większość jego krewniaków, zamykając sobie drogę do nor­malnego poniekąd i wielostronnego trybu życia.***) *) Zbieg warunków, sprzyjających procesowi więcej niż zwierzęcego bogacenia się sygnalizacji, złożył się w rodzie naszym przypadkowo, ale że był wystarczającym, przeto zjawisko, dotychczas nieznane na ziemi, wystą­piło tutaj z koniecznością naturalną. Wystąpiło z taką koniecznością, z jaką w pewnym czasie w przyro­dzie zaszło pierwsze związanie się atomów jednorodnych w " cząsteczkę" (w molekułę) chemiczną o właściwościach zgoła nowych. Z jaką później na gruncie nowych warunków międzyatomowych zaszło pierwsze powią­zanie się obcych sobie atomów w zupełnie nowe skomplikowańsze całości o cechach całkiem nowych w przyrodzie (związki chemiczne). Wobec ta­kiego faktu, zaszłego raz na poziomie prostego chemizmu, a później znowu na poziomie prostych zjawisk życiowych w jednokomórkowcach, które wy­dały następnie związki jednokomórkowców czyli organizmy, byłoby zbytecznem dziwić się temu, że pośród tysięcy form zwierzęcych tylko w jed­nej postaci zbiegły się warunki konieczne i dostateczne do uczynienia z indy­widuów wolnych jakiegoś związku przedtem niebywałego w przyrodzie, mianowicie społeczeństwa. **) Warunki te omówiliśmy w Prolegomenach w rozdziałach XX—XXIV i pokrótce wracać do tego tematu uważamy za zbyteczne i niedogodne. ***) Praprzodek rodu Hominis dość wcześnie porzucił żywot nadrzewny, a porzucił, nie utraciwszy przeciętności pierwotnego typu ssaka, jednak wzbogacony wygimnastykowaniem przednich kończyn oraz znakomitą chwyt­nością ich palców na skutek przeciwstawności pierwszego palca. Posiada­nie pary takich kończyn, uwolnionych już od obowiązku narzędzia lokomocyjnego nadrzewnego, niedogodnych zaś jako takież narzędzie na równym gruncie, zmuszając do chodu na dwuch nogach, zapewniło nadal jeszcze bardziej wielostronny tryb życia i takiż rozwój instynktów. Gdy tedy instynk­ty wszystkich pozostałych ssaków oraz ich budowa zacieśniały się w wal­ce o byt w coraz węższych łożyskach, oddalając ich postaci od pierwotnej Komplikowanie się bardzo ubogiej zrazu sygnalizacji w mowę wyrazową mogło nastąpić dopiero przy współdzia­łaniu warunków odpowiednio sprzyjających. Urozmaicanie się jednak coraz większe sygnalizacji zaczęło przeobrażać w biegu licznych pokoleń pierwotną prostą, półświadomą wrażliwość, w coraz mocniej komplikującą się psychikę. Ta oczywiście dalej komplikowała mowę,co znowu w następnych pokoleniach wywoływało u jestestw związkowych rozwój psychiki — i tak w kółko. I oto człowiek, jako człowiek prawdziwy, okazał się nam przedewszystkiem wytworem i równocześnie podstawowym elementem społeczeństwa, a dopiero i jedynie dzięki temu zdolnym myśleć całkiem inaczej, niż zwierzęta. W przedstawieniu powyższem zaszła drobna niby popra­wka w przyjmowanym dawniej łańcuchu „przyczyn" i „skut­ków", a jednak ukazała człowieka w odmiennem świetle. Dopiero też ona, jak się o tem niżej przekonamy, wyjaśnia w sposób naturalny wszystkie właściwości ducha ludzkiego, jak również „dobre" i „złe" strony człowiecze. X. UNUSHOMO — NULLUSHOMO. (MĄDROŚĆ LUDZKA ZJAWISKIEM SPOŁECZNEM.) Teraz możemy już zarysować różnicę między mechaniz­mem zwierzęcym a ludzkim. Zwierzę trzeba sobie przed­stawić jako całostkę psychiczną, otwartą na świat przez swą wrażliwość, ale tylko do przyjmowania bodźców od świata zewnętrznego i do osobistego na nie reagowania czy­nami, działalnością. Zwierzę prawie nic ze siebie, ze świa­ta swych wrażeń nie komunikuje podobnym sobie. Osobnik zaś ludzki po nauczeniu się mowy staje się całostką psy­chiczną, otwartą zarówno dośrodkowo jak i odśrodkowo. Czło­wiek nie tylko przyjmuje bodźce, ale i wysyła niezmiernie wielostronności typu ssaka, tutaj posiadanie wolnych rąk przy wielostron­ności trybu życia uchroniło tem ród od cielesnych przeobrażeń hazardownych i prawie zawsze zgubnych na dalszą metę. Jestestwo już tylko dwu­nożne, lubo bezbronne, ale zato dwuręczne i o instynktach przeciętnych, łatwiej sobie radziło od niejednego typu mocno uzbrojonego, ale jui nadto wyspecjalizowanego. Z lękliwego też pierwotnie i drobnego stworzonka rozwinął się zwolna typ silny i odważny o harmonijnie ustosunkowanych władzach ssaka. Typ taki odsłania nam paleontologja w epoce pliocenicznej. skomplikowane do podobnych sobie. Ta właśnie możność oddawania z siebie swych stanów psychicznych innym osobnikom i to oddawanie stanów nie tylko uczuciowych, co byłoby najłatwiej szem, i co w słabym stopniu zachodzi wśród zwierząt między osobnikami jednego gatunku, ale sta­nów intelektualnych, stanowi moment decydujący o psy­chicznej łączności ludzi z ludźmi. Właśnie takiej łączności nie znają zwierzęta, nie wyłączając nawet t. zw. gatun­ków towarzyskich, jak bobry, mrówki lub pszczoły. Czem się to dzieje? Oto tem, że człowiek odbiera je­szcze takie bodźce, których zwierzęta nietylko nie znają, ale które są najzupełniej obce światu zwierzęcemu. Bodźce te człowiek odbiera tylko od ludzi, nie zaś od pozostałej przyrody zewnętrznej. Cała więc niezgłębiona przepaść między zwierzęciem a człowiekiem w tem spoczywa i stąd płynie, że do liczby bodźców, otrzymywanych przez osobnika od przyrody ze­wnętrznej, przybyła w świecie ludzkim jeszcze specjalna a bardzo bogata kategorja bodźców, wysyłanych jedynie tyl­ko przez ludzi do ludzi. Jakież zadania spełniają owe bodźce? Zadaniem ich — budzić w osobniku, do którego są skierowane nie tylko pro­ste stany uczuciowe (bo te potrafi budzić w podobnych mu osobnikach swemi ubożuchnemi sygnałami i zwierzę), ale przedewszystkiem i wspomnienia przedmiotów, stosunków, działań, zdarzeń i t. d., i to takie mniej więcej, jakie chciał obudzić osobnik wysyłający. I to jest najważniejsze. Aby się i ten nieprawdopo­dobny z pozoru proces mógł dokonywać, potrzebne tu jest, ale i wystarczające wtajemniczenie w znaczenie sygnałów. Sygnały te nie mogą być rozumiane instynktownie, jak to ma miejsce u zwierząt, które, jak np. wszystkie ptaki śpie­wające, rodzą się ze swoją ubogą sygnalizacją, zarówno jak rodzą się z instynktami. Bodźce te nabierają właściwego znaczenia dopiero, gdy osobnik odbierający został wpierw o ich znaczeniu specjalnem poinformowany przez innych. Mają więc znaczenie społeczne, nie zaś zoologiczne, i znaczenie warunkowe, wymagające wtajemniczenia. Gdy to wtajemniczenie raz zostało dokonane, przynosi ono już niezmiernie ważne następstwa. Z możności bowiem dowiadywania się za ich sprawą o obcych wrażeniach i o wy- obrażeniach sygnalizowanych za pomocą owych specjalnych bodźców, oraz z możności komunikowania innym wrażeń własnych wynika w rezultacie głęboka łączność psychiczna intelektualna osobników ludzkich. Wynika jeszcze coś Wię­cej, mianowicie możliwość kojarzenia osobistych wrażeń i wy­obrażeń w wyobrażenia wspólne wszystkim osobnikom, które zostawały ze sobą w komunikacji psychicznej przez mowę. I zachodzi nie tylko możność kojarzenia wrażeń i wyobra­żeń osobniczych we wspólne czyli w zgodne społecznie wy­obrażenia, bo to byłoby za mało, ale w coś zupełnie nowe­go, mianowicie w pojęcia, lecz o tem nieco później będzie­my mówić. Podstawowe zadanie bodźców — sygnałów, słów, wysy­łanych od ludzi do ludzi i łączących ludzi w związek psy­chiczny, polega tedy przedewszystkiem na umożliwieniu po­rozumiewania się w zakresie stanów psychicznych nie tylko uczuciowych, ale i intelektualnych, tj. przedmiotowych. Na wstępie, i to jest najważniejsze, na umożliwieniu wytwarza­nia bardzo skomplikowanych procesów psychicznych, proce­sów, których nie mogłaby budzić sama wrażliwość zmysłów osobnika. Wprawdzie potrzeby życiowe niektórych zwierząt „wyż­szych", jak np. wielu ssaków i ptaków, zmusiły je także do wyrobienia sobie niejakich środków porozumiewania się. W tym właśnie celu wyrobiły się u nich władze wysyłania sygnałów głosowych, oddziaływających na inne osobniki przez nerwy słuchu. Jednak sygnały te stanowią bardzo niedo­kładne środki porozumiewania się, ponieważ są bardzo nie­liczne, a nadto tylko u niewielkiej liczby gatunków doszły do jakiej takiej rozmaitości. Ale i tam wcale nie mogą one wzbudzać skomplikowanych stanów psychicznych przedmiotowych (wyobrażeń, a zwłaszcza pojęć), co najwyżej proste stany podmiotowe, a więc wzruszenia, uczucia i żądze. Ilość tych bodźców — sygnałów ograniczona jest tam bezpośredniemi potrzebami organizmu, mianowicie dążnością do zachowania życia własnego i życia rodu swego przez dążność do stanu zadowolenia i unikania cierpienia. Wydawanie i rozumienie ich odbywa się refle­ksyjnie*), co najlepiej świadczy, że jest to zjawisko całkiem odmienne od zjawiska prawdziwej mowy. *) Wyraz: „refleksyjnie" znajduje się w rękopisie widocznie omyłko­wo, zamiast: refleksowo. (Red.). Tylko w jednym rodzie ludzkim zaszło ogromne zwięk­szenie się ilości tych sygnałów (słów), wywołując społeczne stadjum bytowania. Umożliwiło to wywoływanie za ich po­mocą coraz skomplikowańszych stanów psychicznych przed­miotowych (wyobrażeń). Gdy ujawniła się w gromadkach ludzkich ogromna uży­teczność praktyczna takich sygnałów (słów), wówczas pod­trzymywanie ich, pomnażanie i uściślanie, czyli podnoszenie słów do godności wyrazów przerobiło z biegiem czasu tę sygnalizację z elementarnej i ubogiej mowy wzruszeń, uczuć nieskomplikowanych i takichże żądz, w środek komunikowania własnych wyobrażeń, następnie nawet w narządzie do wytwarzania pojęć, t. j. treści psychicznych zupełnie obcych zwierzę­tom, niemożliwych u nich, a zresztą i niepotrzebnych. I oto od owego czasu mowa taka zaczęła stawać się z jednej strony wiązadłem między osobnikami, wiązadłem psychicznem, pozwalającem wnikać im coraz lepiej w stany psychiczne cudze, czyli lepiej się odczuwać, niż odczuwają się zwierzęta, — z drugiej przerobiła ich pod względem psy­chicznym —przez rozszczepienie doznań niezłożonych i mo­notonnych w niezmierną rozmaitość — przerobiła, powtarzam, w coś zupełnie nowego dla świata. Dzięki mowie wrażliwość, normalna dla wyższych ssa­ków, może się przetwarzać w tak głębokie i subtelne od­czucia otaczającej rzeczywistości, że pod tym względem lu­dzie mogą zostawiać za sobą daleko cały świat zwierzęcy i stawać się w prawdziwem tego słowa znaczeniu jestestwa­mi rozumnemi i świadomemi siebie i świata. Całą tę nadzwierzęcą i nadzmysłową, albo przeciwzmysłową przenikliwość, tem charakterystyczną, że nabywalną, nie zaś wrodzoną, ród ludzki zawdzięcza związaniu się w koła społeczne. Owe koła są to już poniekąd jakgdyby pew­ne nadzoologiczne całostki psychofizyczne, złączone każda własnym systemem sygnałów w oddzielne koło. Źlebyśmy jednak byli zrozumiani, gdyby czytelnik nabywałność nadzwierzęcego stanu władz psychicznych, o któ­rym mówimy, że nie jest wrodzony, — wziął za jedno z nie­obecnością głębokich zmian, zachodzących stopniowo, z bie­giem czasu w mózgu praludzkim i wogóle w całym jego systemie nerwowym. Stale praktykowane kojarzenie wyob­rażeń czysto zmysłowych z elementem językowym (ze sło- wami) rozwinęło mózg ludzki przez wzbogacenie go właśnie o te części, które są niezbędne do takich kojarzeń. Częste powtarzanie się takich skojarzeń przekazywało potomkom przez dwa tajemnicze zjawiska: wprawy i dzie­dziczności coraz dogodniejszy aparat nerwowy ze wszystkie­mi jego nowemi uzdolnieniami do funkcjonowania po ludz­ku. Jednak, powtarzam, my dziedziczymy tylho żywy aparat, niezbędny do myślenia po ludzku. Wyobrażeń i pojęć nie dziedziczymy. Dziedziczymy subtelne narzędzie, nie zaś dzie­ło jego. Odkrycie poszukiwanego łącznika fizycznego między ludźmi, czyli przyczyny społeczeństw , jako przyczyny spo­łecznej, zaliczamy do najważniejszych zdobyczy naszych. I,jak to najczęściej bywa, nie zaszło tu odnalezienie rzeczy nieznanej, lecz poprostu wyjaśnienie roli czynnika po­wszechnie znanego. Był on nawet wysoko ceniony, ale zawsze tylko w charakterze narzędzia do komunikowania się gotowych dusz. Rola jego nigdy nie została jeszcze należycie doceniona w Nauce z powodu głęboko zakorze­nionych idei, mających to zbyt mało wspólnego z przyrod­niczym światopoglądem, to znowu zbyt niewolniczo stosu­jących teorje rozwoju organicznego tam nawet, gdzie fakty, jaskrawo rzucające się w oczy, ukazywały jej niedosta­teczność. Geneza ducha ludzkiego nie jest ani tak pozioma (i zwią­zana z ciałem osobnika), jak to mniemali przyrodnicy obo­zu materjalistycznego, ani znowu tak „zaświatowa", sub­stancjalna i metafizyczna, jak utrzymywali ich przeciwnicy, filozofowie szkół idealistycznych. Lecz doprawdy znacznie mniej mylili się ci, którzy powołali do życia wszystkie Olimpy, niżeli ci, którzy duszę osobnika chcieli ograniczyć do funkcji fizjologicznej mózgu, i to mózgu odosobnionego, osobniczego. Nie negujemy niepojętego i iście metafizycznego pier­wiastku świata, przejawiającego się w zjawiskach ducho­wych, ale niewolno nam zapominać, że tkwi on w każdem żiyjącem w eałej pełni swej tajemniczości, więc niebyśmy nie zyskiwali dla nauki, powołując się bezpośrednio na ten pierwiastek w usiłowaniach zgłębienia kwestji ukazania się w pewnym czasie na pniu człowieczym tych zjawisk psy­chicznych, które mianujemy duchowemi *). XI. WPŁYW KOŁA SPOŁECZNEGO NA JEGO UCZESTNIKÓW. W tem miejscu nie będzie zbytecznem wejrzenie w me­chanizm psychofizyczny takiej całostki, którą nazwiemy ko­łem społecznem, złożonem z osobników ludzkich. Wydaje mi się to nawet koniecznem, trzeba bowiem zapełnić prze­strzeń, dzielącą osobniki, czemś, co może je łączyć i to po­dobnie, jak są złączone w jednym mózgu czuciowe części mózgu, z motorycznemi (ruchowemi) w całość psychofizyczną. Osobniki społeczne, jak już wspominaliśmy, różnią się tem od zwierzęcych, że są całostkami otwartemi względem siebie obustronnie. One nie tylko przyjmują bodźce, wywołu­jące skomplikowane wrażenia, ale także i wysyłają takie bodźce, które mogą wywoływać w innych osobnikach tego samego koła wrażenia mniej więcej podobne do tych, jakie wysyłający chciał obudzić. Od chwili, gdy taki warunek może być urzeczywistniony, „koło społeczne" odrazu nabiera charakteru zindywidualizo­wanej całosthi psychicznej. Na całostkę tę składa się pewna mniejsza lub większa ilość osobników, związanych ze sobą w jeden aparat nie tylko bierny, ale i czynny. Aparat ten podobny jest zasadniczo do każdego aparatu mózgowego, w którym czuciowe centry połączone są z motorycznemi w jedną całość. Takie powiązanie niesie dla osobników należących do „koła" skutki bardzo doniosłe. Pomimo, że mechanizm mózgowy tych osobników zostaje prawie taki sam, bo został wzmocniony tylko o elementy, niezbędne do funkcjonowania odśrodkowo, —psychika tych osobników staje się czemś o wiele wyższem od psychiki zwierzęcej. *) Już w „Prolegomenach" r. VIII — XIX i „Teorji człowieka" r. X, XVIII, XXXVII i XLI, zostało udowodnione, że nasza psychika jest skom­plikowaniem się zwykłej zwierzęcej w coś całkiem nowego względem tejże psychiki zwierzęcej. Wiemy, że mózg praczłowieczy został wzbogacony o „elementy" nieobecne w mózgu zwierzęcym. Otóż wypada zaznaczyć, że te nowe elementy w mózgu i wogóle w orga­nizmie ludzkim, jako ludzkim, nie są natury czysto zoolo­gicznej, które zawdzięczalibyśmy czystej przyrodzie „wydo­skonalającej" organizmy w „walce o byt" na łonie przyrody. Zawdzięczają one swe powstanie, rozrost i ukształtowanie właśnie komunikowaniu się ze sobą osobników społecznych przez mowę, przez słowa. W jaki sposób one powstały i w jakich granicach zmieniły ludzki mózg i wogóle cały aparat ner­wowy, to wyjaśniliśmy już w „Prolegomenach"; nie będzie jednak od rzeczy przypomnienie t.j. przedstawienie ludzkiego procesu komunikowania się na rysunku schematycznym, wy­obrażającym, dla prostoty, koło społeczne najszczuplejsze z tych, jakie być mogą, bo złożone tylko z dwóch osobni­ków C. i D. Powtórzymy tu w najkrótszym zarysie to, co było już na tym rysunku szerzej wyłożone, chodzi bowiem tylko o wyjaśnienie skutków wysyłania bodźców od jednego mózgu do drugiego. Nad sprawą przyjmowania słów nie będziemy się zasta­nawiali, ponieważ jest zupełnie podobna do sprawy przyj­mowania wszelkich bodźców, na które są czułe zmysły nasze. Inna rzecz, że nawet samo przyjmowanie szmerów mowy nie w charakterze zwykłych szmerów, ale w charakterze słów, wymaga istnienia w mózgu specjalnego już kompleksu komórek czułego na owe słowa, wyrzucane już w charak­terze wyrazów do słuchającego. Ten kompleks powstał, jako reakcja „żywego", pod działaniem takich właśnie spe­cjalnych bodźców. Części mózgu, przyjmujące i rozumiejące „mówione", powiedziane, wyrobiły się tylko pod działaniem specjalnych bodźców, wydawanych przez ludzki aparat mo­wy — podobnie, jak np. wzrokowe części mózgu organizm zwierzęcy wyrobił sobie pod wpływem podniet, odbieranych od świata przez nerwy oczu. I podobnie jak bez istnienia fal świetlnych i specjalnych zakończeń nerwowych czułych na nie — nie byłoby w móz­gu czuciowych centrów wzrokowych, tak samo bez istnienia specjalnych fal „mówionego", branych nie w charakterze dźwięków, ale w charakterze znaków dla rzeczy, słów — wy­razów, nie mogłyby się wytworzyć na powierzchni mózgu 64. czuciowe centry mowy, przyjmujące słowa jako wyrazy, czyli nie mogłyby powstać narzędzia do myślenia po ludzku. Ponieważ nie mogłoby być w kole społecznem fal „mó­wionego" bez istniena aparatu, który je wydaje t. j. wysy­ła, aparatu zaś samego również nie mogłoby być bez wo­torycznych części mózgu, rządzących mówieniem, tych zaś bez czuciowych części, przyjmujących fale „mówionego" — przeto staje się jasnem, że fale „mówionego" łączą dwa centry mowy, czuciowy i ruchowy dwu lub więcej osobników w całość pełną i zamkniętą. W osobnikach więc A i B tkwią, jak gdyby dwa drzewa, odwrócone do siebie korzeniami. Korzenie obu reprezentują mózgowe nerwy ruchu (a ), ko­rony mózgowe nerwy czucia (b ). Korzenie jednego miesz­czą się w mózgu pierwszym (A), a korona w drugim (B); drugiego zaś drzewa korzenie mieszczą się w mózgu dru­gim (B), a korona w pierwszym. Pień każdego drzewa wy­chodzi przez aparat mowy, przez usta (a), wchodzi zaś przez aparat słuchu (b) do mózgu drugiego osobnika. W każ­dym zaś mózgu korzenie jednego i korona drugiego drzewa związane są ze sobą w całość doskonałą, taką, jak gdyby by­ły jednem drzewem, bo i są niem w osobniku rzeczywiście. Jedno drzewo bez drugiego nie mogłoby ani powstać, ani istnieć. Funkcja przyjmowania bodźców nie mogłaby pow­siać sama jedna bez równoważnej funkcji wysyłania takich bodź­ców. Podział pracy w każdem drzewie jest następujący: Gdy korona przyjmuje do świadomości mowę cudzą, czyli jest czuciowem siedliskiem mowy, albo zmysłowem (b ), korzenie kierują funkcjami własnego aparatu mowy, czyli są siedli­skiem motorycznem mowy (a). Komunikacja obu siedlisk w jednym mózgu dokonywa się przez istnienie doskonałych połączeń wewnętrznych mię- dzy niemi, komunikacja zaś obu mózgów dokonywa się przez fale mówionego, czyli przez fale słów, ale prąd komunika­cyjny płynie od b do a , nie zaś odwrotnie. Mamy tu prąd kołowy nieustanny i wzajemną zależność mózgów. *) Z tego, co tu zostało wyłożone, wypływa wniosek, że nieco większą objętość ludzkich półkul mózgowych należy przypisać głównie (choć nie jedynie) obustronnym funkcjom mowy. Te części mózgu i systemu nerwowego, które rządzą mó­wieniem i rozumieniem „mówionego" wytworzyły się dopiero w ok­resie społecznym bytu naszego typu zoologicznego pod wpływem stale praktykowanego kojarzenia wyobrażeń czysto zmysłowych z ele­mentem językowym. Zatem ten ostatni jest przyczyną powstania tych części masy mózgowej, których nie posiadają zwierzęta. Apa­rat do wydawania głosu, wysubtelniony w aparat mowy, jest dopiero u człowieka narzędziem do wytwarzania i podtrzy­mywania łącznika fizycznego, wiążącego ludzi w społeczeństwo, warunkiem społecznej formy bytu, oraz psychiki, zgoła niemożli­wej u zwierząt. * *) Sprawa lokalizacji władz psychicznych w mózgu była długo przed­miotem żywych kontrowersyi. Jedni starali się dowodzić jej istnienia, inni zaprzeczali. Dopiero Exner pierwszy pogodził oba obozy, wykazując, że wprawdzie istnieją na korze mózgowej, czyli w szarej substancji mózgu, pola, mające pierwszeństwo dla określonych funkcyj, ale nie są one od­dzielone ścisłemi granicami, — przeciwnie, przenikają się wzajem. Paktem jest tylko, że niektóre funkcje zależą od drobnych centrów, rozłożonych najgęściej tylko na niektórych obszarach masy mózgowej. Najlepiej np. dobadano się lokalizacji punktów, związanych z mówieniem. Pomimo, że o lokalizacji korony z naszego schematu nic prawie niewiadomo, jednak z tego faktu, że korzenie jednego drzewa muszą być ściśle powiązane z ko­roną drugiego w tym samym mózgu, płynie pewność, że ogólna obszerność korony w mózgu ludzkim musi być równa obszerności korzeni, po­nieważ rozwój obu iprzez funkcjonowanie musiał dokonywać się równo­cześnie. Skoro centry mowy czuciowe i ruchowe w jednym mózgu są ze sobą jaknajściślej spojone i splątane, przeto trzeba sobie powiedzieć, że cały podział masy mózgowej na osobne centry czuciowe i ruchowe jest czysto teoretyczny. Każdy punkt, uważany za należący do centru ruchowego, trzeba uważać równocześnie za czuciowy i vice versa. Każde wrażenie jest impulsem zmodyfikowanym, — każdy impuls równocześnie wrażeniem. Przeciw temu większość psychologów nie podniesie opozycji i inaczej być nie może. Narodziny Ducha 5 Rysunek, na którym przedstawiliśmy proces komuniko­wania się dwóch członków koła społecznego, nie daje je­szcze wyobrażenia o wielkiem skomplikowaniu stosunków interpsychicznych, a przez to i psychik osobniczych. Dopiero, gdy sobie narysujemy koło, złożone choćby z pięciu lub sześciu uczestników, otrzymamy obraz najdrob­niejszego społeczeństwa, czyli pewnej najmniejszej całostki socjalnej. Tu bowiem dopiero, choćby w tak szczupłem kół­ku jednego gniazda (rodziny) znajdujemy konieczny waru­nek koła: mianowicie jego trwałość t. j. ciągłość, dłuższą od trwałości jednego pokolenia. Tu bowiem na miejsce wymiera­jących członków przybywają osobniki nowe, dostające się zaraz pod wpływ pozostałych przy życiu dziedziców całej przeszłości koła. Na tym dopiero rysunku okazuje się naocznie, że psy­chika czysto ludzka każdego uczestnika formuje się pod wpływem wszystkich pozostałych. Tutaj dopiero widać, czemu pojęcia coraz późniejszych członków koła mogą się kompliko­wać i doskonalić coraz bardziej. Oto poprostu z powodu nagromadzania się przez obcowanie w kole społecznem doświadczeń i obserwacyj osobników, które uprzednio i kiedykolwiek należały do koła i zdołały oddziałać na pozostałych. Przecież rozrost korony i korzeni w jednym mózgu związkowym wywołuje podobny rozrost w tych, które się z nim komunikowały przez pień czyli przez mowę. Źródło tedy ludzkiego poznania każdego z członków koła tkwi już nie w jego własnych zmysłach i nie w jego mózgu i nie w dzie­dzicznie przekazywanym instynkcie, ale w tej nie przepada­jącej ani na chwilę, to znaczy nie przerywającej się, skom­plikowanej siatce fal „mówionego", która, łącząc fizycznie członków koła, podtrzymuje tegoż ciągłość oraz indywidual­ność, pomimo ustawicznych zmian częściowych, jakie w niem, pod wpływem doskonalenia się ich wiedzy, zachodzą. Źródłem mądrości członków koła jest tedy trwałość koła przez ciągłość społeczną łącznika. Ten podtrzymuje wyniki doświadczenia wszystkich członków koła, tak żyjących jak minionych, i wiąże ich w pewną ciągłość psychiczną ze wszystkiemi tej łączności skutkami. Na rozwój oraz jakość psychiki osobnika składa się od­działywanie (przez mowę) wszystkich komunikujących się z nim osobników pośrednio zaś jeszcze i wszystkich osobników» które wpływały na tamte. Tak więc do liczby zwykłych bodźców, na które czułe są zwierzęta, przybył tylko element językowy, mowa, i on to umożliwił wyzyskiwanie aparatu mózgowego w sposób brze­mienny w nieobliczalne, choć napewno nie szukane skutki. Narazie poprzestaniemy na tych uwagach, zastrzegając sobie, po załatwieniu się z tematem pilniejszym, powrót do tematu koła społecznego, celem wyprowadzenia z niego waż­nycb konsekwencyj, których wszakże poruszanie w tem miej­scu byłoby przedwczesne. XII. CO TO SĄ SŁOWA? Na czem polega doniosłe w skutkach wyzyskanie przez gromadę ludzka pospolitej wrażliwości zwierzęcej, to wyło-żyliśmy już dawniej *) tu przypomnimy pokrótce, że zwierzę *) Teor. człowieka, r. XV, XVI, Xl, a zwłaszcza XLI, w wyd. 2-m r. 41. kojarzy w swej głowie same tylko obrazy zmysłowe swego środowiska, i to w sposób, odpowiadający jego bardzo skrom­nym potrzebom życiowym. Jego nieskomplikowany świat psychiczny jest bezpośredniem odczuciem tylko świata przyrody, która roztacza się przed zmysłami zwierzęcia w postaci pa­noramy kinematograficznej, opartej na podstawie wszystkich zmysłów. Z człowiekiem (w społeczeństwie) dzieje się coś znacz­nie więcej. Na niego, oprócz środowiska naturalnego dzia­łają od niemowlęctwa dźwięki mowy otoczenia, powiązane i pokojarzone z fragmentami panoramy środowiska przez nauczanie. Cała różnica mimo, że jest wielka w skutkach, polega na tem, że zwierzę kojarzy w swej głowie obrazy samej tyl­ko przyrody, czyli wrażenia i wyobrażenia osobiste, bezpośred­nie w sposób, wyrobiony przez licznych przodków, a przeka­zywany dziedzicznie wszystkim osobnikom tegoż rodu, czło­wiek zaś może kojarzyć z tamtą kategorją obrazów jeszcze i maleńkie obrazy zmysłowe (słuchowe), słowa, niby gesty „słyszane", wychodzące od innych osobników pod postacią rozmaitych kombinacyj dźwięków. Aby ocenić zdumiewające skutki tego niewinnego niby dodatku, który w społeczeństwie przybył pod postacią zna­ków akustycznych, czyli takich gestów, które działają na słuch, — wystarczy przyrównać je do znaków algebraicz­nych w matematyce. Same przez się puste, posiadają one jednak w tej gromadzie ludzkiej, która się niemi posługuje, umowne znacze­nie, całkiem niezależne od skromnej roli nic nie mówiących kombinacyj głosek. Jednak lepiej będzie przyrównać te dźwięki nie do zna­ków algebraicznych, ale do klawiszy fortepianowych; obrazy zaś przyrody przyrównać do samych dźwięków, które wyda­ją struny fortepianowe. Skoro zgodzimy się na taką przenośnię, wówczas spo­strzeżemy, że tylko takie obrazy, które otrzymujemy przez zmysły bezpośrednio od natury, od środowiska, mają dla nas własne dla nich i stałe odpowiedniki w zewnętrznej przy­rodzie, czyli w panoramie, otaczającej osobnika. (Ten ele­ment będą w naszym przykładzie reprezentować struny fortepianowe.) Dźwięki zaś mowy, czyli słowa, utożsamione tutaj tylko z klawiszami, same przez się są puste, nie posiadają same przez się żadnej treści myślowej, pozaakustycznej. Ale też, rzecz oczywista, nikt nie bierze słów w prostem znaczeniu brzmień, (czyli wyobrażeń jedynie fonetycznoakustycznych), w jakiem bierze się dźwięki muzyki lub śpiewu bez słów. Chyba że się nie rozumie mowy. To są rzeczywiście proste tabliczki kościane, powtarzam, nieme, dopóki ich nie połą­czymy ze strunami brzmiącemi. Jednak od chwili, gdy taki klawisz (czyli sygnał) przy­czepimy w swojej i czyjejś głowie do jakiejkolwiek struny (czyli do przedmiotu lub jego cechy), to znaczy, gdy przy­czepimy pustą zrazu formę dźwiękową, fonemę, jak ją nazywają lingwiści, do jakiegokolwiek obrazu zmysłowego pozajęzykowego *), ów klawisz odrazu nabywa treści swej struny, czyli nabywa treści obrazu zmysłowego **), przyczepionego doń i wtedy dopiero staje się naprawdę wyrazem (czegoś), nie zaś pustym dźwiękiem. Staje się on (tak jak każdy gest), zna­kiem dla rzeczy, będącej przedmiotem wyobrażenia (wyrazem), staje się narzędziem (klawiszem) do wyrwania owego obrazu z panoramy ogólnej, w której tkwi. Staje się narzędziem do wyrwania z pamięci osobnika wspomnienia rzeczy, o któ­rą nam w danej chwili chodzi. Staje się już, mówiąc ję­zykiem lingwistów, morfemą. Ma to kolosalne znaczenie dla osobników ***). Za pociśnięciem tego klawisza mogę już wywołać dźwięk struny z nim złączonej, czyli za wymówieniem pewnej kom­binacji szmerów mogę wywołać z czyjejś pamięci złączony z tą formą dźwiękową fragment obrazu przyrody z jego na­turalnego miejsca, jakie zajmuje w naturze czy panoramie świata, i mogę wprowadzić go (pod postacią wyrazu) w pole świadomości osobnika. Za pociśnięciem zaś drugiego kla­wisza, wyrywającego z innej struny fortepianowej inny jakiś dźwięk, czyli za wymówieniem drugiej kombinacji dźwięków, *) Lub do pojęcia abstrakcyjnego. **) Lub abstrakcji. ***) Jednak nie należy tego tak rozumieć, jakoby w pierwotnem stadjum mowy morfemy tworzyły się z gotowych fonem, słowa z gotowych dźwięków, a z lania z gotowych stów. Słowa nie składają się z dźwięków, ale rozkładają się na dźwięki, a pierwotnym i istotnym elementem mowy jest nie słowo, lecz zdanie. Atoli w stanie już rozwiniętej mowy jest możliwe i nawet bywa często, że zdania budują się przez świadomy dobór słów, a nawet słowa przez świadomy dobór dźwięków. związanej już z innym obrazem, mogę ów obraz, choćby najodleglejszy w naturze od tamtego, ustawić w czyjejś świadomości obok obrazu poprzedniego, czyli mogę go wyrwać z jego miejsca naturalnego w panoramie środowiska i skojarzyć nie tylko w swojej, ale i w cudzej wyobraźni z pierwszym. Trzeba tylko, aby i ów drugi obraz zmysłowy został wpierw skojarzony w parkę z jakimś innym materjałem ję­zykowym, czyli ze słowem. Za pomocą różnych kombinacyj głosek, które stały się słowami, mającemi każda swą treść określoną, czyli które stały się wyrazami czegoś, mogę tak samo, jak zapomocą gestów, tylko o wiele łatwiej i dokładniej, — dokonywać analizy materjału, którego mi dostarczają zmysły, a potem dowolnej syntezy. Co zaś jest w tej operacji najważniejszem, mogą zakomunikować innemu osobnikowi moje osobiste skoja­rzenia przedmiotów, dokonane w mej myśli czyli dokonaną przezemnie jakąś analizę oraz syntezę materjału, wyrwanego z ogólnego obrazu przyrody zewnętrznej. Zwierzę, gdyby nawet było w stanie dokonać w swej myśli podobnej analizy i syntezy, co jest jednak niemożliwe, nie jest w stanie, nie posiadając mowy, zakomunikować dokładnie wyników swej analizy innemu osobnikowi. Z te­go powodu dla gromady zwierzęcej zawsze przepada praca myślowa osobnika, choćby najbystrzejszego, pozostając wy­łączną własnością tylko tego jednego osobnika, póki on żyje. * * * Jednak (trzeba sobie to dobrze uświadomić), o ogromnej doniosłości operowania wyrazami czyli parkami, zlożonemi każ-da z dźwięku i z obrazu natury, albo z klawisza i struny brzmiącej, — dla zdobywania głębszego poglądu na świat od poglądów zwierzęcych, decyduje wcale nie sama możność dowolnego wiązania krótkich znaków fonetycznych z jakim­kolwiek, dowolnie czy naprędce obranym, obrazem rzeczy lub jej części. Decyduje o tem dopiero fakt, że połączenia słów z obrazami istnieją już gotowe w narodzie. My przecież nie według własnego widzimisię kojarzymy znaki fonetyczne z obrazami, nie według własnego widzi­misię przeobrażamy fonemy w morfemy, słowa w wyrazy. To nasze ludzkie, otoczenie (koło społeczne) podaje no­woprzybywającemu osobnikowi gotowe już skojarzenia pewnych słów z pewnemi przedmiotami. Znaczeń słówwyrazów trzeba się uczyć; nie można ich na własną rękę wymyślać, nie moż­na języka na własną rękę tworzyć. Fortepian jest już gotowy. Pozostaje przystąpić do goto­wego instrumentu, zapoznać się z treścią muzyczną każdego klawisza, a potem nauczyć się grać wprawnie. Jakoż każdy człowiek w ten sposób rozpoczyna swoją rolę w społeczeństwie. Dziecię, które po okresie bezładne­go bełkotania zaczyna mówić, — zamęcza zwykle swe oto­czenie pytaniami: co to? Wiele matek zachwyca się wtedy rozumem swej pocie­chy, jej ciekawością do wszystkiego, ale błędem byłoby mniemać, że dziecię pragnie koniecznie rozumieć rzeczy, o które pyta. Ono nie zadaje wcale pytań, które miałyby na celu, jak to sobie niektórzy wyobrażają, rozumienie związku rzeczy, ich przeznaczenie itp. Ono tylko zapoznaje się z dźwiękami klawiszów, na których ma grać. Potrzebuje tylko dowiedzieć się: jak się „to" nazywa? Więc też wychowawca najczęściej zaspakaja w zupeł­ności tę pierwszą ciekawość i potrzebę, gdy na pytanie, mające za przedmiot zegarek, da odpowiedź lakoniczną: ze­garek, nie zaś dłuższe i małozrozumiałe dla dziecka objaś­nienie, do czego „to" służy, a na pytanie co do książki odpowie: „to książka". Tłumaczyć dziecku w pierwszym okresie zdobywania słownika głębsze znaczenie i przeznaczenie zegarka, książki, rzeczy i stosunków skomplikowanych i obojętnych dla dziec­ka, byłoby zgoła bezpotrzebne, bo w tej fazie rozwoju po­trzeba dziecku głównie materjału językowego, potrzeba słów, aby umożliwić porozumiewanie się w zakresie dla nie­go koniecznym, a potem dalsze zdobywanie coraz nowego materjału językowego. XIII. NADSPODZIEWANE SKUTKI OPEROWANIA CZĘŚCIOWEMI PODOBIEŃSTWAMI RZECZY PONAZYWANYCH. POWSTANIE POJĘĆ I SĄDÓW. Nie będzie zbytecznem przypomnieć *), na czem polega niezmierna doniosłość mowy wyrazowej oraz niezbędność *) Patrz „Teorja człow". roz. 41 jej dla uświadamiania sobie przedmiotów, a następnie prze­różnych stosunków między niemi. Jeśli skojarzę raz za przewodem innego człowieka z dźwiękiem „gruszka" przed­miot jadalny i smaczny, wyrastający na pewnym gatuuku drzewa, to już moja psychika została wzbogacona wyrazem „gruszka". Odtąd, ilekroć usłyszę dźwięk „gruszka","tyle razy wy­łoni mi się z pamięci konkretny, choć niepełny, obraz (czyli wyobrażenie) gruszki. Znaczy to, że cudza wola może wy­wołać w mej głowie wyobrażenie przedmiotu, nieobecne w mych myślach. Jeśli następnie skojarzę z dźwiękiem „jabłko" podobną rzecz, wyrastającą na innem drzewie, a z dźwiękiem „wiś­nia" inną jeszcze rzecz, wyrastającą na drzewie wiśniowem, wówczas zbogaciłem swą psychikę nowemi wyrazami: jabł­ko i wiśnia. Ale choćbym w ten sposób wszystkie przed­mioty, podpadające pod zmysły, ponazywał,—jeszcze nie zdobędę przez to psychiki ludzkiej, gdyż nie zdobędę po­jęć ogólniejszych, niezbędnych do myślenia po ludzku, do myślenia rozumnego. Do tego potrzeba zdobyć uogólnienia, muszą być wprowadzone do materjału myślowego poję­cia abstrakcyjne. 0 co tu chodzi, to zaraz na przykładzie objaśnimy. Jeżeli wszystkie trzy obrazy, gruszki, jabłka, wiśni, na­uczyciel mój skojarzy z jedtiym dźwiękiem nowym „owoc", to wówczas, gdy ktoś będzie chciał wywołać w mej głowie myśl o wszystkich tych rzeczach jadalnych, bez różnicy, w wyobraźni mej zjawi się na dźwięk tego słowa mimowoli, automatycznie i na krótką chwilę wyobrażenie które­gokolwiek z tych owoców, jak wiemy z psychologji, zwykle niezupełne, ale wystarczające. Zmysłowy obraz taki zniknie natychmiast, pozostawiając po sobie niepochwytny cień, ja­kieś niewyraźne uogólnienie „owocu". I to nam najzupeł­niej wystarcza, a nawet chodzi o to, aby wyłoniły się z pa­mięci tylko słabe pozory rzeczywistości, szczątkowe wy­obrażenie rzeczywistości, nie zaś pełne i żywe obrazy rzeczy, albowiem dopiero wtedy oszczędzam sobie i innym świado­mego i kolejnego, a bezpotrzebnego, przywoływania do pa­mięci wszystkich znanych mi owoców jadalnych. Go za korzyść wypływa ze zdobycia wyrazu ogólniko­wego „owoc"? Oto moje wyobrażenia zarówno gruszki, jak jabłka i wiśni nabrały pełności, której przedtem nie posiadały, otrzymały bowiem naturalny związek ze sobą na mocy pewnej liczby cech wspólnych wszystkim, pomimo pewnej liczby cech, właściwych tylko każdemu z tych owoców oddzielnie. W ten sposób wszystkie one z prostych wyobrażeń stały się już pojęciami czyli abstrakcjami od rzeczywistości, pożytecz­nemi uogólnieniami. Dzięki uświadomieniu sobie różnic i podobieństw między owocami zaczynam głębiej ujmować naturę każdego z tych owoców. Mogę dokonywać licznych analiz w obrazie każdego z tych owoców, a następnie logicznych syntez, opartych na uprzedniej analizie. Myśl moja wnika odtąd rozsądnie i rozumnie w naturę każdego z tych owoców, rozsądzam i rozumuję czyli roz­ważam liczne różnice i podobieństwa, a dokonało tego po­siadanie dla tych samych rzeczy dwu słów: jednego szczególnego. (gruszka itd.), drugiego ogólnego (owoc). Mogę odtąd rozu­mować: „jabłko, gruszka i wiśnia, — trzy niepodobne do siebie rzeczy, są owocami, czyli są do siebie zasadniczo po­dobne". Mogę odtąd te różne, a mimo to podobne rzeczy porównywać wielostronnie i wynajdywać coraz nowe między niemi podobieństwa i różnice. Mogę o nich formować sądy. Praktyka życiowa i wiadomości, zdobyte w rozumowa­niach nad temi trzema owocami, rychło nastręczą nam no­we uogólnienia i skojarzenia pewnych części przyrody, któ­rych zwierzęta nie są zdolne w myśli kojarzyć ze sobą. Zacznę mianowicie kojarzyć z ogólnym wyrazem „owoc" rzeczy, coraz mniej podobne do gruszki, jabłka i wiśni, ale mi­mo to obdarzone pewnemi wspólnemi cechami, rozpoznanemi w tych owocach na podstawie poprzednio ugruntowanych sądów, więc np. zacznę do owoców zaliczać orzechy, szyszki sosnowe, ziarna zboża itd. Przez złączenie z jednem słowem „owoc" wielu tych rzeczy, pomimo coraz większych między niemi różnic, zyskuję jeszcze głębsze pojęcie, już nie proste wyobrażenie, o każdym z owoców i wogóle zyskuję głębszy, „rozsądniejszy" pogląd na świat roślinny oraz na całą przyrodę. Ale my możemy za pomocą słów także bardzo łatwo oddzielać liczne części jednego i tego samego owocu i łą­czyć je z odpowiedniemi częściami wszelkich innych znowu w osobne pojęcia ogólne, abstrakcyjne, niezmiernie użytecz­ne dla rozszerzania naszej wiedzy o świecie. W gruszce i jabłku dokonamy np. przy pomocy nowych osobnych słów szczegółowej analizy, nazywając np. powierz­chowną warstwę „skórką", głębszą „miąższem", ziarna zaś, znajdujące się wewnątrz jabłka i gruszki, nazywając „na­sieniem". Analiza taka poprowadzi nas potem do odnajdy­wania we wszystkich innych owocach podobnych czyli ta­kich samych części, jednak tylko zasadniczo podobnych, bo w każdym owocu nieco odmiennie ukształtowanych. Z po­równywania różnych owoców, mianowicie ze zbliżania owo­ców odległych od siebie lub mało podobnych, oddzielania zaś bliskich lub bardzo podobnych płynie w zysku coraz głębsze ich poznawanie, „rozumienie", zgoła niedostępne dla zwierząt. Owoc z określnika zaledwie kilku znanych mi rzeczy jadalnych i smacznych, wyrastających na roślinach, stał się już określnikiem bardzo szerokiego pojęcia, wprawdzie abstra­kcyjnego, ale całkiem realnego, bo odpowiada mu w naturze, która nas otacza, ogół najrozmaitszych owoców najrozmait­szych roślin, czyli bardzo liczna klasa rzeczy, mających ce­chy wspólne. To samo stało się ze słowem i pojęciem „nasienie". Wyobraźmy sobie teraz taki sam proces, dokonany na tle wyrazów i przedmiotów: róża, fijołek i słonecznik. Złą­czyliśmy te obrazy ze wspólnem im słowem „kwiat" w ab­strakcyjne pojęcie „kwiatu" na roślinie. Dokonawszy takiego uogólnienia, możemy znowu na mo­cy prostej obserwacji, że owoc powstaje na tych miejscach drzewa, czy rośliny zielnej, gdzie poprzednio pojawiał się kwiat, związać dwa abstrakcyjne pojęcia „kwiatu" i „owocu" w stosunek zależności przyczynowej, zyskując nowy głęboki pogląd na zjawiska przyrody, zyskując pojęcie, dla umysłu zwierzęcego i ludzkiego tępego całkiem niedostępne. Widząc kwiat na drzewie jabłoni, będę mógł sobie po­wiedzieć: tu wyrosną jabłka, notabene, jeśli kwiat przed­wcześnie nie opadnie. Wytworzę sobie trafny sąd o pewnej kategorji zjawisk przyrody. Co tu powiedziano —to dotyczy wszystkich przedmio­tów, przymiotów, stosunków, procesów i t. d., podpadają­cych pod zmysły. Jeśli je wszystkie ponazywam zosobna, wówczas mogę później kojarzyć je w dowolne kombinacje, to znaczy, mogę je klasyfikować według pewnych cech współ­nych wszystkim i układać przerozmaite o nich sądy, i to głębokie, bo oparte na wielostronnem porównywaniu i dopa­trywaniu się w nich wielu podobieństw i wielu różnic. Mo­gę rozdzielać i łączyć coraz inaczej materjał, dostarczany przez wzrok, słuch oraz inne zmysły, za każdem zaś celowem i trafnem przegrupowaniem tego materjału zyskuję ja­kieś użyteczne spostrzeżenia i odkrycia. Za każdym razem nowy jakiś szczegół w mem środowisku przedstawia mi się wyraźniej i zrozumiałej, budząc nowe zaciekawienia i pro­wadząc do nowych rozjaśnień. Tego bez stów nigdy nie by­libyśmy w stanie dokonywać. Mogąc myśleć i rozmawiać, powiadamiać i objaśniać, zaczynamy rozsądzać i rozumieć mnóstwo takich stosunków i zjawisk, które zwierzęta tylko widzą, ale nie zdają sobie wcale z nich sprawy. Cóż dziwnego, że w porównaniu do ludzkiej, głębokiej i mądrej obserwacji, zwierzęca bywa zawsze powierzchowna i głęboko naiwna. Jeśli zaś zwierzęta jako tako orjentują się w natłoku rzeczy, pierwszy raz widzianych i niezrozu­miałych, dopomaga im w tem odziedziczony, refleksyjny*), niewyrozumowany wstręt do rzeczy szkodliwych, jakiś lęk przed niemi, zaś pociąg do rzeczy potrzebnych, wreszcie zupełna obojętność dla zjawisk praktycznie obojętnych. Dla nas świat zlewa się w ciągłość nie tylko przestrzen­ną, ale i logiczną, pełną treści zrozumiałej, dla zwierząt po­zostaje jakgdyby płasko malowaną panoramą, na której tle tylko mała cząstka przyrody, bezpośrednio ważna dla nich życiowo, stanowi świat cokolwiek lepiej znany i ciekawy, ale działający jedynie na ich stronę uczuciową, bo inna jest zaledwie zaczątkowo wyrobiona. Dla nas niezliczone przedmioty, składające się na pa­noramę świata, a działające na zmysły, mogą się stać jak­gdyby przezroczystemi, tak dobrze możemy dowiadywać się, przez łączenie ich w typy i klasy, co one wewnątrz muszą zawierać; dla zwierząt wszystkie pozostają w całej ich isto­cie zawsze nieznane i tylko albo miłe, albo wstrętne, albo obojętne. * Utarło się mniemanie, że pojęcia o świecie, im są ogólniejsze — tem stają się dalsze od rzeczywistości. Byłoby to *) Powinno być: refleksowy. (Red.) tylko wówczas słuszne, gdyby tylko takie pojęcia pozosta­wały na placu w naszym umyśle. Skoro jednak obok naj­ogólniejszych pozostają wszystkie mniej ogólne, włącznie aż do najszczegółowszych i zgodnych ze świadectwami zmy­słów, — to owe coraz większe uogólnienia należy uważać nie za coraz dalsze od rzeczywistości, ale raczej za coraz obszerniejsze szufladki, przeznaczone do klasyfikowania nie­przebranej rozmaitości form świata według ich cech wspólnych, celem możliwie najekonomiczniejszego myślenia. „Zwierzę" np. to nie jest pojęcie dalsze od rzeczywistości, niżeli np. „ryba" i „motyl" i nie dalsze, niżeli w szufladce „motyl" jeszcze węższa klasa „ćmy". To są właśnie głębsze ujęcia rzeczywistości, bo pozwalają ogarniać w krótkim rzucie myśli niezmierną rozmaitość świata i porządkować ją w sze­regi, grupy i typy rozmaitej rozległości, ale zawsze o cha­rakterze powszechniejszym. Pozwalają orjentować się w la­biryncie wrażeń i wyobrażeń i odrazu oceniać konkretne przedmioty nawet pierwszy raz widziane, przez zakwalifi­kowanie ich od pierwszego wejrzenia do właściwej im kla­sy. Zawsze bowiem znajdzie się w pamięci coś dobrze nam znanego, co przez porównanie rzuca światło na wszystko, mniej znane. I klasa „zwierzę" i klasa „owoc" i klasa „kwiat" i klasa „człowiek", wszystkie obejmują rzeczywistość, tem tylko różną od klas „wyżła", „pomarańczy", „Chińczyka" lub „kowala", że są klasą ogólniejszą, a tem samem obszer­niejszą. Alboż Syrjusz nie jest gwiazdą, wyżeł psem, ssakiem i zwierzęciem, a kowal człowiekiem? Gdzież tu odchylenie od rzeczywistości? To nie są czy­ste wytwory myślowe, któreby nie miały w przyrodzie odpo­wiedników, ale właśnie głębsze, t. j. trafniejsze, więc nie­jako mądrzejsze ujęcia rzeczywistości. Są to wprawdzie zu­pełne abstrakcje od rzeczywistości, ale właśnie one umożli­wiają nam jej prawdziwe poznanie, tak bardzo różne i tak bardzo wyższe, od powierzchownego i zanadto urozmaiconego jej obrazu, dostarczanego nam przez zmysły osobiste. Wie­dza, którą nabywamy od innych dzięki posiadaniu mnóstwa pojęć ogólnych, ukazuje nam rzeczywistość właśnie lepiej, bo pełniej i głębiej. Jeżeli zaś jeszcze nie ukazuje w spo­sób zupełnie dostateczny i zgodny z tą rzeczywistością, to, pomijając niedoskonałości zmysłów, dzieje się to bardzo często jedynie z powodu niedość trafnego, gdyż zbyt po­chopnego i powierzchownego kojarzenia wyobrażeń i wytwa­rzania pojęć. Zbliżenia niestosowne, domysły nietrafne bie­rzemy wówczas za prawdę, więc nic dziwnego, że rychło poznajemy się na pomyłkach i usiłujemy poprawiać nasze poglądy, albo też dopiero następne pokolenie wprowadza poprawki, których my niezdolni byliśmy wprowadzić. Poszukiwanie częściowych tylko podobieństw i staran­ne uogólnianie czyli praca syntezująca i analizująca, jest nie tylko najważniejszem zadaniem nauki, ale charaktery­styczną cechą myślenia ludzkiego i warunkiem rozumienia rzeczywistości, czyli warunkiem Rozumu i Mądrości. Jedynie tylko ostatnie i najobszerniejsze uogólnienia takie np., jak materja, energja, wola, brane w znaczeniu naukowem, nie zaś potocznem, można nazwać czystemi wy­tworami myślowemi, ponieważ docieramy tutaj do tak wiel­kiej jednorodności, że staje się ona przeciwną oczywistości, która zawsze jest nieprzebraną rozmaitością. Takie uogólnienia stanowić mogą treść jedynie już tyl­ko filozoficznego myślenia, czyli najgłębszych dociekań w po­znawaniu świata. Aby skończyć z elementami mowy w najgrubszym za­rysie, musimy dodać jeszcze słów kilka. Wspomnieliśmy, że do form dźwiękowych, oznaczających przedmioty realne, przyłączają się rychło formy posiłkowe, przeznaczone jedynie tylko do umożliwienia wyrażania prze­różnych stosunków między rzeczami. Ta kategorja znaków językowych jest wprost niezbędna do tworzenia sądów i wogóle do jasnego wypowiadania się. Tu należą takie wyrazy, jak „jest", „być", „duży" i „mały", słowa, oznaczające ilość (liczebniki), zaimki (ja, ty, on, wy), spójniki, słowem, cały materjał językowy, który się wyrobił dla ułatwienia poro­zumiewania się, dla ekonomicznego rozmawiania o rzeczach, o stosunkach między niemi, do komunikowania żądań na­szych, uczuć i myśli. XIV. ZDUMIEWAJĄCE ZALETY POZORNYCH WAD MOWY. Jeżeli wzrok każdego ssaka nie tylko rozróżnia nie­zmienną mnogość barwnych punktów, ale i momentalnie łączy je w obrazy, to i słuch, gdy tego okazała się potrzeba, uzdol­nił się do równie momentalnego rozróżniania przerozmaitych zestawień dźwięków oraz szmerów i do składania ich auto­matycznego w oddzielne słowa, oraz w całe ich łańcuchy. Więc nie to nas powinno dziwić, że bardzo szczupły zapas kilkudziesięciu głosek wystarcza do nazywania nie­przeliczonych przedmiotów, jakie mogą uderzać naszą uwa­gę, czyli do tworzenia odpowiedniej ilości słów odrębnych. Jeżeli „słów" mogą być liczne miljony (bo nawet są w ogól­nej sumie miljony), jeżeli rzeczy, które rozróżniamy w przy­rodzie, oraz przeróżnych ich stosunków wzajemnych znowu są niezliczone miljony, powinno nas dziwić raczej coś innego. Powinnaby nas dziwić wielka prostota i ubóstwo języków ludzkich, czyli mała ilość słów, wystarczających ludziom do porozumiewania się i to wystarczających najzupełniej. Teoretycznie rzecz biorąc, mowa mogłaby być o wiele trud­niejsza do władania, i nawet powinnoby być bardziej skompliko­waną, niżeli jest faktycznie. Stosunkowo bowiem do nieprzebranej mnogości rzeczy, uderzających o nasze zmysły w świe­cie, czyli do nieograniczonego bogactwa treści świata, którą mowa musi odróżniać i oddawać w sposób łatwy, stosunko­wo do ogromu zadań, którym musi zadośćczynić, my mamy w każdym języku uderzająco mały zapas słów. A i z tego niewielkiego zapasu ogromna większość ludzi w narodzie zna i używa tylko małą jego cząstkę, jakieś parę tysięcy łub kilka tysięcy słów, i ta ilość najzupełniej im wystarcza. Więc powtarzam, powinna nas uderzać dopiero prostota, a nawet wręcz ubóstwo języków i tę dopiero winniśmy sobie uprzytomnić i wyjaśnić, zwłaszcza, gdy się zorjentujemy w ogromie zadań, którym zadośćczyni tak ograniczony sys­tem znaków, zwany językiem. Wszak te łańcuchy wibracji powietrza, przez które po­rozumiewamy się, nie tylko łączą nasze dusze i pozwalają im ze sobą obcować, ale jeszcze stanowią jedyną zewnętrzną i materjalną stronę wszelkiej ludzkiej treści duchowej! Czemże się to dzieje, że stosunkowo niewielki zasób znaków akustycznych nie tylko łączy podobnych z podobny­mi, co byłoby jeszcze zrozumiałe, nie tylko pozwala rozwi­niętym duszom rozwijać mniej rozwinięte, ale równie dobrze łączy najmniej nawet podobne do siebie psychiki? Myśmy tylko zobojętnieli na ten nieustający cud, ponie- waż jest zjawiskiem codziennem, ale kto głębiej wnika w rze­czy, ten musi zapytać: Czem się to dzieje, że jednak dla wszystkich w narodzie mowa, jeden ograniczony system i za­pas znaków, a również jedne i te same zwroty mówionego, ograniczone i ubogie w porównaniu do rozległości i nieskoń­czonej rozmaitości pojęć ludzkich, mogą służyć do wyraża­nia nie tylko już istniejących, ale i do wytwarzania ,wszelkich nowych myśli? Czem się to dzieje, że język zawsze złożony z bardzo ograniczonej ilości słów i mówione z nich układane, zamiast niwelować myśli w narodzie, służą wy­śmienicie także do ich rozwoju rozbieżnego, a pomimo to — łączą wszystkich ze wszystkimi, bez względu na nieskończo­ną rozmaitość indywidualności duchowych i bez względu na to, że to samo „powiedziane", nawet przy tym samym stole budzi różne myśli, albo różne uczucia, zależnie od psychicz­nej indywidualności osobników? Nad taką właściwością może przejść do porządku tylko obserwator bardzo powierzchowny. Umysł głębszy, uderzony zagadkowością tego pospolitego faktu, musi dążyć do zro­zumienia: czem się to dzieje? 1 zrozumianoby to znacznie wcześniej, gdybyśmy nie podlegali bardzo uporczywemu złudzeniu, że nawet bardzo wyrobiona mowa (język) jest niezdarnym pośrednikiem dusz i formą, która krępuje, a nawet rujnuje porządek myślenia. Na każdym niemal kroku odczuwamy pewną trudność podkładania myśli pod wyrazy, pewną trudność dobierania słów. Odczuwamy na każdym kroku pewną nieodpowiedniość mnóstwa „wyrazów", których „musimy używać już tylko dlatego, że są raz zaprowadzone i niema lepszych". Uskar­żamy się, że powiedziane prawie nigdy nie oddaje dokładnie naszych myśli oraz stanów psychicznych. Słyszy się też skargi, że mowa jest „zbyt uboga" w znaki. Dostrzegamy, słowem w językach istniejących mnóstwo wad i braków ciężkich i przykrzymy je sobie, osładzając niezadowolenie myślą, że możnaby i należałoby zaprowadzić raz jakiś dosko­nalszy język sztuczny, któryby uwolnił nas od dolegliwości posługiwania się naturalnemi, ale bardzo niedoskonałemi językami. Podobne skargi najdosadniej świadczą, że najważniej­szych zalet mowy ludzkiej zupełnie nie doceniamy, i to tak dalece, że uważamy je wprost za wady. Nie wniknęliśmy należycie w tajniki mechanizmu porozumiewania się mówieniem, a przez to i w tajniki duszy ludzkiej. Nie doceniamy podziwu god­nej praktyczności mowy ludzkiej w ogólności, i ogromnej większości języków w szczególności. Krytykujemy rzeko­me wady języków pochopnie, my nieliczni, cośmy się wdarli już na wysokie szczyty poznania, (które tylko jej zawdzię­czamy) i, niebaczni oraz niewdzięczni, nie chcemy wiedzieć, co każdy z nas winien właśnie tej, a nie lepszej mowie. Nie przychodzi nam nawet na myśl, że, gdyby mowa wyra­zowa była taka, jakbyśmy tego teoretycznie pragnęli, stra­ciłaby może dawno całą swą wartość lub dużą część war­tości. Zapominamy bowiem, że ona jest naturalnem dziełem tysiącoleci, dziełem, które wyrobiło się zgodnie z ułomną organizacją ciał naszych, a nie wbrew niej, że dziś mamy w niej dzieło użyteczne dla wszystkich w narodzie, w każ­dym czasie i w każdej okoliczności, nie zaś dla pewnej tylko jego cząstki lub kategorji, dla pewnej chwili i dla pewnych potrzeb *). Ot, rozważmy dla przykładu jedną wadę rzekomą każ­dego języka, jego ubóstwo w wyrazy, na które najgłośniej skarżą się umysły, bogate w myśli i tęskniące do dokładniej­szego języka. Złudzenie! Właśnie pierwszym warunkiem zadziwiają­cej praktyczności mowy jest zasada oszczędności, przeprowa­dzona na całym obszarze języka, warunkiem praktyczności jest jej ubóstwo zarówno w pierwiastki głosowe, jak w sło­wa z nich układane, bo na tem ubóstwie polega główna zaleta języka: powszechna jego użyteczność w narodzie. Zdawałoby się, że na tej ekonomji cierpi dokładność albo subtelność myśli, ale to nieprawda. Widzieliśmy prze­cież, że podstawową zaletą mowy jest możność uogólniania. Gdyby też jakimś wysiłkiem stworzono język idealnie bogaty w znaki, taki język odrazu przestałby być środkiem porozumiewania się: naprzód, bo niktby nie mógł nim wła­dać, następnie, choćby jakaś uparta grupa ludzi, stworzywszy taki język, zdołała nim władać, wówczas napewno przesta­łaby się rozumieć. *) Wprawdzie są języki „lepsze" i „gorsze", ale nawet najgorsze od­znaczają się tą samą zasadniczą praktycznością, płynącą z wprowadzanych musowo uproszczeń. Chcąc wprowadzić idealną ścisłość (formalną) wyrażania się, wypadłoby powołać do istnienia może sto razy, a może tysiąc razy więcej słów, a zwłaszcza rzeczowników, niżeli ich liczą dobre i bogate języki istniejące, tak zaś ogromne­go zapasu znaków nie objęłaby już żadna pamięć, choćby nawet starczyło życia na zapoznanie się z niemi, co jest również nieprawdopodobne. Próżnemby więc było wytwa­rzanie takiego mnóstwa znaków, z których ogółem nikt nie mógłby się zapoznać, a cóż dopiero pamiętać wszystkie i w nadarzonej potrzebie — władać. Doprowadzając zaś ro­zumowanie to do ostatecznej ścisłości, musielibyśmy powie­dzieć, że w tych warunkach żadna mowa zgoła nie mogłaby istnieć, gdyż dla każdego „to" musiałby być osobny wyraz, który tylko jeden raz mógłby być użyty. Ale przypuśćmy, że dokonała się taka niemożliwość. Wówczas każda myśl, czy to dotycząca rzeczy konkretnych, czy pojęć abstrakcyjnych, „wyrażona" zupełnie dokładnie, musiałaby stać się niezrozumiałą dla drugiego osobnika i to nawet niebardzo uboższego duchowo, albowiem w groma­dzie, zróżnicowanej psychicznie i funkcjonalnie, niema prze­cież całkowicie podobnych do siebie pojęć abstrakcyjnych, myśli i stanów psychicznych. Więc „powiedziane" odbiłoby się zrazu od słuchającego całkiem głucho, albowiem nie byłby on w stanie nastroić się do należytego, a błyskawicz­nego rozumienia mowy cudzej. Nawet gdyby dla słucha­jącego nie był całkiem obcy ten zapas słów, to jest znowu niepodobieństwem ze względu na ograniczoność pamięci, aby on dość szybko mógł przyjąć je do świadomości jako wyrazy, i to w tej chwili stosowne, nie zaś jako same sło­wa, czyli kompleksy dźwięków. Mowa, idealnie bogata w znaki, zwane pospolicie sło­wami, byłaby niemożliwą fizjologicznie, a przytem nie prowa­dziłaby do celu*). Mowa musi zadość czynić wielu sprzecz­nym warunkom niezmiernie trudnym do osiągnięcia w jed­nym systemie. Gała wartość rozmawiania naszego polega właśnie na tem, że jest ono bardzo szablonowe, że mowa nasza jest systemem bez porównania prostszym od tych procesów psychicznych, które ma w danej chwili wyrażać. Ona musi być łatwa do owładnięcia nawet dla najmniej bystrych osobników; musi *) Teor. człow. r. XXXVII, str. 267. Narodziny Ducha 6 być powszechna w narodzie, aby łączyć nie tylko równych sobie, ale najwyższe nawet inteligencje z najniższemi, bo tylko przez to nie przestanie być zrozumiałą zarówno dla tych, którzy dopiero rozpoczynają swój rozwój duchowy, jak dla tych, którzy zawsze pozostają na jego szarym koń­cu. Musi być bardzo stała, aby nie zmieniała się zbyt pręd­ko w biegu pokoleń, równocześnie zaś musi być giętka, aby nie tylko podążała za rozwojem myśli w osobniku i w naro­dzie, ale aby była podatna do rozwoju i do pełnienia za­równo najbardziej skomplikowanych, jak też i najprostszych usług. Nie powinna niwelować indywidualności, ale raczej winna sprzyjać rozbieżnemu rozwojowi psychicznemu osobni­ków, bo to jest warunkiem potęgi społecznej. Mowa musi być wyraźna, czyli słowawyrazy muszą być dostatecznie niepo­dobne do siebie, aby nie dawały powodów do przesłyszeń się i omyłek. Jest to zbieg warunków tak trudny do pogodzenia w jednym systemie, że, doprawdy, trzeba przyjść do prze­konania, iż sama natura rozwiązała już zadanie w sposób, któryby mógł przynieść zaszczyt najgenjalniejszej twórczości mędrca, wpatrzonego w idealny cel swych usiłowań. Co mówię? Genjusz ludzki mógłby już zaledwie skopjować tylko naturę, pójść pokornie śladem jej twórczości, ale lepszego jakiegoś systemu, opartego na innych zasadach, nie byłby zdolny wytworzyć, z tych samych powodów, dla których żaden chemik niewładny jest wytworzyć ustroju ży­wego. Więc dopiero, gdy sobie uprzytomnimy, że język, zbu­dowany zaledwie conajwyżej z tysiąca podstawowych słówpierwiastków, służy wszystkim w narodzie i do wszystkich potrzeb, zgodzimy się, że ten rzekomo niewygodny chaos i łatanina, to najcenniejsza i iście cudowna w swych skut­kach tkanka, nie pozwalająca się narodowi rozsypać na oddzielne grupy lub atomy. Najcudowniejszem zaś jest to, że doskonale nadąża za rozwojem jednostki, jak całego narodu. Język nie tylko nadąża; on, taki, jakim jest, sprzyja, a przynajmniej jest w stanie sprzyjać obu tym rozwojom w jednako dostatecznej mierze. Czem się to dzieje? Oto tem, powtarzam, że jest strukturą dostatecznie konserwatywną *), aby zapewnić na- *) Trwa przecież od wieków, a nawet od tysiącoleci. rodowi i jego psychice ciągłość przez wieki, a dostatecznie giętką i plastyczną, aby jednostkom i narodom, a w nich wszystkim grupom odrębnym potencjalnie i funkcjonalnie zapewnić swobodny i nieograniczony rozwój psychiczny. Jeżeli język posiada te zalety, jeżeli jest równocześnie trwałym i zmiennym, sztywnym i plastycznym, konserwa­tywnym i postępowym, jednako użytecznym na niskim i wy­sokim stopniu rozwoju psychicznego, jeżeli ten sam wystar­cza prostaczkom i genjuszom oraz tytanom myśli, jeśli wiąże jednych z drugimi, tak że genjusz nie obraca się w próżni, a pro­staczek może rozrość się w tytana ducha, albo przynajmniej odczuwać część tego, co tamten czuje, to czegóż więcej żądać? Jeżeli na tem samem rusztowaniu osuwa się i utrzy­muje od wieków całokształt ducha narodu ze wszystkiemi jego oryginalnościami, jeżeli duch w narodzie rozrasta się i potęż­nieje,—to czegóż więcej potrzeba? Aby zaś ocenić, co można wydobyć z kilku, tembardziej zaś kilkunastu tysięcy słów, wystarczy porównać to bogac­two z ubóstwem środków malarskich lub muzycznych. Zapas „wyrazów" (słownik) — to tylko farby i barwy. Malarze rozporządzają zaledwie kilkudziesięciu kolorami, a ileż dzieł sztuki już wytworzyli zawsze z tych samych barw, z tego samego materjału. Temi samemi środkami budzą oni wciąż nowe wrażenia, nowe uczucia, nastroje, nowe stany świadomości i twórczość ich daleka jest od wy­czerpania. Z tych samych ograniczonych środków wciąż będą powstawać nowe dzieła, nowe treści. Zwróćmy się do muzyki, a ujrzymy to samo. Zapas słów to tylko zapas strun, brzmiących w jakimś instru­mencie. Czyż z trzydziestu zaledwie strun harfy nie wypływają tysiące melodji? Czy można wyczerpać wszystko, co dusza ludzka zdolna wydobyć z tego instrumentu przez kombino­wanie dźwięków? Jestże więc to cudem, że przy pomocy tak bogatego w struny instrumentu, jakim jest niemal każda mowa ludz­ ka, układał się i będzie układać, póki człowiek istnieć bę- dzie, bezmiar subtelnych wyrazów uczuć i myśli, zarówno podobnych do tych, które już przed wiekami były wypowie­ dziane, jak coraz nowych i głębszych? W malarstwie i muzyce ilość możliwych kombinacji, składających się na dzieło sztuki, może być rachowana na miljony, cóż dziwnego, że tutaj moglibyśmy dorachować się miljardów — i przekonać się, że tworzenie nowych myśli może iść, praktycznie rzecz wyrażając, w nieskończoność? Oto dlaczego nawet empirycznie ujęto ten stosunek w słuszne twierdzenie, że myśl ludzka nie ma granic. Prosty rachunek potwierdza, że ludzkość nie wypowie­działa jeszcze nawet drobnej cząstki tego, co środkami już istniejącemi może być w mowie ludzkiej rozsądnie wyrażo­ne. To jest narzędzie do nieograniczenie głębokiego pozna­wania świata. Wystarcza ono również do tego, aby żadna dusza nie była do drugiej podobna. Tak silny nacisk został tu położony na prostotę i praktyczność mowy ludzkiej, że wypada objaśnić, w czem te za­lety widzimy, i dzięki jakim warunkom są one możliwe. Otóż pierwszym warunkiem praktyczności mowy jest zupełny brak związku naturalnego między słowem a jego treścią. Dźwięk, otrzymujący charakter słowa, ma za zadanie rzecz, do której został przywiązany, tylko „znaczyć" czyli przywoływać z pamięci do świadomości. A wiemy już, że przywodzi prawie zawsze bardzo niepełny obraz tej rzeczy, bo tylko to, co pozostało w pamięci osobnika ze szczegółów niegdyś zauważonych. Ważna to okoliczność, bo za­pewnia ogromną oszczędność w myśleniu. Drugim warunkiem jest nader ograniczona ilość słów podstawowych i powiązanie ich z najważniejszemi prak­tycznie dla każdego człowieka rzeczami, czynnościami i stosunkami. Następnie łatwość kojarzenia takich krótkich słów w do­brze uchwytne „wyrazy złożone", mocno wzbogacające na­der ubogi podstawowy słownik. Dokonywamy tego przez używanie przystawek, wstawek i końcówek. Jeżeli z każdego pierwiastka łatwo się wytwarza po kilkadziesiąt wyrazów, cóż dziwnego, że mamy w ogólnej sumie słówwyrazów dziesiątki tysięcy? Właściwie bowiem mamy podstawowych bardzo niewiele — reszta są to pochodne, bardzo łatwe do napoły mechanicznego objęcia i zapamię­tania. Tajemnica tedy praktyczności mowy spoczywa prze­dewszystkiem w szczupłej ilości pierwiastków (morfem), w łatwości składania z nich nowych, a logicznie bliskich tamtym wyrazów złożonych, a także w długowieczności w narodzie znaczeń oraz słów, i w łatwości nadawania ist­niejącym już wyrazom nowych znaczeń. Trzecim warunkiem praktyczności i prostoty mowy jest łatwość przerabiania nazwy rzeczy czyli rzeczownika w przy­miotnik lub w czasownik przez drobną zmianę końcówki. Mamy np. wyraz „ziele". Ponieważ dominującą cechą jest barwa, możemy wszelki przedmiot tej samej barwy nazwać zielnym czyli zielonym, wszelką zaś czynność zabar­wienia na ten kolor zielenieniem. Z tej samej racji mamy od nieba przymiotnik niebieski*), od stół — stołowy i stoło­wać i t. d. Dalszym warunkiem użyteczności i praktyczności mowy jest długowieczność w narodzie słów oraz ich znaczeń. Nicby ludziom nie przyszło z władzy wymawiania skombinowanych sygnałów, które nazywamy słowami, gdyby te formy głosowe oraz treść im nadana nie miały trwałości w narodzie. Nie wiedzielibyśmy prawie nic o przeszłości, głębszej nad trzy pokolenia, gdyby szereg dźwięków „Kraków" nie ozna­czał zawsze tego samego miasta, leżącego nad rzeką, którą od wieków związano z szeregiem dźwięków, brzmiących „Wisła", i gdyby nie dało się to samo powiedzieć o wszyst­kich imionach własnych, pospolitych i t. d. Dawni językoznawcy tłumaczyli sobie długowieczność słów oraz ich znaczeń dobrowolną zgodą ludzi na używanie tych samych słów. Tak opaczne pojęcia można usprawie­dliwić jedynie zaślepieniem na najjaskrawszy fakt, że je­steśmy, jako osobniki, zupełnymi niewolnikami mowy, która trwa ponad nami, związana od wieków i tysiącoleci ze świa­tem rzeczy oraz stosunków między niemi. Przecież każdy na mocy własnego doświadczenia wie najpewniej, że nie umawiał się z nikim co do znaczenia ani co do brzmień słów, które opanował w dzieciństwie. Zgodność naszej mo­wy płynie z musu. Tu jest prosta konieczność. Ludzie czy chcą, czy nie chcą, muszą tak mówić jak mówią. Ktoby chciał i potrafił zbuntować się przeciw swemu językowi, przestał­by być rozumiany, wytrąciłby się ze społeczeństwa. Jednak w praktyce rzecz to równie niemożliwa, jak wyskoczenie z włas­nego ciała. Trwałość mowy, i j. słów i ich treści utrzymuje *) Obok niebiański. się dzięki temu, że, gdy chodzi o słowa, każdy rozmyślnie i świadomie usiłuje jaknajdokładniej naśladować dźwięki sły­szane, gdy zaś chodzi o treść słów, oznaczających pojęcia, nie zaś realne przedmioty, usiłuje możliwie wiernie domyślać się tej treści psychicznej, jaką jego otoczenie nadaje sło­wom. Dzięki tej potrzebie i dążności, zasób znaków gło­sowych, odkąd zaczął się tworzyć, odtąd mógłby trwać już bez przerwy, związany możliwie wiernie z zasobem wyobra­żeń i pojęć w kapitał psychiczny narodu. Ale ideał teoretyczny mowy ludzkiej, trwałość formy słów oraz ich znaczeń jest niedościgły z przyczyn natural­nych. Dają się one ująć w dwie kategorje. Naprzód uniwersalnej mowy nigdy nie było i być nie mogło. Ród ludzki nie zaczął stawać się ludzkim w jednym tylko czasie i miejscu na ziemi. Mowa nie wyszła z jednej kolebki; było ich mnóstwo. Szczepy, Wychodzące dopiero z bytu przedludzkiego, oddzielone od siebie puszczami i przeszkodami fizycznemi, nie mogły urabiać znaków mowy z jednakowych kombinacyj dźwięków, ani układać zdań w jednakowy sposób. Również nie mogły dźwięki podobne otrzymywać jednakowych wszędzie znaczeń. Każde kółko społeczne urabiało wyrazy zupełnie niezależnie i wręcz przy­padkowo. Żadna także mądrość nie towarzyszyła tworzeniu się mowy. Wszystko powstawało i nagromadzało się bez pla­nu, wszystko jest utworem naturalnym. Każde koło spo­łeczne wytwarzało swą mowę oddzielnie, a łączenie słów w łańcuchy dokonywało się również w sposób niejednakowy. Cóż dziwnego, że mowy rozwijały się w różnych krajach i częściach świata na zupełnie różnych zasadach, całkiem zależnie od pierwszych przypadkowych skojarzeń. Niezależnie od zalet i wad języków żywych, żaden ję­zyk nie posiada tej trwałości, jakąby można teoretycznie przypuszczać. Naprzód forma słów przekształca się w uściech każde­go ludu nieznacznie, ale statecznie skutkiem drobnych nie­dokładności w wymawianiu*). *) Wadliwą lub niedbałą wymowę ojca, matki albo wychowawcy przej­muje dziecię, następnie zmiany w brzmieniu słów, dostrzeżone w mowie osobnika wybitniejszego, przejmują skwapliwie, a bezkrytycznie, jako coś lepszego, osobniki, zostające pod jego wpływem, i w ten sposób niejedna zmiana szerzy się i z czasem utrwala w narodzie. „P" w wyrazie przecho- Jednak nie tylko niedokładności w naśladowaniu dźwię­ków przeobrażają materjał językowy w sposób różny. Przy­czynia się do tego w niemniejszym stopniu stale manifestu­jąca się dążność do upraszczania i skracania słów, dążność powszechna i naturalna nie tylko na terenie języka, ale w całej przyrodzie. Wyraża się ona wszędzie w szukaniu dróg najprostszych, w kroczeniu po linjach najmniejszego oporu. Z mater robi się mere, z komon — koń, z zuchwa­ła—zuch, Wasza Miłość przez Waszmość skraca się w Waść, z „jest" robi się gwarowe „je", a we francuskim i włoskim z łacińskiego „est" skraca się do samego tylko „e", z Lugdunum robi się Lyon, z Augustodunum — Autun, z Civitas Aurelianorum — Orlean i t. d. Jeżeli jednak zważymy, ile to pokoleń pracuje nad znie­kształceniem słów i mimo to nie może ich przerobić do nie­poznania tak łatwo, jakby się zdawało, to mamy prawo po­dziwiać trwałość słów. Ale i nieznaczne zmiany robią swo­je, gdy się z biegiem czasu sumują, więc mnóstwo słów nie dochodzi do takiej starości. I wówczas, gdy porównamy pochodne słowa w różnych językach z ich pierwotną formą, trudno nieraz uwierzyć, że to przeróbki jednego i tego samego słowa. I również, jeśli porównamy znaczenie jakiegoś słowa z czasów dawnych ze znaczeniem bieżącem — różnice okażą się niekiedy nie do uwierzenia wielkie. Wyraz „szkoda" oznaczał dawniej nie­bezpieczeństwo, zgorszenie i stratę, — obecnie ostał się tyl­ko przy ostatniem znaczeniu. Pieleszem nazywano niegdyś tylko legowisko dzikiego zwierza, później nabrał znaczenia ludzkiego gniazda rodzinnego, pierwotny zaś sens został za­pomniany. Księgi były to dawniej tylko klocki albo desecz­ki bukowe, na których wyrzynano karby. Było to to samo, co rosyjskie bukwy. Gdzież im do dzisiejszych ksiąg papierowych! To samo jest i w niemieckim, gdzie nazwa ksią­żki: Buch pochodzi od Buche, czyli od deski bukowej. Nasz kałamarz pochodzi w prostej linji od łacińskiego calamarius, ale cóż z tego, kiedy znaczenie jego zostało za- dzi zwolna stale w "b" "a" w „e" lub „i", "k" w „g", "d" w "t", "z" lub „ć" i t. d. (To niezgodne z fonetyką twierdzenie o „przechodzeniu* dźwię-ków zostałoby prawdopodobnie usunięte, gdyby śmierć autora nie zaskoczyła. Red.) W biegu pokoleń mnóstwo słów ulega wszędzie na tej drodze bar­dzo poważnym przeobrażeniom lokalnym, dokonywającym się rozbieżnie. bawnie odwrócone. U Rzymian było to pudełeczko do prze­chowywania trzcinek do pisania (zwanych calamus scriptorius), naczyńko zaś do atramentu Rzymianie zwali atramentarium, jako że zawierało atramentum scriptorium vel librarium. Calamarius był to więc nasz piórnik. Słowo Kodeks (łac. codex) oznaczało pierwotnie tablicę drewnianą do pisania (od eaudex), później księgę, foljał oprawny w okładki drewniane, zanim stało się synonimem „zbioru praw". Na całym obszarze każdego języka dokonywa się pro­ces przeobrażania się zarówno form jak znaczeń w kierun­kach niekiedy najbardziej fantastycznych, W miarę prze­obrażania się warunków bytu ludu, pojęć, zajęć i t. d. wy­razy, dawniej potoczne i niezbędne, idą w zapomnienie, ja­ko zbyteczne, np. skomroch (kuglarz), oje (dyszel), trzem (pałac), urębny (piękny), natomiast ze starego materjału wy­twarzają się przez drobne przeróbki fonetyczne wyrazy nowe. W miarę rozradzania się i szerzenia się jednego ludu i w miarę jak kresowi jego przedstawiciele utracają zwol­na kontakt z całością, poczyna się rozbieżne przeobrażanie się jednego języka na szereg gwar. Wzajemne podobień­stwo tych gwar z każdem stuleciem zaciera się coraz bar­dziej. Wprawdzie sporo jeszcze słów trwa nadal w słabo zmienionej postaci, ale nagromadza się coraz więcej elemen­tów językowych swoistych dla każdego kresowego obszaru, coraz więcej odmienności fonetycznych i semazjołogicznych. Najmniejszym zmianom podlega zwykle forma i treść słów, oznaczających rzeczy i stosunki, o które wszyscy cią­gle uderzamy, bo tu jest nieprzerwana ciągłość. Ale i to nie ratuje już wzajemnej zrozumiałości ludów odleglejszych od siebie wobec faktu, że na każdem terytorjum wyrobiło się z biegiem czasu o wiele więcej nowego materjału fone­tycznego jak również treści czysto lokalnych, pod wpływem czysto lokalnych dla każdego ludu kolei rozwojowych, oraz potrzeb. Wszak u każdego ludu, który duchowo rozwija się, wciąż przybywa wyobrażeń i pojęć, więc zapas słów, wystarczają­cy przed wiekami, byłby mocno niedostateczny. Nie wszyst­kim zaś nowym pojęciom mogą służyć stare słowa stoso­wane w przenośni Zatem dla nowych pojęć potrzebne no­we słowa i takie właśjnie bywają wytwarzane wprawdzie ze starego materjału, ale u każdego ludu mniej więcej nieza­leżnie. Pierwiastki zostają przeważnie te same, ale kojarzą się one ze sobą rozmaicie, dając początek coraz nowym słowom złożonym. I tu dopiero zaczyna się nieskończony szereg niespo­dzianek. Poza nieliczną, stosunkowo, kategorją takich słów zło­żonych, których dzisiejsze znaczenie wiąże się dość blisko i całkiem zrozumiale z dawnem znaczeniem głównego ich składnika, (jak to widzieliśmy na wyrazach spraiedliwość, nie-śmiertelność, świat-ło, świecznik), istnieje o wiele licz­niejsza kategorja słów, których aktualnego znaczenia niepodobnaby domyślić się przez porównywanie z podobnie brzmią-cemi słowami. Są to słowa, których pierwotny sens został w narodzie zapomniany. W tych warunkach, lubo złożone ze starych pni, wszystko jedno swojskich czy obcych, od­grywają rolę nowych znaków, do których została przywiąza­na jedna tylko treść nowa, ich własna. Nie zamąca już wy­obraźni nowego pokolenia treść, jaką miały w dawnych wie­kach lub u innych ludów. Całe słowo stanowi już kartę czystą, na której wypisana jest tylko jedna treść jej aktu­alna, mająca kurs w narodzie. Całe takie słowo staje się prostym symbolem swojej rzeczy, brzmienie jego nie narzu­ca już żadnej więcej treści ubocznej. Słowa takie są ele­mentem cennym, nadają bowiem zewnętrznej stronie języka tę bujność, przejrzystość i bogactwo, którychby mowa nie posiadała, gdyby wszystkie słowa wiązały się treściowo ze znaczeniem swych składników, więc pni, czy rdzeni. Ta kategorja słów stanowi niezmiernie cenny materjał dla historyków cywilizacji, o ile ich pokrewieństwa etymo­logiczne i semazjologiczne wyśledzi ostrożny i biegły lin­gwista. Aby stało się jasnem, o jakiej kategorji słów mówimy, pozwolimy sobie rzecz oświetlić na paru przykładach. Oto mamy wyraz biuro, który przywodzi nam dziś do wyobraźni tylko obraz całego lokalu, mieszczącego pisarzy jakiegoś urzędu czy przedsiębiorstwa handlowego. Któż się dziś domyśli, że wyraz.ten, (bure, bureau) pierwotnie ozna­czał we Francji tylko pewien gatunek sukna, którem pokry­wano stół do pisania? W dążeniu do lakonizmu Francuz za­czął cały stół, nakryty suknem, nazywać bureau, później zaś wyraz ten przeszedł na cały pokój, w którym mieściły się stoły urzędników, w końcu nawet na cały lokal lub dom, obejmujący biura jakiejś instytucji. W takiem znaczeniu przeszedł on żywcem do licznych krajów i języków i dziś już znamy go tylko w tem ostatniem znaczeniu. Lokalna nazwa odmiany sukna oddawna poszła w niepamięć, — zo­stało tylko słowo, przywiązane do nowej treści. Podobnych historji wyśledzono już tysiące, a dalsze ty­siące oczekują jeszcze na odcyfrowanie. I nie jest to trud jałowy, bo, powtarzam, odsłania tak samo historję ludów niepisaną, jak hieroglify i napisy klinowe, ale odsłania hi­storję, częstokroć o wiele starszą od tekstów klinowych. Oto weźmy jeszcze przykład, wyraz natchnienie, któremu znaczeniowo odpowiada grecki empneusis, łaciński wyraz in­spiratio. Każdy z tych wyrazów jest niby zupełnie czem in­nem, a jednak nie tylko znaczeniowo i nie tylko dziś jest ściśle tem samem. One i historycznie są wszystkie tem samem. Wyraz polski „natchnienie" wiąże się przez tchnienie z wyrazem i pojęciem ducha, duszy, tchnienia, oddechu. Wyraz grecki „empneusis" wiąże się tak samo przez pneuma = duch i powiew z pneo = wieję, dmę, dmucham. Wyraz „inspiratio" pochodzi od spiritus*) (franc. esprit), co znaczy duch, ten zaś powstał, jako wyższa abstrakcja, również od prostego spiro = tchnę. Nie zawadzi tu dodać, że i wyraz psyche, oznaczający w greckim duszę, pochodzi od tego samego pierwiastku spu = dąć, tchnąć, podobnie, jak łaciński wyraz anima = dusza, wiąże się z greckim anemos = wiatr. Stąd jasne, że i francuski wyraz l âme = dusza płynie, skrócony, ze wspól­nego z anemos źródła, krewni się z powiewem, z czemś niewidzialnem, a jednak realnem. Dopiero na takich próbkach przekonywamy się o niezmiernej trwałości zarówno form dźwiękowych jak ich zna­czeń. Nawet tu, gdzie już niema i nie może być żadnych pokrewieństw, tu, gdzie wyrazy greckie od łacińskich, sło­wiańskich dzieli tysiące lat odrębnej przeszłości, nawet i tu ujawniają się prawie te same drogi rozwojowe i wiodą nas do głęboko przedhistorycznej wspólnej przeszłości tych lu- *) T. j. właściwie nie pochodzi od „spiritus", ale ma wspólny z nim pierwiastki spir. (Red.) dów, odsłaniając prastarą wspólność pojęć, urabianych na tych samych obrazach zmysłowych. Ale, powtarzam, gdyby ję­zyki nie były tak starożytnemi, tylko wciąż odmładzającemi się tworami, nie tracącemi swej starości, nie byłoby tych potężnych dusz, zdolnych rozważać świat w jego niezgłę­bionych cudach. Myśl nasza nie dojrzewałaby, zostawałaby wciąż młodą, bezsilną, krótkowzroczną, taką, jaką była przed tysiącami lat. Myśl bowiem nasza, wiedza i mądrość zro­śnięte są z mową tak, jak roślina z nasieniem albo jak ko­rona drzewa z jego korzeniami, więc jedno bez drugiego nie mogłoby trwać dłużej, niż przez jedno ludzkie pokolenie. XV. 0 WAŻNOŚCI OPEROWANIA PRZENOŚNIAMI I SKRÓ­CENIAMI. Jednak najważniejszą może zaletą mowy jest nieograni­czona swoboda nadawania każdemu niemal rzeczownikowi, przymiotnikowi lub czasownikowi nowej treści bez odbierania mu mimo to treści dawnej. Dzieje się to pod hasłem: nie obciążać pamięci balastem słownikowym i zostawiać domyślności, co tylko można. Dzię­ki tej bezwiednej dążności nogi ma również stół i szafa, nie tylko człowiek oraz zwierzęta. Grzbiet posiada i książka, a nawet góra. Boki ma tysiące rzeczy nieożywionych, serce ma i dzwon. Jasne może być nie tylko światło i barwa, ale również i rozumowanie, dowód, pojęcie. Mamy z tego po­wodu „jasne głowy", „jasnych panów", jasne perspektywy. Człowiek pierwotnie mierzył długość pewnych przedmiotów własnym łokciem. Gdy uznał za dogodniejsze sporządzić so­bie odpowiedniej długości miarę, przeniósł „żywcem" nazwę łokcia na kijek, służący do mierżenia. Tak powstał „garniec" z pospolitego garnka, tak stopa, siąg czyli sążeń, długość, objęta rozpostartemi rękami, i t. p. Kwitnąć mogą nie tylko kwiaty, ale interesy, rumieńce, a nawet narody. Zamkniętym może być nie tylko dom, po­kój, ale i charakter. Nawet serce, choć zawsze lewe, może być prawe. Choć zawsze jest czułe, może być w przenośni nieczułe, a nawet bardzo dobrze kamienne. Może być twar­de, miękkie, złamane, wielkie i i d. Ale to są tylko najprostsze przenośnie. Posiłkowanie się częściowemi analogjami daje nam możność wyrażania każ­dej myśli, choćby „najgłębszej" środkami prostemi, to jest z pomocą słów, kojarzonych początkowo z prostemi obrazami zmysłowemi. Aby dać jeden przykład, wystarczy przypo­mnieć rzeczownik żar i pokrewny mu przymiotnik gorący. Wła­ściwie gorącym może być węgiel „żarzący się", metal, roz­grzany przy ogniu, gorącą może być woda świeżo ugotowa­na, potrawa i t. d., ale w dosłownem znaczeniu nie może być gorącą modlitwa, spojrzenie, miłość. Tymczasem przymiot­nik ten bardzo dobrze maluje nam w przenośni przymioty mo­dlitwy „żarliwej" lub miłości. Przymiotów tych nie oddaliby­śmy lepiej w licznych innych wyrazach, a stanowczo nie zobra­zowalibyśmy jakimś osobnym ad hoc utworzonym wyrazem. Możemy „zapalić się" do czegoś, mimo, że nie płoniemy rzeczywistym płomieniem. Możemy „mrozić" kogoś „chłodnem" obejściem, „zimnem" spojrzeniem, pomimo, że niema to żadnego związku z temperaturą fizyczną. Używamy z naj­lepszym skutkiem wyrazów, kojarzonych ze stosunkami fizycznemi do określania stosunków mniej fizycznych lub cał­kiem nie zmysłowych. Możemy „strzelać" oczkami, „spiorunować" kogoś spojrzeniem, „podnieść" kwestję, „zamknąć" dyskusję, „rozpływać się" w ogólnikach, „obudzić" nadzieje, „oczarować" kogoś, „zabić" w opinji, „związać" „słowem" t. j. przyrzeczeniem czy przysięgą. Charakter czyjś może być „brudny", spojrzenie „słodkie". Ktoś może być „podszy­ty" „tchórzem". Kołyszą się nie tylko dzieci w kołyskach, ale i zboża na polu i okręty na morzach. Chwieją się nie tylko trzciny i drzewa, ale i trony. Oto tysiące przenośni, których używamy z najlepszym skutkiem, pomimo, że dobieramy pozornie najniestosowniejszych wyrazów do obleczenia danej myśli w mowę. Ale to są właśnie najpraktyczniejsze sposoby wyrażania się, bo krótkie i wyraźne, a właściwie obrazowe. Całe mówienie ludzkie, a więc i myślenie opiera się na rusztowaniu prostych obrazów zmysłowych. Zdaje się to zbytecznem, a jednak, ktoby chciał obejść się w wyrażaniu po­jęć bez obrazów rzeczy lub cech grubo zmysłowych, długoby się napracował, aby w końcu upewnić się, że ani tak krótko i jasno, ani wogóle w żaden sposób nieobrazowy nie da się tych myśli wyrazić. Zdolność dostrzegania i wyzyskiwania częściowych podo­bieństw (analogij) między rzeczami oraz ich stosunkami jest najpotężniejszem narzędziem do budowania, rozszerzania i wyczu­lania duszy ludzkiej. Myśl czepia się charakterystycznych, niepełnych obrazów czysto zmysłowych, ale na skrzydłach metafory ulata ponad ich poziom w postaci wyłącznie ludz­kich pojęć oraz idei, jako twór, właściwy tylko światu dusz ludzkich. Z elementów zmysłowych tworzy się świat umy­słowy. Lecz do tego, ażeby się on propagował od głowy do głowy, niezbędny jest system znaków, opartych o obrazy zmy­słowe. Ażebyśmy się mogli porozumiewać w sprawach sub­telnych i coraz subtelniejszych - niezbędne są słowa, zwią­zane już w pierwszem dzieciństwie każdego (pod kierun­kiem starszych) z takiemi, a nie innemi przedmiotami, pod­padającemi pod zmysły. Ażeby powstawały abstrakcje do świa­ta zmysłowego, konieczne są obrazy zmysłowe. Bez nich nie by­łoby abstrakcji, umysł bowiem (a w nim wyobraźnia) nie może ani obracać się, ani istnieć w absolutnej próżni. On cały opiera się na wrażeniach i wyobrażeniach zmysłowych. Wówczas dopiero, gdy mamy dla wierzchołka góry czy drzewa wyraz szczyt, możemy ziszczenie się jakiegoś trud­nego do spełnienia się pragnienia nazwać wymownie a krót­ko „szczytem marzeń"; wtedy także niezwykłe czyjeś powo­dzenie, szczęście można określić krótko, iako szczyt powodzenia, szczęścia. Dopiero też w takich warunkach mógł się zjawić, jako dalsza faza rozwoju języka polskiego i my­śli, pochodny rzeczownik „zaszczyt" czasowniki „zaszczycać", „szczycić się" i przymiotnik „szczytny"*)**). Zachwyty zachwytami, a ja tu dostrzegam tę samą ostroż­ność i obawę niespodzianek, jaka cechuje każde żyjątko, każde rozumne i zdrowe zwierzę, gdy kroczy po nieznanym terenie. Dostrzegam również prostotę, a raczej wywijanie się skomplikowania z prostoty, powszechną cechę form płynnych w całym świecie, więc z góry i tu spodziewaną, jeśli nie mamy uważać mowy za dzieło gotowej i nadludzkiej mą­drości, za dar nadprzyrodzony. *) Zresztą znaczenie wyrazu „szczyt", jako "wierzchołek", też nie Jest pierwotnem. (Red.) **) Tu brak czegoś w rękopisie. (Red.) Dostrzegam pięcie się w górę krok za krokiem, nie zaś skoki, wogóle przeciwne naturze. Natura nie pali za sobą mostów, bo ma czas. Kwiat nie wyskakuje z gałązki go­towy z dziś na jutro, ale powoli i stopniowo rozwija się z pączka zrazu zaledwie dostrzegalnego. Abstrakcje rozwijają się z konkretów, pojęcia z wyobra­żeń, całkiem niewidocznie i dopiero, gdy minie długa serja postaci przejściowych, zachwycają nas swą głębią i „pełnią ducha" oraz pozorną niezależnością od wyobrażeń zmysło­wych. Nawet rsamo pojęcie duszy opiera się na czysto zmy-. słowem wyobrażeniu, na rusztowaniu zmysłowego pojęcia „tchnienia", powiewu powietrza przy dychaniu, oddychaniu. Dech był pierwszym szczeblem, na którym osnuła się myśl o niedostrzegalnej wzrokiem, niematerjalnej istności, która w nas przebywa. Popierało tę myśl spostrzeżenie, iż póty żyjemy, póki oddychamy, a więc śmierć jest utratą tchu. Z chwilą śmierci ulatuje z człowieka tchnienie, dech, duch. Proszę, niech kto spróbuje sobie wyobrazić duszę bez ucie­kania się do jakiegokolwiek zmysłowego podkładu. Niematerjalne wyobrażenie sobie duszy jest „czystem niepodobieństwem". Nie może być inaczej, jakże bowiem określić rzeczy i stosunki, których nie można zobaczyć, usłyszeć w sposób dostępny dla naszej wyobraźni, gdy ta wyobraźnia musi się opierać na obrazach — czyli na wyobrażeniach zmysłowych? Ale uspokójmy swoje skrupuły i nie wstydźmy się uzmysłowień oraz żadnych przenośni, bo one tak niezbędne dla istnienia świata, pojęć, a więc świata duchowego, jak są niezbędne dla naszego istnienia ciała nasze oraz ich wszystkie organy. Tylko wiązanie obrazów zmysłowych ze słowami daje nam drabinę materjalną, po której myśl wzno­si się do coraz szerszych abstrakcyj. Wznosi się zaś ona na coraz wyższe poziomy znowu tylko dlatego, że posługu­je się ograniczoną liczbą znaków dla nieograniczonej liczby zna­czeń. Dopiero gdyby chciała dla wszystkich znaczeń po­siadać oddzielne znaki, upadłaby pod brzemieniem mate­rjalnego balastu, którego żadna już pamięć nie byłaby zdol­na objąć, co zaś ważniejsze, nie miałaby się tam czego czepiać ani wyobraźnia ani fantazja, jako władza twórcza. * * Język, a przezeń myśl bogaci się nie tylko przez nie­ograniczone zwiększenie się ilości prawdziwie nowych znakówsymbolów czyli słów prostych i złożonych, ale także przez lekkie zmiany w brzmieniu już dawniej używanych, które przez to stają się podstawowemi dla zrozumiałości całej serji ich odmian. Tego rodzaju konserwatywność oraz ekonomja słownika daje nam wielkie korzyści. Pomimo, że bardzo prozaiczne bywają początki wielu słów, określających pojęcia abstrak­cyjne, to przecież ta prozaiczność wcale nie przeszkadza do należytego użytkowania tych słów w sensie zupełnie odle­głym od ich sensu pierwotnego lub podstawowego. Słowo, wyraz, nie mówi wszystkiego o przedmiocie, nie może i nie powinien mówić wszystkiego. On tylko podsuwa jedną cechę ważną, w zestawieniu zaś z drugim wyrazem zmysłowo dlań niestosownym — natychmiast traci swą pier­wotną jaskrawość, zmysłowość. Wtedy myśl prześlizguje się po wywołanych obrazach, bierze z nich tylko cząstkę, potrzebną w olanej chwili, i kojarzy momentalnie z cząstecz­kami innych obrazów zmysłowych w całość idealną, która może być już całkiem obca światu zmysłowemu i „dosłow­ności". W takich warunkach, w procesie porozumiewania się, rozmawiania, dopuszczalne są wszelkie skrócenia zdań, za­pewniające oszczędność słów i czasu. „Korona" wyraziła swe niezadowolenie. „Parter i loże" biły brawo. Cały „dom" stanął na „nogach". Wypiłem dwie „filiżanki". Oto metonymje, które ciągle popełniamy z naj­lepszym skutkiem. Dosłownie i logicznie— nonsensy, w prze­nośni doskonałe wyrażenia się, bo krótkie i jasne. To też do człowieka, któryby się w nich nie orjentował, sto­sujemy inną dobitną przenośnię: trzeba mu „łopatą" kłaść w głowę! Cała nasza mowa — to splątany łańcuch najniespodziewańszych przenośni, przeważnie grubo — zmysłowych, po­mimo, że wyrażają abstrakcje, częstokroć bardzo górne — szerokie lub subtelne. Nie tylko mowa potoczna, ale i mowa uczonych, i to na całym obszarze wiedzy, stoi na przenośniach zmysłowych. Najbardziej nawet abstrakcyjne nauki nie stanowią tu wy­jątku, nawet filozofja, która, zdawałoby się, operuje prze- ważnie najczystszemi już abstrakcjami, i ta literalnie stoi na najbardziej zmysłowych obrazach i przenośniach *). Takich zdań możnaby wypisywać setki i tysiące z tej książki, jak również z każdego traktatu naukowego, tylko w stopniu znacznie niższym, bo Bergson, trzeba przyznać, w tym względzie wpadał w przesadę-jak to często bywa u przedstawicieli rasy semickiej. — Nie tylko traktaty nauko­we, ale zwłaszcza poezja—poprostu stoją na takich prze­nośniach (metaforach) oraz skróceniach. Bez nich poezja utraciłaby cały swój wdzięk, całe piękno, całą idealność. Bez nich - stałaby się suchą, zimną, rozwlekłą i pedantycz­nie nudną, ciężką, najczęściej zaś wprost niezrozumiałą, zwłaszcza dla umysłów mniej wyszkolonych. Wniknijmy w pierwszy lepszy tekst poetycki, a nasta­wiwszy swą uwagę na poszukiwanie przenośni, odkryjemy co parę wierszy — znowu przenośnie, wprawdzie prozaiczne, ale w zestawieniu, w skojarzeniu — wdzięczne, a nawet piękne. DO MŁODYCH**). Szukajcie prawdy jasnego płomienia, Szukajcie nowych, nieodkrytych dróg, Za każdym krokiem w tajniki stworzenia Coraz się dusza ludzka rozprzestrzenia I większym staje się Bóg, Choć otrząśniecie kwiaty barwnych mytów, Choć rozproszycie legendowy mrok, Choć mgłę urojeń zedrzecie z błękitów,— Ludziom niebiańskich nie zbraknie zachwytów, Lecz dalej sięgnie ich wzrok. Każda epoka ma swe własne cele I zapomina o wczorajszych snach. Nieście więc wiedzy pochodnię na czele, I nowy udział bierzcie w wieków dziele,— Przyszłości podnoście gmach! *) Aby przekonać się o tem, otwieramy „Ewolucję twórczą" Henryka Bergsona i wzrok nasz pada na twierdzenie, że „przeszłość wgryza się w przyszłość i nabrzmiewa, idąc naprzód", że „stan mojej duszy, posuwawając się naprzód gościńcem czasu, nabrzmiewa ciągle tem trwaniem, któ­re zbiera po drodze". Według Bergsona „uwaga układa stany psychiczne jedne przy drugich tam, gdzie istnieje rozwijająca się ciągłość", oraz „nagromadzanie się przeszłości na przeszłość trwa bez odpoczynku*. **) A. Asnyk. Ale nie depczcie przeszłości ołtarzy. Choć macie sami doskonalsze wznieść: Na nich się jeszcze święty ogień iarzy, I miłość ludzka stoi tam na straty, I wy winniście im cześć! Ze światem, który w ciemność już zachodzi Wraz z całą tęczą idealnych snów, Prawdziwa mądrość niechaj was pogodzi: I wasze gwiazdy, o zdobywcy miodzi, W ciemnościach pogasną znów! Wybierając z przeczytanego wiersza słowa, któreśmy podkreślili dla zwrócenia na nie uwagi, natrafiamy na cały szereg przenośni zmysłowych, więc na jasny płomień praw­dy, choć wiemy, że prawda nie ma ani płomienia, ani jasnego. Dusza ludzka za każdym krokiem rozprzestrzenia się, do­słownie nonsens, ale przy odrobinie fantazji myśl jasna. Dalej mamy otrząsanie idealnych kwiatów, a jednak barw­nych. W poetyckiej przenośni epoka może śnić, a nawet o czemś zapominać, są to personifikacje tak czystego pojęcia jak pojęcie epoki, i t. d. *). Rozkosz i ból, co pierś nam wzdyma, Mijają, tak, jak szybkie łodzie, Chwil kilka drży ich ślad na wodzie, Uciekły już—i już ich niema... Mijają ludzkie pokolenia, Jak fale, gdy wiatr morzem zmęci, I niemasz godów ich pamięci, 1 niemasz bólów ich wspomnienia**). Ale weźmy jeszcze piękniejszy dowód słuszności uwag naszych. Patrzmyż, z czego się składa przedziwne piękno Parysa: „Jak łódź wesoła, gdy uciekłszy z ziemi, Znowu po modrym zwija się krysztale I pierś morza objąwszy, wiosły lubieżnemi Szyją łabędzią buja ponad fale: Tak Arab,..": Co słowoto przenośnia, to niespodzianka, to prze­dziwne skrócenie, ale właśnie dlatego interesuje, porywa i raduje. *) Tu autor włożył kartkę z 2-ma poniżej podanemi zwrotkami Wło­dzimierza Zagórskiego. **) Na marginesie tej kartki są napisane słowa: „To lepsze*. (Red.) Narodziny Ducha 7 „Już płynie w suchem morzu koń mój i rozcina Sypkie bałwany piersiami delfina. Coraz chyżej, coraz chyżej, Już po wierzchu żwir zamiata. Coraz wyżej, coraz wyżej Już nad kłąb kurzu wylata. Czarny mój rumak, jak burzliwa chmura, Gwiazda na czole jego, jak jutrzenka błyska, Na wolę wiatrów puścił strusiej grzywy pióra, A nóg białych polotem błyskawice ciska..." Całe piękno wizji poety wypływa nie z prostych, pospo­litych słów, ale dopiero z ich przedziwnych skojarzeń; cały zapał, natchnienie i polot wyraziły się tylko w tych cudnych porównaniach, mistrzowskich skróceniach i kontrastach; targają one wyobraźnią słuchacza i porywają go w wyma­rzony świat wyidealizowanej rzeczywistości. Ośmdziesiąt słów tylko, słów pospolitych, — a gdzież to one nas Wyno­szą, ileż obrazów budzą! Miały ukazać samą pustynię i jeźdźca — a powiedziały nam tak wiele, nastroiły duszę na tak górny ton! Weźmy inną próbkę, choćby przekleństwo Balladyny. Ta sama metoda, bo innej niemasz wcale: „Niechaj z tego trądu lęgną się w mózgu gryzące ro­baki, w sumieniu węże: niech kąsają wiecznie, aż umrzesz wewnątrz, a zgniłemi znaki okryta chodzić będziesz jako żywe trupy..." Gdy myśli i uczucia społeczne wznoszą się do najwyż­szego napięcia w osobniku, gdy potrzebują wyładowania i uzewnętrznienia w słowkch, czyżby mogły czekać, aż ów osobnik stworzy nieistniejące jeszcze wyrazy dla ich uze­wnętrznienia? Wszelki wysiłek taki byłby i próżny i nie­użyteczny, bo natchniona mowa indywidualna nie byłaby przez innych zrozumiana, nie byłaby już mową. A także, czyż mogą rozpraszać się w tysiącu słów, dobieranych pedan­tycznie wzorem prozy profesorskiej? Duch wyjątkowo bogaty, pełny, bujny, w chwili silnego napięcia uczuć, w chwili „natchnienia" chwyta się słów prostych, przenośni zmysłowych, a mimo to — porywa słu­chacza tam, gdzie sam chce wybiec. Nie dobiera słów „górnych", bo nie znalazłby ich, a gdyby je wytworzył, zostałby niezrozumiany: on porywa to, co ma „pod ręką"— i wznosi się, mimo prostoty środków, do najwyższej abstrakcji. Ale też trzeba sobie uświadomić, że tajemnica este­tycznego powodzenia poety, czy mówcy spoczywa nie tylko w darze trafnego operowania analogjami, ale głównie w wy­jątkowym darze dostrzegania analogij niepospolitych, odleg­łych, a mimo to łatwo narzucających się wyobraźni słu­chacza lub czytelnika. Tak dusza Konrada w najwyższej ekstazie radzi tylko ramionami, skrzydłami, zachodem, wschodem, p] niami, a jednak dociera do Nieba i z Bogiem rozmaw „Tak! czuły jestem, silny jestem i rozumny! Nigdym nie czuł jak w tej chwili; Dziś mój zenit, moc moja dzisiaj się przesili, Dziś poznam, czym najwyższy, czylim tylko dumny: Dziś najsilniej wytężę duszy mej ramiona... Zrzucę ciało i tylko jak duch wezmę pióra... Potrzeba mi lotu! Wylecę z planet i gwiazd kołowrotu Tam dojdę, gdzie graniczą Stwórca i natura. I mam je, mam je, mam tych skrzydeł dwoje: Wystarczą: od zachodu na wschód je rozszerzę Lewem o przeszłość, prawem o przyszłość uderzę I dojdę po promieniach uczucia — do Ciebie! I zajrzę w uczucie Twoje. 0 Ty! o którym mówią, że czujesz na niebie! Jam tu, fam przybył: widzisz, jaka ma potęga: Aż tu moje skrzydło sięga! Najwyższy na niebiosach: Ciebie tu szukałem Ja, najwyższy z czujących na ziemnym padole. Nie spotkałem Cię dotąd, — żeś Ty jest, zgaduję, Niech Cię spotkam i niechaj Twą wyższość uczuję. Ja chcę władzy! daj mi ją, lub wskaż do niej drogę... Ja chcę duszami władać, jak Ty niemi władasz. Ja kocham cały naród! Objąłem w ramiona Wszystkie przeszłe i przyszłe jego pokolenia, Przycisnąłem tu do łona. Chcę go dźwignąc, uszczęśliwić, Chcę nim cały świat zadziwić... Nie mam sposobu — i tu przyszedłem go dociec. Przyszedłem zbrojny całą myśli władzą, Tej myśli, co niebiosom Twe gromy wydarła, Śledziła chód Twych planet, głąb morza rozwarła:... Zbierzmy w mały słowniczek użyte tu "wyrazy, a prze­konamy się, że poeta wziął najpospolitsze narzędzie, to samo, którem posługują się pospolite dusze do potrzeb pozio­mych, — nic nie dodał— tylko po mistrzowsku go użył. On tego tylko dokonał, że zmusił słuchacza do kroczenia w ślad za sobą, do stąpania po wschodach przenośni i porównań, „przycisnął go do łona" i dźwignął w nadobłoczną krainę, nawet nie na własnych, bo już na słuchacza samego skrzydłach. Utoro­wał mu jeno drogę, odkrył mu jego własne skrzydła... Powia­da: „nie mam sposobu", a przecież właśnie znalazł „sposób" jedyny, ale wystarczający, i słuchacz nie spostrzegł się na­wet, jak prostemi środkami dusza jego została porwana zuchwałe aż pod tron najwyższej Abstrakcji. I jak tu wierzyć drugiemu wielkiemu poecie, Słowackie­mu, który w liście do Zygmunta Krasińskiego uskarża się na materjalną zaporę między duchem a duchem. „Oto jest list, pisze on, oto jedna z kar piekielnych, litera martwa i papier martwy, między duchem, a duchem"*). Co za niesłuszna skarga, jak głębokie nieporozumienie. Przecież cały ten duch, złorzeczący literze „martwej", jest jej dziełem, a rzekoma zapora—jedynym łącznikiem. Sam poeta zresztą zaprzeczył bezwiednie swym niebacznym sło­wom w innej chwili jasnowidzenia, gdy kreśli wzruszającą w swej prostocie, a głęboko prawdziwą uwagę w innym liście: „Ta kartka wieki tu będzie płakała, i łez jej stanie; **) Tu dopiero prawdę powiedział. Póki narodu stanie, a czu­łości w sercach, jego kartki będą wyciskać łzy żyjącym, będą najrealniejszym łącznikiem między duszą poety, a duszami je­go czytelników. * Łatwo jest zrozumieć, z jakiego powodu możemy być wzajemnie zrozumiali, nawet pomimo ogromnych różnic psy­chicznych między rozmawiającymi, to znaczy pomimo szero­kiej inteligencji z jednej strony, ubóstwa myśli z drugiej; pomimo górności jednych osobników, a poziomości innych. Oto dlatego, że przy układaniu zdań posługujemy się znakami, które zostały naprzód przyczepione do rzeczy i sto- *) Listy Juljusza Słowackiego, t. III. str. 239. **) L. c., III, str. 214. sunków ogólnie znanych i podpadających pod zmysły, nastę­pnie zaś przenoszone z powodu częściowych analogij na rzeczy i stosunki coraz bardziej odległe, ale zawsze nieco podobne. Choćby ktoś w tych warunkach nie zrozumiał naszej myśli dokładnie, w całej pełni, to przecież pojmie ją, jak dla sie­bie, dostatecznie, a pojmie dlatego, żeśmy go nie postawili nad przepaścią słów dlań niezrozumiałych, więc pustych, ale podaliśmy mu wszędzie mostek, po którym zbliżył się do naszej myśli o tyle, o ile to było dla niego możliwem. Myśl nasza stała się dlań zrozumiała w granicach jego pojętności. Słowo jest, jak drabina, postawiona pionowo. Im wyż­sze szczeble, tem wyższe i szersze abstrakcje, ale u dołu zawsze tkwi obraz powszechnie zrozumiały, bo pierwotny i zmysłowy. Każdy wspina się po tej drabinie tak wysoko, jak zdoła go podnieść własna umysłowość. I tak, z różnych szczebli rzucamy sobie te same słowa, pojmowane wprawdzie rozmaicie, ale najczęściej w stopniu, umożliwiającym jakie takie porozumienie, „Uczciwość" np. będzie pojmować dziesięciu ludzi na dziesięć sposobów, ale każdy zrozumie przykazanie „bądź uczciwym" w stopniu dla niego odpowiednim i dostępnym, Gdybyśmy zaś mieli dziesięć słów lub więcej na każdy stopień i rodzaj uczciwości — dopiero wówczas przestalibyśmy się rozumieć. Nie moglibyśmy się nawet przestrzegać, czy umoralniać, bo żądanie kaznodziei wobec słuchaczów z róż­nych poziomów umysłowych i etycznych, gdyby nawet było ogólnie zrozumiałe, byłoby dla jednych zbyt wygórowanem, dla innych niedostatecznemu Uczciwość niższego stopnia by­łaby dla subtelniejszego wprost nieuczciwością. Tą samo dotyczy wszelkich uogólnień, jak również ca­łej nomenklatury naukowej i technicznej. Słowa: zarodek, zalążek, komórka, atom, równanie, instynkt, intuicją będą miały dla osobnika dopiero wtedy właściwą treść, gdy mu ją podadzą w szeregu słów objaśniających, a więc będą miały taką, jaka osobnikowi została podsunięta w ten spo­sób. Słowa takie stają się już najekonomiczniejszym wyra­zem całych omówień i pojęć, bardzo dalekich od świata najpospolitszych wyobrażeń i pojęć. Cóż dziwnego, jeżeli w takich warunkach nie posiadamy jednakowych pojęć, na temat takich słów, jak zasługa, ka­pitał, energja, Bóg, cnota i t. d.? Wynagrpdzeniem tej nie- dogodności jest nie tylko możność, ale i łatwość doskonale­nia pojęć, rozszerzania ich i zwężania, stosownie do nowych potrzeb. A byłoby to wręcz niemożliwe przy stałej jedno­znaczności słów, t. j. gdyby dla każdego nowego pojęcia trzeba było zaraz tworzyć całkiem nowe słowa. Co za sens ze wszystkiego, cośmy tu starali się wyło­żyć? Oto, że względne ubóstwo języka t. j. ograniczony zapas słów nie może być przeszkodą dla rozwoju pojęć, a tem samem dla rozszerzania się naszego poznania. Przeciwnie, tego rodzaju ubóstwo mowy, zarówno jak prostackie jej podstawy, są koniecznym tego wszystkiego warunkiem. XVI. CZEM JEST PIĘKNE MÓWIENIE. Sami lingwiści składają mimowoli dowód, że nie uwa­żają mówienia za funkcję jakiegoś wyjątkowo sprawnego aparatu, ale za następstwo myślenia przy pomocy słów, gdy mówienia (i myślenie) nazywają sztuką,, O ile pod słowem „sztuka" zechcemy rozumieć nieprzeciętną biegłość, wyma­gającą oprócz wprawy jeszcze pewnych wrodzonych zdolnoś­ci, to mówienie trzeba uważać poniekąd za sztukę, oczywi­ście, mówienie dobre. Jakoż mamy różnej wartości mistrzów mówienia, a zarazem myślenia. I to na wszystkich poziomach bytu społecznego, poczynając od ludu, a kończąc na najsubtel­niejszych mózgowcach. Zupełnie jak w muzyce, gdzie jedne dusze wydobywają z tego samego instrumentu cudne symfonje, inne wdzięczne melodje, gdy jeszcze inne wprost brutalne kakofonje. Wszystko zależy nie od strun, ani od budowy instrumentu, ale od umiejętności jego użycia oraz od biegłości, na którą się składa w równej mierze wrodzo­ne „uzdolnienie", jak i nabywalna wprawa. Nie tylko mówienie do innych, ale samo myślenie dla siebie, o ile ja usiłuję być jasnym, jest tem samem, jest umiejętnością i trudną, i niejednako dla wszystkich do­stępną, bo nawet dla siebie musimy przeprowadzać tę samą pracę porządkującą, jaką podejmujemy, aby komuś wyrazić swe myśli. Niedarmo też cenimy wielkich mówców, jasno wykła­dających profesorów, wielkich prozaików i poetów. Cenimy ich właśnie z tego powodu i za to, że wznoszą się na trudno dostępne dla przeciętnych umysłów wyżyny umie­jętności używania mowy, umiejętności składania z różnobarw­nych kostek jasnych obrazów. Cenimy ich za to, że to, co mówią, bywa dla słuchaczy lub czytelników, pomimo trud­ności przedmiotu, źródłem wyraźnych myśli. Gdy słucham świetnego wykładu, mózg mój zdaje się wcale nie pracować, wszystko idzie prosto do głowy. Wy­chodzę z wykładu wcale nie zmęczony, z głową pełną no­wych dla mnie myśli. Przeciwnie, jeśli słucham marnego wykładu, mój aparat myślenia (mózg i nerwy) ciężko pra­cuje, wychodzę zmordowany, oszołomiony, i nie mogę zdać sobie sprawy nawet z części zasłyszanego. Bardzo być może, iż obaj mówcy jednako dobrze znali swój przedmiot, ale dla wywołania zgoła odmiennych skut­ków wystarczyło, że jeden umiał dobrać słów najwłaściwszych dla koła słuchaczów, drugi był pod tym względem niedbały lub niezdolny. Pierwszy wykonał sam za słuchaczów pracę, niezbędną do wywołania szeregu żądanych myśli, więc oszczędził im trudu, drugi zwalił na nich całą ciężką pracę domyślania się treści niektórych nieznanych im słów, bły­skawicznego uzupełniania w myśli braków i korygowania niedokładności wykładu. Jeżeli też uczniowie (rozumieć tu należy uczniów nor­malnie przygotowanych, nie zaś wszystkich), nie rozumieją dobrze profesora, a czytelnicy gubią swe myśli w ciężkiem, zawile pisanem dziele, najczęściej winnym jest profesor i pi­sarz, nie zaś tępość uczniów lub czytelników. Otóż ta umiejętność wysłowiania się stanowi o całej war­tości społecznej, logicznej i artystycznej naszego umysłu Nie to bowiem oddziaływa na innych, co sami czujemy, co my­ślimy lub czego chcemy, lecz to, co zdołaliśmy dla innych jasno wyrazić. Tylko to należy nadal do narodu i cywilizacji. 0 tem, że nie myślimy słowami, ale słów dobieramy wedle potrzeby, nietrudno przekonać się i na drodze przy­mierzenia teorji do faktów. Wystarczy przypomnieć fakt, znany powszechnie, że nie wszyscy w jednem środowisku mówimy w jednaki sposób, a nawet każdy z nas nie zawsze mówi w sposób jednakowy. Wszystko zależy nie tylko od indywidualnego temperamentu, usposobienia, uzdolnień jak również od nastroju chwilowego, ale także od woli, i to jest decydujące. Znamy wszyscy ludzi, mówiących, gdy tego sami chcą, uroczyście, „górnie" i „z namaszczeniem", albo „ozdobnie* i wytwornie albo znowu żartobliwie, archaicznie. Mówców uroczystych, namaszczonych, figlarnych, chętnie słuchamy, zwłaszcza na uroczystościach, niekiedy znowu, zwłaszcza w życiu powszedniem, bywa to ckliwe, a nawet nieznośne. Zdobywamy się według woli na sposoby mówienia kwie­ciście, obrazowo, przenośniami i t. d. Wprawdzie każdy z tych sposobów, czy stylów płynie z usposobienia, ale by­wa także nabywalnym „stylem" i manjerą. Każdy z własne­go doświadczenia może wskazać palcem osobniki dowcipne. Mowa ich, gdy chcą tego, albo gdy znajdują się w odpo­wiednim nastroju, odznacza się osobliwemi, a niespodziewanemi zestawieniami słów i wyobrażeń, wiązanych z niemi najczęściej. Zestawienia te bywają tak niespodziewane, często przeciwne naturze rzeczy, a jednak w części tak trafne i uderzające, tak łatwo trafiają nam do wyobraźni, i tak nowe rzucają oświetlenie na przedmiot, że aż olśnie­wają. Skojarzenia, momentalnie wywołane w naszej wy­obraźni przez ich mowę, tak są niezwykłe, że uderzają nasze nerwy, budząc błyskawicznie i odruchowo jakiś silny stan uczuciowy, więc albo wesołość, zawstydzenie, gniew naj­częściej bezsilny, jeśli ostrze dowcipu dotkliwie w nas ugo­dziło, a nie umiemy równą bronią momentalnie odparować ciosu. Góż to jest? To jest także tylko umiejętność użycia swego zapasu słów w sposób niepospolity. Sposób ten bywa przeważnie darem natury, płynie ze swoistej organizacji umysłu, ze zdolnośei dostrzegania w rzeczach najmniej spo­dziewanych, częściowych podobieństw bez względu na istnie­jące między zestawionemi rzeczami ogromne i zasadnicze różnice. Polega na zgrabnem uwydatnieniu i wyzyskaniu tych podobieństw i na wywołaniu u słuchacza lub słucha­czów zestawień wprost komicznych, potwornych i aż śmiesz­nych w swej zasadniczej nienaturałności Ale i ten sposób mówienia zwykle, że tak powiem, wrodzony, może także być nabyty, oczywiście tylko do pewnego stopnia. Znamy przecież dobrze takie „silenie się na dowcip", i dowcipy robione, jak to mówią „na zimno", pewną metodą, wieńczo­ne często; dość znacznem, powodzeniem. Gdy zapasu słów i umiejętności mówienia można rozmaicie używać, świadczy to dostatecznie, że prawdziwie dobre mówienie mamy pra­wo nazwać sztuką. Układanie słów wymaga pewnej pracy, z natury rzeczy twórczej, pewnego wysiłku, który bywa tem większy im ta praca toczy się z większą świadomością jej ważności. Czemże jest naprawdę sama poezja, jeżeli nie sztuką pięknego, estetycznego wyrażania się, jeżeli nie czemś pośredniem między muzyką, a mową zwykłą, bo w niej uczucia i pierwiastek rytmiczności w doborze słów grają rolę pierwszorzędną, zapewniając jej jednak tę wyższość nad muzyką, że w niej najpełniej i najmocniej może się wyrażać wszystko, co duszę ludzką wypełnia i porusza, o wiele pełniej niż w muzyce i sztukach plastycznych. Zatem mowa to tylko środek podtrzymywania wiedzy i uczuć już rozwiniętych, to narządzie do przekazywania i nabywania żądanych stanów psychicznych, a zarazem do tworzenia obrazów, całkiem pozbawionych w realnym świecie odpowiedników, czyli środek do tworzenia sobie świata wy­myślonego lub urojonego. XVII. CO Z NAS CZYNI NIEMILKNĄCY ROZGWAR, W KTÓRYM ŻYJEMY? Jak widzimy ze wszystkiego, co zostało wyżej powiedziane, zewnętrzną i jedynie trwałą społecznie stroną pro­cesu, który się w każdej gromadzie ludzkiej toczy w postaci rozumnych myśli naszych, jest nie mowa, nie język, ale dopiero to, co wyrażamy w języku, którym myślimy, więc szeregi słów powiązanych ze sobą w pewnym porządku, bynajmniej niezależnym od trafu, ale w danej chwili i miej­scu poniekąd koniecznym. Zapas tedy słów i umiejętność układania ich w zdania jest tylko środkiem, łączącym ludzi w coś podobnego do jakiegoś jednego obszernego systemu. Ale na tem kończy się rola mowy jako języka, występuje bowiem aa plac coś, co się ma do mowy, jako naszej wła­dzy tak, jak dzieło do narzędzia. Język to tylko ogół środków do myślenia i mówienia, to zasób, który umieją z wszelkich tekstów wydzielać ling­wiści dla studjów swoich. To słownik narodu, gramatyka i składnia; To tylko narzędzie do rozkawałkowania obra­zów zmysłowych i do układania obrazów idealnych z tyci sztucznie porozdzielanych cząstek. Jest to tylko cenny za­pas znaków, które, wprowadzone w zetknięcie z wyobraże­niami, dostarczonemi przez zmysły, rozbijają cały ten materjał psychiczny na fragmenty, aby z nich następnie można było układać najrozmaitsze obrazy idealne. To wszystko każdy z nas, będąc uczestnikiem swojego własnego koła społecznego, dostaje dopiero ze zdań całych, przechodzących z ust do ust oraz z pokolenia w pokolenie. Mówienie nasze składa się poniekąd z cegiełek, które są podatne do układania ich jedna przy drugiej według praw składni i gramatyki, ale budowlą, do której wzniesie­nia potrzebne były owe cegiełki, jest dopiero to, co składa się z tych cegiełek na mówienie nasze, na te pytania i od­powiedzi, na owe teksty, których wzajem słuchamy, które przyjmujemy do świadomości i oddajemy sobie jako nowe „wypowiadane". Tylko całe zdania są fizycznemi odpowiednikami tych wszelkich sądów, idei, poglądów, nauk i t. d., które, lubo nie nowe w społeczeństwie, jednak w nowo przybywających głowach ludzkich wciąż powstają jako nowe. Wszelkie są­dy, poglądy, nauki i t. d. są przecież psychicznemi odpo­wiednikami i skutkami działania na nas gotowych już tek­stów, bynajmniej zaś nie oddzielnych i bez związku z sobą zostających słów. Cały dorobek intelektualny minionych pokoleń jednego rozległego koła społecznego, rozumianego w najszerszem tego słowa znaczeniu jako naród, spoczywa poza mózgami naszemi t. j. zewnątrz nas, w tak a nie ina­czej układanych i wypowiadanych formułach. Zdaniom, które brzmią w rozmowach naszych, odpowiadają w naszych głowach pełne myśli nasze, te żywe iskierki, z których składa się nasza myśl świadoma każdochwilowo siebie i świata, materjał językowy jest tylko środkiem do wyra­żania tych myśli. Przecież ten sam materjał, te same sło­wa, za każdem ich poprzestawianiem (byleby ono było zgodne z wymaganiami gramatyki i składni), mogą budzić coraz inne myśli. Oto mamy cztery wyrazy, cztery dźwięki artykułowane, związane z obrazami zmysłowemi: ziemia, słońce, krążyć i na­około. Jest to materjał językowy, a powiedzmy krócej — cząstka języka, cząstka tego, co sobie rzucamy w rozmowach. Lo­giczną cząstkę „rozgwaru" otrzymamy dopiero wtedy, gdy ułożymy te wyrazy w zdanie. Tylko owo zdanie będzie od­powiadać mądrym myślom naszym o słońcu i ziemi, wcale zaś nie sam materjał językowy, z którego się składa. Jeżeli powiem: „ziemia krąży naokoło słońca", otrzymuję w takiem ustawieniu wyrazów głębokie ujęcie stosunku ca­łej ziemi do całego słońca. Króciutkie zdanie, a jednak do ustawienia wyrazów w ten, a nie inny sposób ród ludzki doszedł dopiero w XVI wieku po długiej pracy duchowej licznych pokoleń i niezliczonych głów, ostatnio zaś po prze­nikliwej pracy genjalnej jednostki: Kopernika. Słowa, potrzebne do sformułowania tej myśli, istniały przez wieki, ale myśl, zawarta w tem ustawieniu słów, zjawiła się dopiero w pewnym czasie i w pewnej głowie. Przed nią w oświeconych głowach panowała przez wieki inna kombinacja tych samych słów. Powtarzano i uczono, że „słońce krąży naokoło ziemi". Ten sam język, te same słowa, tak samo zbudowane zdanie i równie prawidłowe gramatycznie, ale myśl wprost przeciwna tamtej. Cóż skłoniło ludzi do przestawienia słów celem przeina­czenia myśli? Nie rozwój języka, ale gruntowna zmiana pojęć, a mówiąc szczegółowiej, rozwój wiedzy, która w narodzie trwa tylko w zdaniach, lubo przez język. Do przestawienia tych słów, które to przestawienie nic w języku nie zmienia, skło­niła ludzi tylko dokładniejsza obserwacja, większe doświad­czenie, głębsze rozpoznanie stosunku ziemi do słońca. Daw­na obserwacja, utrzymująca się w mówionem, okazała się Kopernikowi zbyt powierzchowną. Uzbierane doświadczenie wieków wykazało mylność dawnego widzenia rzeczy i po­prawiło je. Czy jednak byłoby to możliwe bez wiekowej ciągłości skomplikowanych pojęć przez trwałość zdań, czyli „mówionego" wypowiadanego? Tu zaszła zmiana pojęć, utrzymujących się jedynie w formie „powiedzianego", czy napisanego, nie zaś zmiana w języku, który jest środkiem równie dobrym do wyrażenia bądź tego, bądź drugiego, bądź całkiem innego poglądu na stosunek ziemi do słońca. Odkrycie Kopernika streszcza się w czterech słowach, których nikt przed nim tak, jak on, nie ustawił, ale za to nikt po nim nie ustawi już w innym porządku, bo to było­by fałszem. Pewien stosunek w przyrodzie został rozpo­znany przez skomplikowane czucie ludzkie (które nazywamy rozumem, mądrością), wysubtelnione zbiorową pracą niezli- czonych pokoleń, i został wyrażony oraz przekazany dal­szym pokoleniom w czterech krótkich słowach, ustawio­nych koniecznie w takim, nie zaś innym, porządku. Czemże się to dzieje, że nawet nie posiadając odnośnej wiedzy, dobrze sobie wyobrażamy przeróżne stosunki w świe­cie, zbadane już przez innych? Oto zawsze tem samem, mianowicie podziwu godną prak­tycznością naszego środka do porozumiewania się, zmu­szającą nas zawsze do opierania wszelkich pojęć na znanych obrazach zmysłowych, czyli zmuszającą do schematyzowania, do upraszczania*). Wszelkie wiadomości, jak widzimy, i umiejętności na­sze utrzymują się poza mózgami tylko w gotowej postaci „wyrażonego" i tylko w tej postaci, jako „zrozumiane" i „za­pamiętane" przelewają się z głowy do głowy i z pokolenia w pokolenie. Zdanie, raz sformułowane przez Kopernika, wywoła już w każdej, choćby najmniej uczonej, głowie złożony obraz zmysłowy, podobny w zwadzie do obrazu, który po raz pier­wszy powstał w głowie Kopernika, Będzie to zawsze obraz idealny i fantastyczny, bo podobnej rzeczywistości nikt nie widział i nie zobaczy własnemi zmysłami, ale będzie on odpowiadał szablonowo rzeczywistości, więc będzie szablonowo realnym. Ziemia i słońce są zbyt ogromne, abyśmy mogli naocznie dostrzec krążenie kuli ziemskiej dokoła słonecz­nej. Ale natura języka, mianowicie zmysłowość czy na­oczność wyobrażeń, jakie nasuwa, ułatwia nam zmniejszenie *) Gdy mi kto powie nad uchem: „wczoraj śnieg padał w Paryżu", to, o ile rozumiem te słowa, wyłoni mi się z pamięci pojęcie czasu prze­szłego, wyobrażenie realne znanego mi śniegu, obraz gęsto spadających płatków śniegowych, i, o ile wiem, gdzie leży Paryż, mignie mi w wyobraź­ni zarys mapy Europy, aby zatrzymać uwagę na odległej stolicy Francji. I oto cały szereg zbudzonych wyobrażeń złączy się momentalnie w jeden obraz złożony. Przestrzeń, dzieląca mię od Paryża, znika i momentalnie staję się świadom konkretnego zdarzenia, o którem własne zmysły nie mo­gły mnie poinformować. Staję się świadom odległego zdarzenia tak do­brze, jakbym je ujrzał własnemi oczyma. Wiadomość ta doszła mię wprawdzie za sprawą języka, ale dopiero przez konstrukcję, utworzoną ze słów. Tylko ten, a nie inny, zespół słów, tylko ten układ materjału językowego sprawił, że, nie ruszając się z miej­sca, wiem, dzięki cudzej obserwacji, co się stało gdzieś, daleko, o setki mil odemnie. Tej kategorji wrażeń nigdy nie odbiera zwierzę* w myśli obrazu rzeczywistości i umożliwia oglądanie oczy­ma duszy tego, czego oczy cielesne nie dojrzą. Każdy jest w możności olbrzymią kulę ziemską, której kształtu docie­kli astronomowie, zastąpić sobie w wyobraźni małą gałką, kul, słoneczną zastąpić większą gałką, krążenie mniejszej przyrównać do krążenia choćby samego człowieka dookoła, przedmiotu dowolnie obranego, i obraz idealny jest gotowy. Zamajaczy on w każdym umyśle, przygotowanym do przy­jęcia tego szeregu słów, i każdy to zrozumie w całości oraz zaakceptuje, jako godny wiary. Czemu zaś całkiem nowe dla nas wyobrażenie uznamy za godne wiary? Dlatego, że cała nasza wiedza opiera się na zaufaniu w prawdomówność innych. Kto nie ufa i zechce sprawdzić twierdzenie, zawar­te w zdaniu Kopernika, ten znajdzie na to sposób, tylko bę­dzie musiał podjąć wielką pracę nauczenia się naprzód wie­dzy astronomicznej. Więc większość ludzi woli w danej chwi­li przyjąć na wiarę twierdzenie, przez co oszczędza sobie całych lat ciężkiego mozołu. Każdy woli korzystać w do­brej wierze z gotowego owocu prac cudzych już wykonanych, pocieszając się tem, że choć sam nie może upewnić się o wiarogodności twierdzenia, wyręczają go inni, znający się na rzeczy, którzyby w razie omyłki błąd sprostowali. Sko­ro zaś od paruset lat, pomimo wielokrotnych sprawdzań, nikt tego nie sprostował, są wielkie szanse, że musi to być zgod­ne z rzeczywistością. Jeśli też wiedza ludzi bardzo wykształconych bywa tak głęboka, że aż niejednych zdumiewa, to stała, się taką wca­le nie przez samą możność naszą komunikowania sobie wza­jemnie własnych wyobrażeń, albo też wywoływania żądanych wyobrażeń w głowie cudzej, ale dopiero przez nagromadzanie się i uzupełnianie się doświadczenia nieprzeliczonych osobników, związanych ze sobą w społeczeństwo. Suma mądrości, przedziwnej wiedzy, subtelnych uczuć i skomplikowanych żądz, dążeń i działań w narodzie, to wy­padkowa, wynik niezliczonych a cennych spostrzeżeń, odkryć i sprostowań, to owoc niezmarnowanych wysiłków i niezliczo­nych aktów twórczych lepszych przedstawicieli wszystkich pokoleń minionych, z których każde dorzucało coś nowego, a trafnego do nagromadzonego już plonu doświadczeń. Owo doświadczenie, utrwalone w zdaniach w tem, co stanowi w społeczeństwie niemilknący rozgwar, dostaje się potom* kom prawie darmo, w gotowej postaci, przez nauczanie i wychowanie, ostatecznie zaś choćby tylko przez osłuchanie się, czyli mimowolne nabywanie wiedzy i dążeń od otoczenia. Jeżeli w mojej głowie mogą się powtórzyć (oczywiście z nieuniknionemi odchyleniami) te myśli, które sformułowa­ły się niegdyś w głowach Kopernika, Platona, Kartezjusza czy Śniadeckiego, to dzieje się to tylko dlatego, że całe i nieskażone teksty, wypowiedziane lub napisane przez tych myślicieli, nie przebrzmiały, nie zaginęły, ale ciągle utrzy­mywały się gdzieś w społeczeństwie i w końcu doszły do mnie. Tylko teksty, brzmiące w narodzie, dają nam władzę, niedość że pozazmysłowego widzenia, co cudze oczy oglądały, niedość że przemyślania tego, co przemyślały cudze głowy, ale wypowiadania tego, czego jeszcze nikt nie wypowiedział, co nasza dopiero praca i nasze doświadczenie nam odsłoni­ły. Tylko utarte sposoby układania słów w pewne szeregi są jedynym środkiem, aby się cud myślenia po ludzku, my*-ślenia rozległemi pojęciami dokonywał. XVIII. OGROMNA OSZCZĘDNOŚĆ MYŚLENIA. SŁOWA CZY ZDANIA? Skoro oceniamy właściwie stosunek mowy do rozgwaru, oraz do literatury, skoro wiemy, że tylko ów niemilknący rozgwar podtrzymuje cały gmach psychiki w narodzie i w in­dywiduach, boć bez niego zaraz w następnem pokoleniu nicby się w głowach nie pozostało z tegp, co wszystkie po­kolenia ubiegłe narodu myślały, czuły i chciały, teraz czas przejść do kwestji niezmiernej łatwości wchłaniania przez nowego osobnika —ducha jego ludzkiego otoczenia, następ­nie do błyskawiczności procesu psychicznego, toczącego się w głowie ludzkiej — czyli błyskawiczności skojarzeń wy­obrażeń językowych z pozajęzykowemi,—wreszcie do faktu, że myślenie nasze toczy się w wielkiej mierze wprost bez udziału pracy i woli naszej. * * Przyczyna łatwości układania się porządnych łańcuchów słów w każdej głowie ludzkiej musi być jedna i jest jedna. Zachodzi to, powtarzam, głównie dzięki temu, że myślimy zda­niami. To właśnie jest przyczyną krystalizowania się naszych nieidentycznych procesów psychicznych względnie bardzo łat­wo w formy podobne, co nam umożliwia momentalne rozumienie się wzajem. Myślimy po części całemi gotowemi zdaniami, po części zaś zdaniami już tylko jako schematami. To jest fakt, którego nikt nie obali, choć mało kto się nad nim zastanawiał. Nigdy nie było tak, aby ludzie posiłkowali się samemi tylko odosobnionemi słowami i nie wiązali ich odrazu w zda­nia, choćby one miały być najkrótsze i najprostsze. Słowa, tworzone z głosek i sylab, służyły odrazu do tych samych celów praktycznych, do których służą teraz i służyć będą w przyszłości, mianowicie do wyrażania wzruszeń, żądań i są­dów. Co do wzruszeń rzecz nie wymaga objaśnienia, podob­nie jak i co do żądań. Inaczej rzecz się ma z sądami. Mo­wa mogła sobie być zrazu bardzo niedoskonała i uboga, ale odrazu musiała oddawać i oddawała zasadniczo te same usługi, jakie oddaje teraz. Ludzie odrazu tworzyli zdania. Choćby zdanie składało się z dwuch słów, a nawet z jednego, jest ono formacją pra­wie tak pierwotną, jak słowo, związane z jego treścią pozajęzykową. Wszystkie nasze wypowiedzenia się, prócz wykrzykni­ków (słów emocjonalnych), są już sądami, choćby sprowa­dzonemi do prostego oznajmienia, że coś jest albo coś się dzieje. Tylko szeregi zdań (podległe ustawicznym zmianom, po­mimo pozorów monotonji), nie zaś szeregi słów, ujmowanych w odosobnieniu, podtrzymują ów całokształt myśli, uczuć i dążeń narodu, który podlega również ustawicznym zmia­nom i rozwojowi. Tylko świat niezliczonych zdań, sądów, układanych tak a nie inaczej, nie zaś sieczka oddzielnych wyrazów, oddziela nas od przyrody przejrzystą zasłoną, która staje się niejako szybą, ukazującą nam tę przyrodę zawsze w sposób odmien­ny od obrazu, którybyśmy otrzymali od samych zmysłów. Więcej jeszcze. To zdania i ich szeregi przywołują nam z pamięci obrazy przedmiotów nieobecnych i zdarzeń minio­nych, sprawiając, że stajemy co moment oko w oko z przed­miotami oraz stosunkami nigdy niewidzianemi, a nawet nie- widzialnemi,. a rysują nam je tak wyraźnie, jakbyśmy je oglądali. To świat zdań, nie zaś słów, czyni nas stuocznymi Argusami! Co rozumiemy pod określeniem, że myślimy gotowemi schematami, to niżej będzie wyjaśnione. Tymczasem pilno nam zaznaczyć, że gdybyśmy musieli myśleć oddzielnemi słowami, czyli samemi elementami mówienia i myślenia nigdyby nie dochodziło do takich rezultatów, jakie nam rzeczywi­stość przedstawia. Zważmy przecie, że materjał językowy (słownik) daje wprost nieograniczone pole do najprzeróżniejszych skojarzeń. Jakiemże więc prawem mowa i myśli każdego z nas zosobna płyną w czasie rozmowy łożyskiem względnie bardzo wą­skiem, tak wąskiem, że z pośród tysiąca kombinacyj, jakie mogłoby czyjeś „powiedziane" narzucić słuchającemu, wpa­damy w rozmowie prawie zawsze na jedną, i właśnie na tę, na którą wpaść powinniśmy? My w rozmowie, powtarzam to z naciskiem, przecież nie analizujemy usłyszanego. Świadczy o tem dostatecznie błyskawiczność zrozumienia. My nie pracujemy nad dosto­sowywaniem treści słów do treści zdania, to znaczy do tej treści, jaką słowo powinno mieć w tem zdaniu. My wypo­wiedziane przyjmujemy do świadomości jak należy. Psychologowie powołują się tutaj na „wyjątkowe zdol­ności" w kojarzeniu wrażeń i wyobrażeń, ale największe nawet zdolności nie mogłyby wystarczać, gdybyśmy przyj­mowali do świadomości oddzielne słowa, czyli gdybyśmy myśleli samemi słowami. I nie jest potrzebne to przypu­szczenie, zwłaszcza, że wyjątkowemi zdolnościami poprostu starano się ominąć trudności zdania sobie sprawy z „łatwo­ści" naszego myślenia. W podświadomych zwykle głębinach naszej jaźni spo­czywają lub kłębią się bez udziału woli wcale nie same słowa i obrazy, najrozmaiciej pokojarzone ze sobą, ale, po­wtarzam, niezliczone gotowe i rozległe związki słów i obrazów, raz przeżyte i niby zapomniane, a jednak niezatarte i zdol­ne za sprawą jednego dawnego bodźca wyłonić się znowu kiedyś nawet w całości, i to ze zdumiewającą dokładnością. Gdy tedy bogactwo słów sprzyja powstawaniu nieogra­niczonej ilości wyobrażeń, pojęć, wiadomości, dążeń i t. d., myślenie zdaniami, jak widzimy, mocno ogranicza tę swobo­dę i umożliwia wspólność naszych wyobrażeń, pojęć i t. d., z drugiej zaś strony ogromnie ułatwia rozumne, a szybkie myślenie, i to w sposób właściwy sferze społecznej, do której należymy. Więc dopiero te obszerniejsze od słów jednostki myślenia, czyli całe zdania formują nasze psy­chiczne indywidualności, utrzymując je, pomimo to, w wą­skich łożyskach psychiki, charakterystycznej zawsze naprzód dla narodu całego, a następnie dla sfery społecznej, do któ­rej osobnik należy. W niezmiernie bogatym w szczegóły procesie psychicz­nym w osobniku — nie słowa, ale zdania są elementami sta-łemi pośród elementu zmiennego i wciąż nowego. (Nasze podświadome procesy psychiczne intelektualne składają się przeważnie ze zdań). To zdania, zasłyszane i zapadające w gotowej formie w podświadome głębiny naszej jaźni, a nie co innego, łączą nas przez upodobnianie myśli i wiadomości, pomimo, że skomplikowane warunki życia w społeczeństwie wciąż nas różnicują. Zdania tedy, jak widzimy, składają się nie tylko na sza­tę naszych myśli, ale także na formę naszych dusz. Jeśli się nam zdaje, że słowa miewają po kilka, a cza­sem po kilkanaście znaczeń, jest to złudzenie. Słowa mie­wają u każdego mnóstwo znaczeń, albowiem treść czyli zna­czenie każdego w danym czasie i miejscu zawsze zależy od pozostałych słów w zdaniu. Znaczenie ich u każdego osobni­ka bywa i musi być nieco odmienne, ponieważ zabarwia się indywidualnym sposobem reagowania oraz indywidualnym zasobem wspomnień, wpływających zawsze na indywidualne rozumienie tego samego. Regestrowaó więc te znaczenia w słowniku i w abstrakcji od zdań byłoby jałowym pedan­tyzmem, bo właściwej treści takiej niepodobna uchwycić inaczej, jak dopiero w tem zdaniu i nie w żadnem innem. Tylko tutaj, w tym składzie słów, przemawfa ono do nas w specjal­ny sposób, poza tem taka jego treść nie może się utrzymać ani w słowie odosobnionem, ani w innem zdaniu. Złudną byłaby też nadzieja pedanta wyczerpania w najobszerniej­szym słowniku wszystkich znaczeń wszystkich słów, bo, po­mijając, że miały już one mnóstwo zastosowań, my jeszcze ciągle wkładamy nowe treści w te same ramki. Jednak zdolność chwytania w lot tych rozmaitych zna- Narodziny Ducha 8 czeń oraz ich odcieni nie dowodzi ani wielkiej domyślności naszej, ani fantazji, ani erudycji. Jest to prosty skutek normalnej pamięci i osłuchania się. Zresztą osobnik nie bywa narażony na dźwiganie całe­go balastu przeróżnych znaczeń, możliwych oraz istnieją­cych w narodzie. Zwykle każdy z nas posługuje się sto­sunkowo bardzo niewielką ilością zestawień, i one to sta­nowią udeptane ścieżki oraz gotowe formy, najkrócej wyra­żające równie ograniczone co do ilości myśli. Każda gromada ludzka, każdy fach i każda specjalność posługuje się słowami i zdaniami sobie tylko właściwemi. Urabiały je liczne wieki i praktyka całego żywota, nie dziw więc, że są dogodne, bo dzięki wprawie już odruchowo tak, a nie inaczej zrozumiałe. One też stanowią o indywidu­alności zarówno osobnika, jak sfery jego, (a nawet narodu). Aby sobie unaocznić potężną rolę rozgwaru, będącego środowiskiem, jakiego nie zna zwierzę, nie będzie tu zbytecznem wrócić do naszego „koła społecznego" (rozdz. XVII). Każdy z nas obcuje blisko z pewną tylko ograniczoną ilością osobników, związanych pokrewieństwem, przyjaźnią lub interesem. Zaraz zobaczymy, jak wiele waży to obco­wanie. Wyobraźmy sobie, że takie kółko składa się tylko z 25 osobników. Umieśćmy się w środku tego koła i połączmy się z jego uczestnikami linjami wzajemnych wpływów przez rozmawianie. Ponieważ zaś członkowie naszego kółka roz­mawiają nie tylko z nami, ale także i ze sobą w naszej obecności, zaś przy słuchaniu cudzych rozmów umysł zacho­wuje się niemal tak samo, jak przy słuchaniu tego, co do nas mówią, więc wypada dodać do linji oddziaływań bezpo­średnich jeszcze także wpływy pośrednie rozmów i opowia­dań, toczonych w naszej obecności, lubo bez naszego czyn­nego udziału. Gdy wniesiemy w nasze koło wszystkie linje wpływów bezpośrednich i pośrednich, powstanie do podziwu gęsta siatka, przedstawiająca sumę oddziaływań, kształtujących naszą duszę od chwili wyjścia z niemowlęctwa. Obraz, któryśmy tu narysowali (patrz rys. 3-ci), jest jednak uzmysłowieniem tylko ilościowych oddziaływań i tyl­ko najbliższego kółka na każdego osobnika. Aby go uczy­nić bliższym rzeczywistości, musimy wziąć pod uwagę je- szcze i jakość oddziaływań. Otóż trzeba pamiętać, że każdy z owych 25-ciu uczestników koła, któreśmy narysowali, w odosobnieniu od reszty narodu, jest ze swej strony tak­że centrem własnego kółka, jest i był wystawiony na wpły­wy, które innych uczestników nie dosięgały, i z tego powo­du nie może on być całkiem podobny (psychicznie) do po­zostałych. Z tego również powodu całe społeczeństwo mu­simy sobie wyobrazić jako zbiór drobnych kółek, gęsto zacho­dzących na siebie. Wszyscyśmy w narodzie w łączności po­średniej ze sobą, ale w prostym stosunku społecznej odległo­ści kółek od kółek. I wszyscyśmy skutkiem tego w mniej­szym lub większym stopniu różni, niejednakowi. Największy wpływ na kształtowanie się duszy wywiera kółko bezpośrednie, jednak dużą rolę odgrywają niezliczone wpływy nawet bardzo dalekich kółek, dosięgające nas po­średnio, przez dorywcze choćby obcowanie albo pośrednio przefiltrowane przez otaczającą nas psychosferę. Jeszcze raz okazuje się, że świat, odczuwany własne­mi zmysłami (czyli zmysłowy obraz świata) przesłania nam nie tylko gęsta sieć wpływów interpsychicznych, któreśmy wyobrazili na rysunku, ale jeszcze takichże wpływów bar­dzo odległych. To też nie trzeba dowodzić, że nawet bez uczenia się celowego powstaje w nas mnóstwo gotowych i wprost na­rzuconych nam pojęć oraz idei, panujących zarówno w szczupłem kółku bezpośredniem każdego człowieka, jak również pochodzących zdaleka. Cóż zaś dopiero powiedzieć o tych wpływach, gdy uwzględnimy celowe poszukiwanie wiedzy i szukanie jej w sferach trudniących się specjalnie prze­chowaniem duchowych zdobyczy oraz ich pomnażaniem (szkoły, uniwersytety, bibljoteki publiczne). Cóż więc dziw­nego, że w narodzie tyle sfer i poziomów, coraz bardziej obcych sobie w miarę społecznej ich odległości. Lubo zje­dnoczeni jedną mową, jesteśmy rozdzieleni na mnóstwo ty­pów psychicznych (umysłowych, uczuciowych i twórczych), a nawet na niejednakowe indywidualności duchowe. * * * Sumując wynik otrzymany już w tej materji, w „Teorji Człowieka", wypada powtórzyć, że ogólna suma poznania w narodzie jest niewypowiedzianie pełniejsza od jakiegokol­wiek osobniczego najuniwersalniejszego poznania i rozumu, że nikt nie jest w stanie wziąć w siebie wszystkiego, co tętni w narodzie, bo ono za rozległe i zbyt urozmaicone na jedno krótkie życie osobnika i na drobną jego pojemność, bo zre­sztą cząstka nigdy nie może mieścić w sobie całości, do któ­rej należy. Każdy bierze w siebie tyle od narodu, ile wziąć zdoła mimowolnie i własnowolnie. Bierze tylko to, co do­chodzi do niego, a również, czego rozmyślnie szuka. Zwy­kle dostaje mu się część drobna z nieogarnionej całości, lecz i ta odrobina wystarcza do uczynienia go jestestwem na zie­mi wyjątkowem, bo on widzi świat zupełnie inaczej i peł­niej, niżeli widzą go zwierzęta, albowiem nawet w najgor­szym razie widzi jeszcze światy urojone lub kombinacje, ja­kie możemy tworzyć z materjału poznania zmysłowego. Jestże to wszystko przeciwne naturze? Bynajmniej! Trze­ba tylko chcieć spojrzeć na całe to zjawisko oczyma przy­rodnika, Teraz wszystko się objaśnia. Czemś całkiem in- nem, niż zwierzęciem, jesteśmy przez język. Myślimy, czuje­my i działamy po ludzku tylko dzięki przynależności do re­alności D z naszych „Prolegomenów", do całostki obszerniej­szej od wszelkich organizmów, następnie zaś dzięki przyna­leżności do własnej sfery w narodzie. Znaleźliśmy między niepoznawalnem, przed którego potę­gą i niezgłębioną tajemnicą się korzymy, a grubem zwierzę-cem, świat pośredni, całkiem realny. Znaleźliśmy świat całostek jednojęzycznych, przytwierdzonych do gruntu, który je żywi i podtrzymuje. Znaleźliśmy świat form duchowych, utrzymujący się zewnątrz osobników w „Wypowiedzianem", w duchu zaś wewnątrz osobników. Źródło tego wszystkiego w więzi społecznej,która nas łączy przez różnicowanie, a gdyby nie różnicowała, nie byłaby więzią. Żaden z nas, jako człowiek, nie jest możliwy bez wiel­kiej całości, do której należymy. Jak bowiem nie może powstać w świecie samo jedno piórko, ukształtowane i ubar­wione tak, a nie inaczej, dopóki nie powstanie ptak cały, tak nie może być człowieka — bez ludu całego. Źródło „człowieczości" naszej mieści się w owym rozgwarze, brzmią­cym w Narodzie, od tysięcy lat niestłumionym, który od­biera wprawdzie całostkom zwierzęcą wolność, ale za to wydobywa z nich uzdolnienia, nieznane organizmom wolnym. Choć ciałem jesteśmy bardzo do siebie podobni, psy­chicznie i funkcjonalnie dzielą nas głębokie przepaści, tem głębsze, im naród, do którego należymy, jest bardziej zaawansowany w rozwoju*). Źródłem tych różnic—stanowisko osobnika w tym związ­ku oraz osobiste jego zalety i wady. Żywot bowiem w spo­łeczeństwie urabia osobniki na indywidualności psychiczne, tak samo, jak czysta przyroda urabia zwierzęta w szeregu pokoleń w ich naturalnych środowiskach na odmiany, gatun­ki i rodzaje zoologiczne. Cała różnica, że ten urabia dusze, tamten tylko ciała oraz instynkty. Następstwem zrozumienia roli „rozgwaru" w procesie myślenia stała się tedy poprawka, że wszystko w człowieku, co przyrodoznawstwo odrzuciło humanistom do badania i o czem pomimo to humaniści sądzili, że bierze początek w osobniku, w duszy jego, płynie z tej cząstki, społeczeń­stwa, z którą zostaje osobnik w bezpośredniej komunikacji. *) Porówn. Proleg. r. XXVIII. Zjawiska te, które, jako obce przyrodoznawstwu, odrzu­cono humanistom do badania, nie są wcale organizmowemi, biologicznemi, nie są także gromadnemi, ale w przyrodniczem znaczeniu tego słowa nad - organizmowemi, nadbiologicznemi. Biorą początek dopiero w odwiecznym związku organizmów, w całości zwanej ludem lub narodem. Niemasz jednak w tych zjawiskach nic bardziej tajemniczego od pro­stych zjawisk biologicznych. Są zjawiskami wprawdzie rzę­du wyższego, ale podlegają tym samym metodom badania, jak wszystkie przedmioty nauk przyrodniczych. Oto jądro teorji naszej. * * * Z powyższego wynika, że naturalnemi całostkami rzędu wyższego od organizmów są zbiorowiska ludzkie, posługu­jące się od kolebki jednym wspólnym dla nich językiem. Socjologja nie umiała wyznaczyć ścisłych granic dla pojęcia „społeczeństwa", Narodu. Tutaj jasnem się staje, że te granice wyznacza język, i tylko język. Całostkami rzędu wyższego są ludy, a o ile chodzi o lu­dy, które wyniosły się na wyższe stadja rozwoju ducho­wego, — takiemi całostkami naturalnemi są narody. Państwa o ludności wielojęzycznej — są to już przypad­kowe i nienaturalne mieszaniny osobników, należących do odpowiedniej liczby ludów, czy narodów. Nie dziw też, że skład tak świeżych i nieprzetrawionych mieszanin etnicz­nych bywa zwykle zmienny, burzliwy i nietrwały. Trudność pogodzenia się z takiem widzeniem rzeczy wynikała z nieuświadamiania sobie najzupełniejszej realno­ści owego matecznika dla dusz, którym jest powtarzam, ów rozgwar, brzmiący bez przerwy w Narodzie, od tysięcy lat ani na chwilę nie stłumiony, a którego drugą postacią, dalszym cią­giem, a zarazem wyborem i koncentracją tego, co najcenniej­sze, jest literatura w najszerszem tego słowa pojmowaniu. XIX. OSOBLIWY STOSUNEK CZŁOWIEKA DO JEGO DZIEŁ. MATERJALNA POTĘGA DUCHA. Załatwiliśmy się dopiero z połową zagadnienia, które nas tutaj zajmuje, gdyśmy zrozumieli w głównych zarysach genezę i naturę inteligencji ludzkiej, gdyśmy doszli, że cała psychika ludzka, cała wiedza, wszystkie nasze ideały są zjawiskiem społecznem i odwiecznym produktem współmyślenia, współczucia i współdziałania osobników, związanych jednym systemem słów i tekstów. Pozostaje jeszcze do wyjaśnie­nia pytanie: czem jest w stosunku do ducha naszego, a więc i do nas samych cała materjalna strona cywilizacji: nieprze­liczone w swej rozmaitości przedmioty, wytwarzane przez ludzi. Zarazem jakie ich stanowisko w Przyrodzie. Zdawałoby się, że skoro mamy odpowiedź na pytanie, dotyczące psychiki, to mamy w jego rozwiązaniu odpowiedź i na drugie. Jednak skoro dążymy do gruntownego zrozumienia zja­wisk społecznych, nie może nam wystarczyć sama pewność, że jest to twórczość ducha. Pewność ta otwiera bowiem przed nami nową zagadkę, równie doniosłą pod względem przyrodniczym, jak filozo­ficznym. Proces psychiczny, toczący się w osobniku ludzkim nie może być przecież uważany za źródło energji i w znaczeniu fizycznem. Powstaje tedy pytanie, jakiem prawem i jakim sposo­bem proces psychiczny, toczący się w mózgach naszych, wpływa jednak bardzo silnie na takie a nie inne działanie sił fizycznych. Bo, że wywiera taki wpływ, jest to aż nadto pewne. Wszak dzieła naszego rozumu nie powstają niezależnie od naszej woli i naszych pomysłów. Duch nasz musi być przeto realnym czynnikiem w świecie materji i sił fizycznych. Ale jakiem prawem i w jaki sposób? Oto kwestja. Większość myślicieli omijała przezornie to zagadnienie; wprawdzie inni, jak Alfred Fouillee, prawili nam O ideachsiłach, ale z punktu widzenia przyrodniczego mogło to być brane tylko w przenośnem znaczeniu. Nie stanowi to jed­nak wcale racji, abyśmy i my mieli pójść ich śladem. Kwestja ta zajmowała już nas w „Teorji człowieka i cy­wilizacji", a zwłaszcza, „Kapitale", ale nie została tam jeszcze wyczerpana i zamknięta, czas więc niedomówienia uzupełnić, i wysnuć prawowite konsekwencje.*) Kwestję *) Zaniedbanie tej niezmiernie ważnej kwestji przez socjologów i eko­nomistów odbiło się bezsilnością tych ostatnich w rozwiązywaniu nawet tę trzeba nam ująć pod mianem kwestji realnej twórczości ducha. W tym celu rozpatrzmy naprzód fakty. Pierwszym jest powstawanie wszelkich dzieł ludzkich materjalnych ko­niecznie nakładem sił fizycznych. Znamy dwa źródła tych sił. Pierwsze bije z samego organizmu ludzkiego. Jest to energja mięśniowa ciał na­szych czyli pewien jej nadmiar, nie marnujący się tak bez­użytecznie, jak się marnuje stale u zwierząt*). Istnieje też drugie źródło energji, zawsze gotowe do pracy, i bez porównania ważniejsze, bo wprost niewyczer­pane. Są to siły całkiem zewnętrzne względem organizmu ludzkiego czyli siły, które możemy dowolnie przybierać sobie do pomocy, siły zarówno martwe jak pochodzące z żywych organizmów ludzkich, lub zwierzęcych, jak tośmy już obja­śnili w „Kapitale". Jedna część tych sił, mianowicie martwe siły przyrody, pracują (na rzecz człowieka) w postaci narzędzi sztucznych, będących dziełem naszego rozumu, i wiedzy, nauk, druga w postaci tych sił przyrody, które ujarzmia właśnie za po­średnictwem owych narzędzi i machin mądrość nasza. Narzędzia więc sztuczne trzeba uważać za najpraw­dziwsze uzupełnienia ciał naszych niezmiernie cenne, bo wielostronne i nie dające się wcale zastąpić własnościami naszych organizmów**). Narzędzia te są tylko w bardzo drobnej części dziełem ludzkich sił fizycznych i na to zwracam szczególną uwagę czytelnika***). elementarnych zagadnień socjologicznych i ekonomicznych, co się najle­piej uwydatnia w bezradności ekonomji i ocenianiu współczesnego kryzysu i w próżnych poszukiwaniach środków jego zażegnania. Więcej powiem, zaniedbanie to odbiło się w przyrodoznawstwie równą bezsilnością w roz­wiązywaniu zagadek biologicznych. *) Patrz Teorja człowieka r. XIII. „Prolegomena" r. XXV, zwła­szcza zaś „Kapitał". **) Kowal np. może spełniać funkcje, do których jest uzdolniony, do­piero wówczas, gdy ma kuźnię. Bez niej pozostaje bezsilnym mimo swej umiejętności i mimo fachowej sprawności swego ciała. Funkcji kowala możemy spodziewać się dopiero, gdy uzupełni swe ciało młotem, cęgami, miechem, węglami i t. d. Tylko wówczas może on przetwarzać sztaby że­lazne na podkowy, gwoździe, osie do wozów, pługi, obręcze i t. d. Ręka ludzka nie może brać bezpośrednio żelaza rozgrzanego do białości, ani też formować go stosownie do woli ludzkiej. ***) Było to gruntownie wyjaśnione w „Teorji Człowieka" p. r. XX oraz w naszym „Kapitale", więc nie wracamy do tego tematu. Jeżeli spojrzymy nie tylko na proste narzędzia pracy, rzemieślnicze, służące jednemu osobnikowi, więc na młoty, dłuta, piły, obcęgi, noże, świdry, tygle i t. d., ale na b. zło­żone machiny oraz całe ich komplety, więc na wiatraki, młyny wodne, młoty hydrauliczne, lokomotywy, dźwignie, podnoszące całe wagony, walcownie, formujące grube płyty stalowe, tak łatwo, jakby były z ciasta lub z wosku, — to łatwo ocenimy, że wobec fizycznej potęgi tych przeróżnych narzędzi, pracujących dla człowieka i zgodnie z wolą czło­wieka, wobec ich pracy, własne mizerne siły ciał ludzkich odgrywają stosunkowo drobną i w miarę postępu techniki coraz drobniejszą rolę. Odgrywają one poprostu rolę do­datku*), dodatku wprawdzie koniecznego, ale mocno niewy­starczającego do wywołania skutków, osiąganych przez wspólną działalność sił ludzkich, czyli pracy mięśni ludz­kich, oraz sił przyrody, ujarzmianych przez owe machiny w ruchu. I otóż pamiętajmy, że ogromna większość sił tych wcale nie dałaby się zastąpić siłami ciał naszych. Tak jest z siłami chemicznemi, tak z siłami ciał zwie­rzęcych, które w hodowli, rolnictwie i t. p. skierowujemy w żądanym kierunku. Organizmy tedy, tak zwierzęce, jak roślinne, podobnie jak martwe machiny, pracują za nas i dla nas same, kierowane tylko władzą naszych rozumów, nie zaś ciał. Lubo więc pierwszem i niezbędnem źródłem fizycznem materjalnej twórczości narodu są oczywiście siły fizjologicz­ne ciał naszych, to jednak najważniejszem i niezastąpionem źró­dłem jest dopiero przyroda, która nas otacza. Bierzemy od niej w miarę postępu techniki coraz więcej, tak, że przy coraz doskonalszych machinach stosuneh między ilością ludzkiej siły fizycznej, zużywanej przy pracy, a ilością siły wywieranej przez działalność narzędzi sztucznych, które nam nasz genjusz po­budował, a więc oszczędzanej człowiekowi, staje się coraz nierówniejszy.. Udział sił ciał ludzkich w przypadkach dale­ko posuniętego udoskonalenia machin, oraz umiejętnego po­działu pracy staje się wprost znikomy. Właściwie też dopiero praca martwych sił przyrody, puszczonych w ruch przez na­gromadzoną mądrość ludzką, wytwarza nam ten ogrom dzieł. *) W rękopisie znajdują się w tem miejscu, oczywiście omyłkowo wyrazy: „do tych własnych naszych sił". (Red.) który składa się na materjalne bogactwo, dorabiane bez przerwy w coraz większej obfitości i w coraz większej ilości zuży­wane ku zaspokojeniu bezgranicznych, bo wciąż rosnących potrzeb i pożądań ludzkich. Więc staje przed nami w całej nagości pytanie: cóż miewala owe przeróżne siły przyrody zewnętrznej do pracy za nas, choć dła nas i na nasze żądanie*)? My już wiemy, co zniewala, ale fizyk, myślący logicznie, na tak postawione pytanie musiałby odpowiedzieć: nie wiem (ponieważ myśl naszą, zarówno jak wolę, wyeliminował ze świata fizycz­nego). Dopiero też odkrycie nadbiologicznego charakteru społe­czeństwa, naturalnego związku osobników ludzkich przez mowę i mówione, daje nam logiczne i ściśle naukowe roz­wiązanie trudności. **) Skoro prosta psychika zwierzęcia rozkazuje skutecznie siłom fizjologicznym ciał żywych, to, gdy uznamy narzędzia sztuczne za przedłużenia ciał naszych, a rozgwar „mówionego" za fizycznego dostarczyciela rozumu i mądrości ludzkiej, jak również naszych zamierzeń, — cała zagadkowość naszej władzy nad siłami przyrody zewnętrznej maleje i blednie wo­bec faktycznej władzy życia nad martwemi siłami przyrody. Wówczas, gdy ujmuję rękojeść młota hydraulicznego, ca­ły ów młot staje się dła mej duszy, a więc i dla mej woli, przedłużeniem mego ciała. Więc gdy poruszę ową rękojeścią mechanizm młota, wówczas siły czysto fizyczne, nagroma­dzone w młocie, wyprowadzone ze sztucznej równowagi sto­sunkowo drobniutkim wysiłkiem mięśni, niby wielka bryła, *) Gdybyśmy siły przyrody zniewalali własnemi siłami fizjologiczne­mi, wówczas machiny nie dawałyby żadnych plusów, albowiem skutek fi­zyczny nie przewyższa nigdy przyczyn fizycznych. **) Zajęła nas kwestja fizycznej władzy mądrości ludzkiej, i powiedzie­liśmy, źe coś podobnego tkwi i rządzi od wewnątrz w każdym ustroju ży­wym. Istotnie, wystarczy tutaj oprzeć się na władzy, którą przejawia pro­sta psychika organizmu zwierzęcego nad żywemi członkami własnego ciała. Przypomnijmyż sobie fakt pospolity, bo powszechny, źe jeżeli np. zwierzę chce poruszyć głową albo kończyną, głowa jego lub kończyna porusza się zgodnie z jego wolą. Również jeżeli "ja" chcę podnieść własną rękę, mię­śnie moje podnoszą same moją rękę zgodnie z moją chęcią. Otóż ta pew­ność, źe „ja" kieruję rzeczywiście członkami mego ciała, wystarcza, bez powoływania się na nowe cuda, do objaśnienia, jakim sposobem moje "ja" psychiczne, czyli moja dusza, moja wiedza, moja inteligencja włada przed­miotami, pozostającemi zewnątrz mego ciała. pchnięta po pochyłości, staje się juz siłami mego powiększonego ciała i prostą newtońską siłą ciążenia wykonywa pracę, do jakiej ów młot przeznaczyła ludzka wiedza i wola, bę­dące integralną cząstką interpsychiki mego narodu. Budując sobie tedy sztuczne mechanizmy, my, jestestwa społeczne, myślące pojęciami, oraz mądre i wzbogacone do­świadczeniem wszystkich techników, dobudowujemy sobie właściwie czynne ciało, nad którem fizjologiczne siły nasze mają władzę. Gdy zaś duch nasz posiada władzę nad człon­kami własnego ciała żywego, przeto ta jego władza przeno­si się w najnaturalniejszy sposób jeszcze także na owe uzupełnienia ciał naszych. Wszystkie tedy owe mechanizmy, zwiększające i uroz­maicające naszą twórczość, wypadnie uznać poprostu za pro­dukty i uzupełnienia żywego ciała narodu*). Więc siły obce ciałom naszym wybiera i zniewala myśl i wola ludzka, ale przedewszystkiem głęboka wiedza nasza, czynnik czysto społeczny. Oddawnaśmy przywykli uważać genjusz ludzki za źró­dło dzieł naszych, nie troszcząc się o niezgodność tej jego roli z przyrodniczym światopoglądem, i widzimy, że lotna wyobraźnia wyprzedziła naukę, nie myląc się wcale. Teraz rozumiemy, jakiem prawem duch nasz zdolny jest rządzić siłami, które sobie przybiera. Dzieje się to prawem fizjologicznem, a dopiero na jego grun­cie prawem społecznem. Mądrość ludzka, rozum nie oddziały­wa wprawdzie bezpośrednio na przyrodę zewnętrzną, ale to zgoła niepotrzebne, skoro rozporządza siłami fizjologicznemi, nad któremi ma władzę natury biologicznej, a elastycz­ne środowisko (powietrze, eter) łączy osobnicze siły fizjo­logiczne specjalnemi bodźcami mówionego lub napisanego („wyrażonego") w skoordynowaną działalność zbiorową, społeczną. Przy stwierdzonym realnym udziale sił mięśniowych sta­je się już prostem zadaniem fizycznem wyzyskiwanie mar­twych lub żywych sił przyrody zewnętrznej, a więc wyzyski- *) Nic lepiej nie oświetli tego stosunku — nad maszynę lotniczą. Choć zamiast skrzydeł mamy ręce, zbudowaliśmy sobie machinę, którą tak kierujemy, jakby była ciałem naszem, i, jeśli chcemy, możemy szybować, jak ptaki, ponad chmurami. wanie bądź niewyczerpanego źródła energji słonecznej, bądź bezwładności materji, w ten sposób, aby (własnemi) siłami samej przyrody zewnętrznej względem nas, przy nader ma­łym, powtarzam, nakładzie własnych fizjologicznych sił cia­ła (odgrywających rolę pierwszego pchnięcia), — wyprowadzać dowolnie wielkie siły obce z równowagi, pozwalając im na­stępnie wracać do równowagi, czyli odnawiać się, i tak w kół­ko. W ten sposób rozum nasz i genjusz nie tylko wytwo­rzyły nam w narzędziach, które sobie budujemy, jahgdyby nowe zmysły sztuczne (np. dla elektryczności, magnetyzmu, chemizmu), ale zaprzęgają do pracy coraz większą ilość ma­terji świata i przebudowują wytwory czystej przyrody (zgod­nie z celami naszemi, zgodnie z ideałami naszemi) — w wy­twory — cywilizacji *). XX. Aparaty, narzędzia i przerozmaite wytwory materjalne cywilizacji stały się dalszym ciągiem wielkiego ciała narodu: martwa, przyroda, przeformowywana przez nas, złączyła się ze struk­turami ciał naszych w jedną wielką całość, podległą w coraz wyższym stopniu naszej interpsychice. Istnemi przedłuże­niami a nawet ulepszeniami naszych nerwów usznych i ner­wów siatkówki uczyniliśmy druty, rozpięte na setki mil da­leko, i fale aparatów Marconiego. Przedłużeniami naszych wibracyj mówionego uczyniliśmy telefony, książki i listy; chemikaljom, czułym na zmiany światła, kazaliśmy chwytać obrazy, które zapragnęliśmy oglądać, aparatom martwym kazaliśmy chwytać dźwięki, a nawet posjłać wibracje głosu naszego do osób o setki i tysiące kilometrów od nas odle­głych. Wszystko to uczyniliśmy przedłużeniami naszych zmysłów, naszych ciał, o tyle tylko dziwacznemi, że one są przedłużeniami nie tylko jednego „mojego" ciała albo „jego" ciała, ale ciał „naszych", to jest tylu „nas" razem lub po kolei, ilu zechce korzystać z tych przedłużeń i uzupełnień. Przez książkę, pisaną lub drukowaną, przeobraziliśmy znikome wibracje „mówionego" w bodźce nieskończenie trwalsze, optyczne — i obcujemy z myślami pradziadów, a prze- *) Tu ręką autora dopisano ołówkiem: „Nowy Rozdział", lecz tytuł tego rozdziału nie jest podany. (Red.) mawiamy do prawnuków, których jeszcze niema, ale gdy bę­dą i jeśli będą —będą nas słyszeli dzięki transformacji wra­żeń wzrokowych na słuchowe i będą nas rozumieli. Przez uczynienie pewnej części przyrody, która nas ota­cza, uzupełnieniem żywego ciała narodu, sam czas stał się nierealną rzeczą dla dusz naszych i tak samo—przestrzeń, bo poznanie nasze i świadomość wybiegają daleko poza grani­ce znikomości ciał naszych i poza donośność zmysłów oso­bistych. Możemy słyszeć i widzieć to, co działo się gdzieś daleko od nas i niegdyś. Wiemy o mnóstwie procesów, które dokonywają się w różnych miejscach, choć tych miejsc wcale nie widzimy. Wiemy nie tylko o tem, co się stało przed tysiącami lat, ale nawet co się powinno stać za ty­siące lat, jeśli nie zajdą okoliczności nieprzewidziane; i wie­my to na tych samych zasadach i z tą samą pewnością, z jaką o innych rzeczach wiemy, co się stanie za minutę lub godzinę. W pewnych kierunkach możemy Kosmos uwa­żać za tak dobrze znany, jak znamy domek własny, i to nie w granicach czterech ścian oraz krótkiej chwili naszego ży­wota, ale w granicach setek i tysięcy stuleci (geologja), a nawet miljonów stuleci i miljardów mil (astronomja, astro­fizyka, chemja, fizyka). Oto skutki skomplikowania się prostej zwierzęcej wraż­liwości organizmów wolnych we wrażliwość jestestw społecz­nych, w umysł i mądrość nabywalną. Do bezwiednych i bezwolnych instynktów zwierzęcych przybyła wiedza i dążności ludzkie. Do pospolitej płodności fizjologicznej przybyła wyższa płodność potężna: twórczość materjalna, realizująca ideały nasze. Gdy zwierzęta odtwarza­ją w materji bezwiednie, bezwolnie tylko swe własne formy, my realizujemy w materji jeszcze nasze niezliczone i wciąż coraz nowe pomysły, gdy stają się naszemi ideałami. Gdy zwierzę­ta są tylko odtwórcami własnych kształtów —my stwarzamy sobie dodatkowy świat struktur przedtem niebywałych w świe­cie ziemskich realności, potrzebny tylko nam, a wywołany przez nasze myśli, naszą wiedzę i naszą wolę, świat, który, zanim zostaje zrealizowany, zjawia się w nas w postaci idei. Oto niematerjalna potęga wrażliwości, skomplikowanej w my-śli, uczucia i dążności ludzkie. # Zachodzi teraz pytanie: czy ta nasza niematerjalna moc jest bezprzykładna w przyrodzie? Nie. Ona nawet zdolna oświetlić pewną twórczość, która nie pozwala się zrozumieć, dopóki stoimy na gruncie pojęć fizycznych, stanowiących podstawę dzisiejszej nauki, a zdaniem wielu przyrodników, jej alfę i omegę. Czynnik, w skutkach zupełnie podobny do twórczej potęgi ducha ludzkiego, tkwi w każdym procesie Niedawno wyraziliśmy się, że cała zagadkowość materjalnej władzy ducha blednie wobec faktu, że w każdym or­ganizmie jakiś czynnik niematerjalny równie skutecznie rządzi siłami fizjologicznemu Nie powiedzieliśmy, że ta zagadko­wość znika, bo ona tylko blednie, ponieważ cofa się głębiej, do podstaw swoich i staje się największą w nauce zagadką całej natury ożywionej, zagadką życia. Ta potęga korzeniami tkwi w życiu i z życia wyrasta. XXI SŁÓWKO O WOLI LUDZKIEJ. CHARAKTER. Mam nadzieję, że przez odsłonięcie społecznego charak­teru poznania, rozumu ludzkiego, a nawet i sił naszych, możemy już łatwo pojąć przyczyny ogromnego skompliko­wania uczuć ludzkich, wzruszeń, nastrojów i usposobień, (po­nieważ wszystko to jest społecznem skomplikowaniem prost­szych czuć i uczuć zwierzęcych). Teraz nieobojętnem będzie z wielu względów omówić choć w krótkości ten czynnik, który nazywamy wolą. Aby zorjentować się, czem ona jest właściwie, wystarczy cofnąć się do jej podstaw i zapytać, czem jest wogóle wola, i czy istnieje na tym poziomie psychicznym, z którego praczło­wiek wzniósł się do godności Człowieka. Nie ulega wątpliwości, że i w zwierzętach istnieje to, co w zastosowaniu do człowieka nazywamy wolą. Mieści się to w kompleksie psychicznym, który nazywamy instynktem, a zarazem charakterem zwierzęcia, lub wprost naturą jego. Źródłem jej, a zarazem następstwem ustrój taki, a nie inny, uformowany odwiecznie na tle takich, a nie innych warun­ków, w których upływa życie danej formy. Każdy osobnik tego samego gatunku w tych samych warunkach zachowuje się prawie jednakowi). Znaczy to, że, jeżeli rozumuje, to proces ten ma przebieg podobny u wszystkich, kończy się jednakowem postanowieniem. Wola zwierzęca odznacza się ogromną prostolinijnością. Dążnością zwierzęcia jest tylko zaspoko­jenie potrzeb ciała, poza tę metę wola zwierzęcia nie wybiega. Zachodzi teraz pytanie, czem się różni wola ludzka, da­jąca zgoła inne, bo nieskończenie urozmaicone skutki? Za­sadniczo powinna być ona przecież instynktowną, lub prawie instynktowną dążnością do zaspakajania potrzeb osobnika i rodu. Skoro jednak z psychiką ludzką powstały w nas no­we potrzeby, tak duchowe jak materjalne, więc musimy orzec, że wola nasza ma za zadanie zaspakajanie także i potrzeb duszy, czyli potrzeb bytu w społeczeństwie, cywilizacyi. Nic też dziwnego, że różni się ona tak bardzo, tak zasadniczo od zwierzęcej, mianowicie dziwnie wielką nieprzewidywalnością, że od wieków została uznana za nieskrępowaną prze­możnie instynktami. Stało się to zapewne nie tylko dla przeciwstawienia jej woli zwierzęcej, wyznaczonej przez ich organizacje i jednoli­ty charakter w obrębie całego gatunku. Człowiek może chcieć w tych samych okolicznościach tak rozmaicie, iż naj­częściej trudno przewidzieć: co postanowi? Możnaby przypuszczać, że różnica spoczywa tylko w znacz­nie większej złożoności, czyli w ogromnej ilości możliwych motywów, w porównaniu do motywów zwierzęcych, a w kon­sekwencji przyjść do przekonania, że ma się ona do zwie­rzęcej tak, jak poznanie nasze i uczucia do zwierzęcych, czyli, że będzie się różnić tylko większem urozmaiceniem, większem rozbiciem się na mnóstwo tonów, zawartych w roz­ległej skali. I takie jest powszechne w nauce mniemanie. Ale tak być nie może. Złożoność woli ludzkiej jest zjawiskiem innem, niż zło­żoność pojęć lub uczuć. Różnica leży nie tylko w skompli­kowaniu i w zróżnicowaniu. Ona leży w podwójności zdań woli ludzkiej i płynącej stąd wiecznej sprzeczności wewnętrznej. Skoro cała psychika ludzka i uczucia są skomplikowanym produktem życia w ścisłej łączności psychicznej, skoro płyną ze społeczeństwa, to trzeba to samo powiedzieć i o woli naszej. Wola czysto ludzka, jako zjawisko społeczne (nie zaś biolo­giczne), musi mieć za zadanie już co najmniej podtrzymywanie społeczeństwa; zadowalanie jego potrzeb, czyli dobro społeczne. Jednak człowiek odczuwa bardzo żywo własne potrzeby tak ciała, jak duszy. Więc niezależnie od woli społecznej, czyli instynktu samozachowawczego społeczeństwa, działa­ją w nim wole: najprzód organizmowa, czyli gatunkowa w postaci najpierwotniejszych instynktów, następnie osobni­cza, jako świadoma, a choćby półświadoma dążność do za­dowolenia siebie, do własnego „dobra". Działają w nas tedy dwie wole, jeżeli odrzucimy na stro­nę tę trzecią, czysto zwierzęcą, t. j. najprymitywniejsze instynkty. Jednej ostatecznym i choćby nieuświadomionym celem albo dobro własne, albo zadowolenie popędów chwili, drugiej dobro społeczeństwa, czyli dobro bliźnich. Nie zawsze kierują one w jedną stronę, najczęściej są ze sobą sprzeczne. Wynikają więc między niemi kolizje. Nazywamy to ściera­niem się dwóch popędów, egoistycznego z altruistycznym. Właściwie jest to ścieranie się dwóch egoizmów: osob­niczego ze społecznym, niższego z wyższym, szczuplejszego z rozleglejszym. Ponieważ takie ścieranie się toczy się na tle uczuć indywidualnych i poznania (rozsądku, rozumu), rozwiniętych aż do wystąpienia zjawiska świadomości, przeto musi się wyrażać wahaniem się, wybieraniem, rozterką wewnętrzną, kończy się zaś postanowieniem. Skoro zaś możemy postana­wiać rozmaicie, przywykliśmy postanowienie nazywać aktem wolnego wyboru. W gruncie jednak rzeczy postanowienie jest poprostu zwycięstwem mocniejszego elementu nad słabszym. Równocześnie chce w nas jakgdyby dwie istoty: uspo­łeczniona i nie tyle społeczna, ile dbająca o siebie, altruistyczna i egoistyczna. Weźmy przykład: czuję się dziś nie­zdrowym, a mam iść do biura. Popęd organiczny, egoizm prosty, woła: zostań; popęd społeczny, czyli egoizm złożony, społeczny, woła: idź. Stąd walka, w której zwycięża raz duch, drugi raz ciało. Nudzi mię ktoś czczą gadaniną, tak, że w końcu gniewa. Popęd egoistyczny woła: daj to poznać nudziarzowi i uwolnij się od niego, popęd społeczny naka­zuje słuchać uprzejmie i czekać cierpliwie końca. Znalazłem pieniądze, gdy nikt tego nie widział. Jeden głos woła we mnie: zatrzymaj sobie; drugi: szukaj poszkodowanego. Po­stanowienie będzie aktem przewagi bądź strony społecznej, bądź grubo egoistycznej. Nie będzie to zależeć ani od przypadku, ani od siły woli, ale raczej od osobistego charakte- ru, czyli od indywidualnej psychiki, ustalonej i działającej w znacznej mierze refleksyjnie*). Wymówiwszy wyraz „charakter", wkraczamy do samego jądra kwestji woli ludzkiej, będącej przedmiotem nieskoń­czonych sporów. Odczuwana przez nas wolność wyboru płynie tylko z nieznajomości tego wszystkiego, co się w nas w chwili wy­bierania odbywa bez udziału naszej świadomości, niemal automatycznie. Złudzenie, że tu jest wolny wybór, płynie tylko z naszej nieznajomości wszystkich ścierających się czynników oraz ich siły. Walki bowiem, toczącej się w nas z wielką szybkością, bywamy najczęściej tylko częściowym świadkiem z powodu błyskawiczności percepcji i apercepcji, opartych na automatyzmie psychicznym, na refleksyjności skojarzeń, trafiających się dostatecznie często. Ścieranie się dwuch sprzecznych dążeń odbywa się z tą samą pręd­kością, z jaką przebiega" proces kojarzenia się obrazów z wyrazami. Złudzenie zaś swobody postanowienia płynie z pozorów z naszej zupełnej świadomości, która jednak bywa cząstkowa, pomimo, że przedstawia się nam tak, jakgdyby była pełna**). Pozatem złudzenie owo płynie jeszcze i ze zbyt słabej zawsze znajomości własnego charakteru. To ostatnie zaś jest całkiem prostem następstwem okolicz­ności, że charaktery ludzkie są przecież niesłychanie skom­plikowane i podlegają bezustannie zmianom pod wpływem wszystkich przeżyć. Zupełna to prawda, że najtrudniej poznać siebie samego, i ta druga, że my i cały świat z każ­dą chwilą jesteśmy inni. Przed wiarą w pełną swobodę naszych postanowień mogłaby nas ostrzec sama łatwość, szybkość i odruchowość postanowienia u ludzi "z charakterem", u których świa­domość czynów własnych bywa bodaj najpełniejsza. Czło­wiek bowiem z charakterem, skrępowany przeróżnemi t. zw. obowiązkami, musi w danej sytuacji chcieć jak chce, lubo (napozór) chce dobrowolnie, albowiem stał się oddawna nie­wolnikiem przeróżnych nakazów i zakazów, które przyjął za swoje, i które rzeczywiście stały się jego zasadami. Ma on wrażenie, że sam z siebie chce, jak chce, odczuwa nawet *) Powinno być: refleksowo. (Red.) **) Zdanie niejasno zredagowane, którego autor widocznie nie zdażył poprawić. (Red.) Narodziny Ducha 9 przyjemność z poczucia tej swobody, ale niema w tem nic dziwnego, ani mistycznego, boć o wyborze decyduje już nie co innego, tylko jego własny charakter, jego „ja". Cała rzecz w tem, że, biorąc sprawę gruntownie, znajdujemy ją nie tak prostą, jakby się wydawała, musimy uznać ów charakter za naturalną wypadkową: 1) żywota wszystkich społecznych przodków jego, 2) bezpośrednich wpływów jego własnego koła społecznego, 3) pośrednich wpływów najrozmaitszych kół dalszych, wreszcie 4) własnej pracy nad sobą. Tylko ostatni czynnik otwiera furtkę faktycznej nieza­leżności naszej od społeczeństwa, i on też decyduje o własnej wartości społecznej naszego „ja". Jest to bardzo ważne. XXII. CZEM SĄ WŁAŚCIWIE DZIEŁA NASZEJ FANTAZJI. Wspomnieliśmy parokrotnie o fantazji, wypada więc objaśnić, co pod tem słowem rozurriemy. Oto trzeba sobie uprzytomnić, że umysł ludzki nie jest jakąś władzą, natych­miast i bez trudu odtwarzającą bliskie do prawdy obrazy świata zewnętrznego, jak np. zmysł wzroku lub czuła kli­sza fotograficzna, niewolniczo, musowo i mechanicznie odda­jące to, co przyjmują. Jest to aparat twórczy. Dawna psychologja odróżniała, na skutek zaobserwowania tej twór­czości, obok wyobraźni jeszcze t. zw. fantazję. Było to spostrzeżenie bardzo trafne i doniosłe, gdyż istotnie to, co nazywamy fantazją, jest czynnikiem w całem tego słowa znaczeniu i twórczym, i niezbędnym do tego, aby tak względ­nie prędko i łatwo można było dochodzić do tego stanu naszych władz psychicznych, z którego wznosić się będziemy wciąż wyżej. Gdy bowiem samej wyobraźni możemy przy­pisywać tylko odtwarzanie możliwie dokładne rzeczywistości zewnętrznej, fantazja, jako władza twórcza, układa — nieza­leżnie od tamtych skojarzeń — całkiem dowolne obrazy. W tej twórczości fantazja, poczęści intencjonalnie, poczęści nawet bez takiego zamiaru, wytwarza sobie świat urojony. Owocem tej władzy (twórczej), bardzo charakterystycz­nej dla naszego umysłu, nie tylko spółczesnego, ale i przed­historycznego, są wszystkie poglądy spółczesnych nam warstw nieoświeconych w narodzie, twory odwiecznej przeszłości, wszelkie mity, baśnie, wierzenia, cały cudowny świat nad przyrodzony, oraz ogromna część tego, co ujmujemy pod nazwą literatury pięknej. Ciekawość, jak ten świat wyglą­da, co kryje się poza tem, co zmysły nam ukazują, zmusza niemal każdy ruchliwszy, żądniejszy wiedzy umysł do zasta­nawiania się, u niecierpliwych zaś a bystrych osobników wywołuje poprostu żywiołowe improwizacje. Ale nawet i wtedy, gdy rozpoczyna się praca naukowa, oparta na naj­szerszej wiedzy oraz na rozumowaniu, skrępowanem niezłomnemi prawidłami logiki, rola fantazji wcale się nie kończy. Postęp wiedzy naprawdę możliwy jest dopiero przy spół­działaniu nie tylko myśli logicznej, ale i fantazji. Ta bo­wiem wyprzedza myśl ścisłą i wskazuje jej nowe cele i za­dania. Często w sposób szczęśliwy stawia ona zagadnienia, dojrzewające już do rozwiązania, ale tylko przy pomocy fantazji twórczej. To też bez jej udziału trudno wyobrazić sobie choćby jedną śmielszą hipotezę naukową, lub wyna­lazek. Zbudowanie pierwszego aparatu lotniczego poprze­dzić musiały fantastyczne marzenia o skrzydłach ludzkich. W nauce mamy już nie obraz zjawisk, lecz gruntowną ich anamorfozę, właściwie nawet nie anamorfozę, będącą rozmyślnem przekształceniem obrazu rzeczywistości, ale raczej, powiedzielibyśmy, anamorfozę mimowolną, dającą obrazy nie intencjonalnie skażone. Gdy raz rozpoczęła się w od­ległej przeszłości taka praca i, ciągle korygowana przez umysły najzdolniejsze i najprzenikliwsze, oczyszczała zwol­na naukę z elementu fantazyjnego, odtąd rozpoczęło się rozrastanie się rozległych systemów myślowych, tak znacz­ne, że z konieczności musiały już rozpadać się na osobne dziedziny wiedzy. Wtedy rozpoczął się ten sam dobroczyn­ny proces twórczy i porządkujący, który w świecie orga­nizmów (w łańcuchu filogenetycznym) zauważyliśmy na zmyśle wzroku, mianowicie coraz wierniejsze i szczegó­łowsze oglądanie rzeczywistości. To samo dotyczy naszych „trafnych" pojęć o świecie. Skoro po wielokrotnem skory­gowaniu zgadzają się one częściowo z formami świata, to oba światy, subjektywny, powstający w naszym umyśle, i objektywny nie muszą być sobie całkiem obce. Obu tym kategorjom są wspólne jedne Prawa Natury. Nasze poznanie, jeszcze obfitujące w nietrafności, prze­formowuje się coraz zgodniej z naturą przedmiotów pozna­wanych, zmysły narodu coraz dokładniej dostrzegają świat, jakim jest. Ze złudzeń, w które wtrącają nas ustawicznie, oprócz niedogodności mowy, zmysły osobnicze, wytworzone do niższych potrzeb, — struktury myślowe coraz wierniej odbijają Naturę (przez pracę twórczą wyobraźni). Dawna niedokładność poznania ustępuje, i świat metodycznych sy­stemów naukowych, nasz Rozum skoncentrowany, owoc do­świadczenia pokoleń i rozwagi, krystalizuje się coraz zgod­niej z porządkiem rzeczy, o których myślimy. Jak struktura rośliny układa się zgodnie z kształtami pierwiastków i związków chemicznych, z których jest zło­żona, a nie wbrew im — tak struktura myśli o świecie, struktura Poznania, powtarzam to raz jeszcze, układa się także w sposób konieczny zgodnie z kształtami tego, co ją wywołało, nie zaś wbrew temu. Co się zaś układa wbrew tym kształtom, to jest niewiedzą, błędem, omyłką i prędzej łub później, pod wpływem lepszej obserwacji, ustępuje for­mom prawidłowszym. Co się zaś układa, jako dzieła czy­stej fantazji i twórczości artystycznej, to nie potrzebuje ustępować przed prawdą przyrody — bo to musi być znowu uważane za dalszy ciąg już czystej twórczości świata. Bu­duje się to jako całokształt całkiem nowych form, wzboga­cając świat o dzieła najwyższej twórczości, wyprzedzającej naturę albo uzupełniającej Naturę w jej niby nieograniczo­nej twórczości. Daliśmy się unieść naszej wyobraźni. Są to tylko na­sze monistyczne domysły na temat harmonji w świecie. I niech nas to jedno usprawiedliwia, żeśmy nie odosobnieni. Już wiele na ten temat się pisało, różnica zaś tu tylko w tem, że wprowadzamy w „mówionem" realne ogniwo, łą­czące poznanie z poznawanem. Zapełniamy lukę, która odbierała dotychczas stały grunt pomysłom czysto filozo­ficznym. Z filozofji przechodzimy do Nauki, która jest tyl­ko możliwie najwierniejszem odsłanianiem stosunków mię­dzy rzeczami. Tu dotknęliśmy dotychczas niezrozumiałego stosunku między światem objektywnym a subjektywnym. XXIII. O GENJALNOŚCI. Zdaje się, że nigdy nie doszło do należytego zorjentowania się w tajnikach mechanizmu myślenia, w tajnikach momentalnego tworzenia się, zarówno w mówiącym, jak w słu­chającym, mniej lub więcej rozsądnych, przedewszystkiem zaś stosownych w danej chwili myśli. Zarzut ten utrzymu­jemy w całej sile, i to, co wypowiedziano na temat rozumu ludzkiego, wymaga korekty mniej lub więcej gruntownej. Aby najprościej uwydatnić bezsilność dotychczasowych wyjaśnień, najwłaściwiej będzie zwrócić uwagę na proces tworzenia się myśli w jego najtęższym przejawie, a więc w głowach ludzi genjalnych. Wszak i oni są tylko ludźmi, więc ich proces myślenia nie może być inny, niżeli proces, za­chodzący w głowach pospolitych; on tylko może być tam u nich najsprawniejszy, a tem samem najcharakterystyczniejszy dla człowieka. Gdyby więc nauka zdawała sobie sprawę jasno z me­chanizmu ludzkiego myślenia, powinno się to wyrazić naj­dobitniej w sądach o genjalności. Zadamy więc sobie pytanie: czem jest genjalność, i co o niej myślą psychologowie i wogóle głębocy myśliciele. Niestety, tomy już o niej napisano, ale zarówno w wy­znaniach ludzi genjalnych jak w sądach o istocie ich ge­njalności, nie znajdujemy zgody. Hume powiada, że genjusz jest tylko potężną wyobraź­nią. Aleksander Górard określa genjusz jako zdolność wy­nalazczą. Guvier i Buffon orzekli o genjuszu w naukach, że jest tylko uporczywą i niezłomną cierpliwością. Helvetius, a z nim wielu innych utrzymują, że jest on tylko wy­trwałą uwagą. Wszystko to, zaiste, niewiele objaśnia. Ale trafiają się definicje, rzucające promyk światła. Wielu genjalnych ludzi wyznaje, że tworzą bezwiednie, niby we śnie na jawie. Również i wielu psychologów na­zywa genjusz twórczością bezwiedną. Lamartin np. powia­da: „że to nie on myśli, ale jego idee myślą za niego". „Niemasz nic bardziej bezwiednego, bardziej mimowol­nego, powiada Jiirgen Bona Meyer, jak pomysł genjalny". Z drugiej jednak strony godna uwagi jest odpowiedź New­tona, dana w liście przyjacielowi na zapytanie: jak doszedł do swego odkrycia. „Myśląc wciąż o tem" — brzmiała odpo­wiedź. Coś podobnego mówi i Goethe. „Cóż ja zrobiłem? wy­znaję: to tylko, żem spożytkował wszystko, cokolwiek wi­działem, słyszałem, spostrzegłem i zebrałem". Żeby nie przedłużyć zbytnio szeregu wyznań i określeń, skończę na Aleksandrze Bainie, który określa genjusz jako szczególną zdolność dostrzegania analogji miedzy rzeczami, stosunkami i t. d. To samo twierdzi i Wilhelm James. Rozpatrzmy się teraz w tylko co przytoczonych sądach. Ponieważ nie tylko genjalni odznaczają się pracowi­tością, uwagą i cierpliwością, nie są to dostateczne warun­ki genjalności. „Zdolność wynalazcza", określenie dość nie­jasne i znaczeniowo bliskie twórczości, bywa udziałem tak­że niegenjuszów. Również i żywa wyobraźnia spotyka się często u zwykłych ludzi, więc nie może decydować o ge­njalności. Zostaje do rozpatrzenia bezwiedność genjalnej twórczo­ści oraz „zdolność dostrzegania analogji". Skoro w zwykłej głowie kojarzenie się treści oddziel­nych słów zachodzi bezwiednie, przeto i to należy do cech ogólnie ludzkich. Na dobrą sprawę niewolno tego uwa­żać choćby tylko za cechę wyłącznie ludzką, albowiem i w zwierzęcym systemie nerwowym pełne odczuwanie rze­czywistości dokonywa się również bezwiednie, będąc wyni­kiem przedziwnego kojarzenia się wrażeń poszczególnych zmysłów. A więc zostaje nam już tylko do rozwiązania szczegól­na „zdolność dostrzegania analogji". Niestety, wiemy z poprzednich rozważań, że wszelkie poznanie — wszelka myśl, to dzieło analizy i syntezy, bądź podanej w formie gotowej przez otoczenie, bądź przeprowa­dzonej siłami własnemi osobnika. Skoro zaś pojęcia, ten niezbędny element myślenia ludzkiego, są właśnie wynikiem jakiegoś, mniej lub więcej umiejętnego, opracowania sto­sunków, zachodzących między wyobrażeniami, czyli ich streszczeniem, przeto zdolność ta stanowi ogólną cechę wszystkich umysłów, nie zaś tylko genjuszów. Pojęcia, które powstają w naszym umyśle, pomimo, że są dziełem analizy i syntezy, nie tworzą się dopiero w tym momencie, w którym dochodzą do naszej świadomości. Prze­ważnie są one dziełem od wieków dokonywającej się pracy spostrzegawczej całego ludu, nie zaś dziełem tych osobni­ków, które niemi operują. One są dziełem gotowem, które odbieramy od naszego otoczenia, wraz z tekstami, a raczej przez zapamiętanie owych tekstów. One są wynikiem sądów, i to opartych na innych licznych sądach, już sformułowa­nych przez pracę innych. Tylko od czasu do czasu osobnik dorzuca jakieś nowe owoce własnej pracy myślowej, jakieś nowe dzieło własnej pracy analitycznej, jakąś nową a traf­ną syntezę. Dopiero wyjątkowo badawcze i bystre osobni­ki dorzucają do starego dorobku poważniejsze dzieła pra­cy i zdolności analitycznych, co prowadzi następnie do po­wstawania w ich głowie nowych sądów. Więc czemże odznacza się osobnik genjalny, jeśli wy­padnie odrzucić wszystkie jego cechy, dostrzeżone przez myślicieli. Nie potrzebujemy nic odrzucać. Przeciwnie, wystarczy to wszystko spotęgować i zharmonizować. Jeśli żywość wyob­raźni będzie większa, a zdolność dostrzegania analogji przenikliwsza, niż u ludzi pospolitych, wówczas i skutki tego muszą być większe. Genjusz tedy odznacza się głównie sa­modzielną i wyjątkową twórczością umysłową, zdolnością tworzenia wielu nie tylko nowych ale i ważnych połączeń pojęć. On nie potrzebuje i nie zwykł poprzestawać na my­ślach narzuconych, gdyż one zbyt często nie zadawalają go. Dzięki swej przenikliwości i wrażliwości — on sam two­rzy, względnie łatwo, nowe i trafne skojarzenia, niekiedy ol­śniewające pospolite umysły niezwykłością. On nieraz dostrze­ga momentalnie to, czego zwykłe oczy nie widzą, czego rozum całego narodu jeszcze nie doszedł, stwarza, czego fantazja całego narodu jeszcze nie stworzyła. Genjusz odznacza się najczęściej niezwykłą wrażliwością i pobudliwością. Cóż więc dziwnego, jeżeli pod wpływem jakichś silnych bodź­ców, w tak zw. chwili natchnienia, albo w trakcie wytężo­nej pracy myślenia o danem zagadnieniu czy przedmiocie — to, co w zwykłych głowach dokonywa się w skali szczupłej i bardzo powoli, w głowie genjalnej dokonywa się momen­talnie na skalę o wiele szerszą i głębszą? Była tu mowa, że wszyscy mówimy i myślimy zwykle, bez specjalnego ważenia słów, to znaczy, wyrzucamy z głębi swej indywidualnej duchowości bezwiednie bądź szeregi słów (teksty), bądź myśli pod wpływem cudzego mówienia. Jest to zjawisko cerebraoji bezwiednej, a ściślej się wyrażając, automatycznej według nomenklatury psychologów. Również w zwykłych głowach bezwiednie wyłaniają się dłuższe łań-cuchy powiązanych myśli — albo jako „zapamiętane", więc teksty obce, np. utwory poetyckie, albo jako małej wartości kombinacje oryginalne, własne, te jednak nie mogą się na­stępnie ostać wobec krytyki. Otóż podobna działalność bezwiedna genjalnego, czyli wyjątkowo sprawnego umysłu tem się tylko różni, że gdy proces podświadomy został opanowany przez pracę badaw­czą, nieustannie toczącą się w świadomości, — skutki dal­szego procesu podświadomego bywają niezwykłe. Dlatego zaś bywają niezwykłe, że genjalny aparat nerwowy, rozpo­rządzający owocami uprzednio prowadzonej świadomie pra­cy, wspartej zaletami umysłu, o których mówiliśmy, nie po­pełnia tylu omyłek i nielogiczności, na których utykał apa­rat nie tak doskonały i nie tak bogaty w bezwiednie „za­pamiętane" i czekające tylko na stosowne bodźce, aby się wyłoniło na poziom świadomości. Nie zachodzi w takim procesie tyle tarć, przerw i splątań, które uniemożliwiają podtrzymywanie się łańcucha sylogizmów. Wypływają one swobodnie, jakgdyby były wynikiem zwykłego przemyślenia. Gdy więc później przyjdzie krytyka i rozpatrywanie owocu tej bezwiednej cerebracji, niewiele już tam znajdzie ona punktów słabych, ale za to dużo tego, co w zwykłej głowie musiałoby być wynikiem niemałej pracy świadomej, i to umysłu bystrego i logicznego. Znajdzie się zaś i to, do cze­goby umysł nigdy nie przyszedł. Ale czyż zjawia się to wszystko z niczego, z pro­stych elementów, myślenia? Ze słów samych i oddziel­nych? Nigdy! przecież twórczość genjalna w zakresie myśli jako twórczość wyjątkowo sprawna, nie bywa i nie może być dziedziczną. Usposobienie do niej wprawdzie bywa dzie­łem rzadkiego zbiegu wielu warunków organicznych, to praw­da, ale pozatem cała wartość skutków tej twórczości to najczęściej dzieło wielkiego nakładu pracy, świadomej źródeł i środków, a dokonywanej uprzednio i indywidualnie w cią­gu lat całych. Wyjątkowo wrażliwa i wzorowa organizacja wyjątkowo sprawnie wchłania wszystko, co na nią działa a więcej niż przeciętna zdolność do analizy i syntezy wy­jątkowo dobrze porządkuje otrzymany materjał. Więc cóż dziwnego, jeżeli w podświadomych głębinach takiego wzoro­wego mózgu pocznie się wiązać nagle, pod wpływem jakie­goś wzruszenia lub idei, długi łańcuch skojarzeń tak logicz­nych, jakgdyby były świadomie i starannie dobierane? Goethe trafnie powiada, że genjusz jest „zdolnością pochwytywania i porządkowania wszystkiego, co na nas działa". „Na każde dzieło moje, mówi on, złożyło się tysiące osób, tysiąc rozmaitych rzeczy: przyczynili się do jego powstania uczony i nieuk, mędrzec i głupiec, dziecię i starzec. Naj­częściej, nie podejrzewając tego, znosili mi dary swoich myśli, swoich zdolności i doświadczeń. Często siali zboże, które ja żąłem". Ale i on podkreśla samorzutność swej twór­czości. O powstaniu Werthera tak pisze: „ponieważ dziełko to napisałem prawie bezwiednie, jakby lunatyk, więc z tego powodu podziwiałem sam siebie, gdym je przeglądał, żeby coś zmienić lub poprawić". Można też powiedzieć z Bettinellim, że „chwila pomyślna dla poety może być nazwana snem, ale snem, który się śni w obecności rozumu, śledzącego z otwar­temi oczami przebieg jego". Genjalne dzieło istotnie powstaje najczęściej jako wyt­wór mimowolny, jakgdyby poddany przez obcą, a tajemniczą siłę, która w głębi istoty ludzkiej pracuje. I dlatego genjalna twórczość bywała przypisywana jakimś wpływom nad­ludzkim, nadprzyrodzonym. Ale to zbyteczne. Jest ona wła­ściwie wynikiem uprzedniej, długotrwałej, często ciężkiej umysłowej pracy. Z owej to właśnie gleby, z dzieła uprzed­niej uprawy, z nagromadzenia niezliczonych drobnych wyni­ków myślenia, powstaje pod wpływem silnego bodźca, pod wpływem mimowolnych a szczęśliwie trafnych skojarzeń, względnie dość nagle, niby z uśpionego nasienia, szereg my­śli, istotnie na poły nieświadomie, ale tak trafny i dojrzały, że późniejsze krytyczne jego rozpatrzenie niewiele już mo­że dodać lub poprawić. Jasny ten snop myśli nazywamy raz odkryciem, to znowu wynalazkiem, właściwie zaś jest to tylko szczęśliwy skutek, powtarzam, długiej a pracowitej uprawy normalnej gleby. Mechanizm pospolitego myślenia ludzkiego jest równie zadziwiający, jak natchnionego. Gdybyśmy więc należycie zdawali sobie sprawę z niezmiernej złożoności wszelkiego procesu myślenia, wówczas każdy z nas, stojąc na stanowi­sku dzisiejszej teorji asocjacji, powinienby dziwić się prze­dewszystkiem własnemu rozumowi, tak szczerze, jak dziwił się sobie Goethe. Różnica to bowiem stopnia, nie zaś istoty. My wszyscy jesteśmy natchnieni, ale treścią psychiczną zaczerpniętą z naszego środowiska, którą każdy z nas asy- miluje i przerabia w swoisty sposób w części świadomie, w wię­kszej zaś bezwiednie. Jeżeli więc samorzutne i zdumiewająco porządne ukła­danie się materjału myślenia w głowie genjalnej zadziwia uczonych, to w zwykłej powinnoby ich jeszcze bardziej zdumiewać. Jednak nikt się temu nie dziwi! Nikt się nie dziwi, że dziecię już po paru latach zaczyna z nami rozmawiać wcale dorzecznie, a młodzieniec pilny i „zdolny" zaćmiewa nieraz osiwiałych nauczycieli bystrością swych myśli i gruntowną znajomością tych gałęzi wiedzy, którym oddaje się z „za­miłowaniem". Niesłusznie stosujemy tu dwie miary. CZĘŚĆ II. I. SKUTKI DROBNOŚCI i KRÓTKOTRWAŁOŚCI KÓŁ SPOŁECZNYCH. USTAWICZNE MARNOWANIE SIĘ DOŚWIADCZENIA ZBIOROWEGO. Wypada teraz roztrząsnąć pewną b. ważną kwestję, która może budzić powątpiewanie o trafności całego naszego rozwiązania. Chodzi o wyjaśnienie sobie kwestji jakgdyby wielkiej bezsilności mowy w pierwotnych stadjach jej tworzenia się. Chodzi o fakt jakgdyby uporczywego zastoju w rozwoju cywilizacji Wobec stwierdzonej już ogromnej starożytności Człowieka, jako postaci wogóle i do*) wielkiej starożytności prymitywnych narzędzi krzemiennych. Zważmy tylko. Skoro nasz typ cielesny sięga dość głę­boko aż w czasy geologiczne, a mądrości ludzkie] nie mo­głoby być przed rozwinięciem się bogatej mowy wyrazowej, pytanie: od kiedy ród nasz stał się właściwie człowieczym, zdaje się zlewać automatycznie z pytaniem: od kiedy włada mową? Możnaby przypuszczać, że Homo jest mądrym już od cza­su, gdy zaczął używać narzędzi krzemiennych. Wynikałoby z tego, że już od setek tysięcy lat myśli on prawdziwie po ludzku. Takiego mniemania nie możemy podzielać: *) Wyraz „do" oczywiście zbyteczny, znajduje się jednak w rękopi- sie. (Red.) Kto rozpatrzy się w obłupywanych krzemieniach przed­plioceńskich, nad wyraz monotonnych, i pomyśli, że ciągle takie same były w użyciu w ramach licznych dziesiątków tysięcy lat, prawie bez śladów postępu, kto spostrzeże, iż nie­ma w nich również dowodów szerszego zróżnicowania, ten z zupełnym spokojem naukowego sumienia musi przyjść do wniosku, że ani do posługiwania się niemi, ani do wytwa­rzania ich nie były potrzebne władze duchowe, właściwe prawdziwemu człowiekowi, to jest członkowi społeczeństwa. Dla nas wątpliwem jest nawet, czy Homo choćby w koń­cu Pliocenu wszedł już wyraźnie w okres protoczłowieczy. Dopiero o krzemieniach znacznie późniejszych, więc paleolitycznych, możemy utrzymywać, że są dziełem istoty myślącej po ludzku. Lecz cóż się okazuje? Choćbyśmy długość epoki wy­raźnie ludzkiej bardzo przez tę poprawkę skrócili, to prze­cież nawet i kilkadziesiąt tysięcy lat bytu gromad ludzkich w jakimś kompletnym zastoju wygląda nie tylko dziwnie, ale domaga się wytłumaczenia. Jakiemże prawem rozum jestestw, już posługujących się tak cudownem, jak widzimy, narzę­dziem, wywołującem z niezłomną koniecznością wysoką mą­drość ze wszystkiemi jej doniosłemi skutkami, miałby zosta­wać tak niezmiernie długo w stadjum niemal zupełnej bez­silności? Gdyby to było prawdą, cośmy twierdzili o mowie, to Cywilizacje nie tylko wyższe, ale bardzo nawet wysokie powinnyby się zjawić na ziemi już conajmniej o jakie sto tysięcy lat wcześniej, jeżeli nie znacznie więcej, a tymcza­sem wiemy już dobrze, że nic podobnego nie było. Nie­zmiernie więc późne ich wystąpienie, powtarzam, zdaje się przeczyć b. stanowczo potędze uczłowieczającej, którą przy­pisujemy mowie wyrazowej. Otóż nie! Złudzeniem byłoby przypuszczenie, że mowa, skoro raz zaczęła się zawiązywać, powinnaby już oddawna wywołać wysokie cywilizacje. Złudzenie to, w które zre­sztą wpaść łatwo, wypływa naprzód z niedoceniania ogromnych trudności, związanych z wytwarzaniem się mowy wyrazowej, powtóre z poczytywania zwierzęcego praprzodka naszego za gatunek od początku gromadny, czyli stadny, wreszcie z wyobrażania sobie, że ród Hominis był już w najdawniej­szych czasach dość mocno rozrodzony. Sprzeczności układają się w zgodny obraz nieuniknionej kolejności zjawisk dopiero na gruncie pojęcia fizycznej tkan­ki rozgwaru ludzkiego, podtrzymującej człowieczość w gro­madzie. Ogromna starożytność postaci ludzkiej daje się najzu­pełniej pogodzić zarówno z faktem dość wielkiej dawności mowy bardzo prymitywnej, jak z faktem jej długotrwałej bezsilności, i wreszcie z faktem rozwinięcia się cywilizacji dopiero w czasach względnie bardzo niedawnych. Trzeba tylko odrzucić na niczem nie oparte mniemanie, jakoby przypuszczenie, że gatunek Hominis od początku był gromadnym, cośkolwiek objaśniało, ono właśnie zaciemniało nam wiele zjawisk bytu społecznego, całkiem niesłusznie wyprowadzanych z jakiegoś stadnego komunizmu. Z drugiej znowu strony czas uświadomić sobie, że mo­wa prawdziwie ludzka, bogata w wyrazy, powstawała w cieniu warunków niezmiernie niekorzystnych dla jej bogacenia się i doskonalenia, skutkiem czego musiała trwać bardzo długo w fazie zaczątkowej, trzymając również i ród ludzki zbyt długo w fazie bytu tylko napół człowieczego, to jest w bycie zdaje się przykrzejszym od czysto zwierzęcego. Wszak z ludzką psychiką wiążemy nierozerwalnie istnie­nie pojęć abstrakcyjnych, te zaś są przecież dziełem mowy mocno już zaawansowanej, oraz długiego doświadczenia skła­danego. Widocznie dawni nasi przodkowie nie posiadali je­szcze tego niezbędnego warunku wyższej psychiki. Gdyby go bowiem raz posiedli, jużby ich dalszy rozwój potoczył się z rosnącą prędkością. Archeologowie dawnoby już odkryli wy­raźne i obfite ślady tych cywilizacyj. Dopiero też zbrojni pojęciem stałej psychosfery, utrzy­mującej się w niemilknącym rozgwarze, możemy wszystkie sprzeczności pogodzić, układając je w przebieg naturalny, któremu żaden fakt nie będzie przeczył. Przedewszystkiem, powtarzam, czas zerwać z przypu­szczeniem zarówno wrodzonej towarzyskości, jak łagodności rodu naszego, za któremi tak obstawali historycy i optymiści Pierwotności bytu gromadnego w naszym rodzie przeczy wszystko, co obserwujemy u zwierząt. Wszak zwierzęta gro­madne odznaczają się przedewszystkiem najpoprawniejszą towarzyskością i dobrym stosunkiem względem osobników własnego gatunku. Wrogi stosunek bywa tam zjawiskiem sezonowem (okresy godowe). Zwierzęta niegromadne odno- szą się do osobników z gniazd sąsiednich przeważnie nieuf­nie, niekiedy wrogo. Większość ich unika nawet osiedlania się w pobliżu. Tymczasem cóż widzimy w rodzie ludzkim? Już staro­żytni mędrcy zgodnie twierdzili, że „człowiek człowiekowi wilkiem" *), a życie, wbrew niepoprawnym optymistom, ciągle to potwierdza. Z wyjątkiem jednej miłości macierzyńskiej, która nigdy nie zawodzi (ale nie należy też ani do zjawisk gromadnych, ani do społecznych), nieprzyjazny nastrój osobników wzglę­dem siebie i krańcowy egoizm cechują po wszystkie tysią-colecia nasze stosunki. Wzajemne mordowanie się wypeł­nia przecież całą historję rodów, szczepów, ludów i narodów. Jak na gatunek wszystkożerny, a więc nie wyłącznie drapieżny na wzór jastrzębi i kotów, — człowiek jest sta­nowczo zbyt skorym do krwi przelewu we własnym rodzie. Gdyby nasz ród był z natury stadnym, jak to sobie nie­słusznie wyobrażano, wówczas głęboka, a powiedziałbym, przyjazna tolerancja tkwiłaby już we krwi naszej. Żywot spo­łem, który u nas cały przecież stoi na wymianie usług, na zobopólnej użyteczności, na uzupełnianiu się, nie tylko nie mógł­by zacierać tej cechy, ale przeciwnie utrwalałby ją i wyja­skrawiał, zwłaszcza gdy przecież cała teleologja nasza ma za główny cel rozwijanie miłości bliźniego. Moralność na­sza byłaby ukształtowana inaczej; miłość bliźniego bez na­kazów, wywołanych koniecznością ochrony ludzi przed ludź­mi, byłaby praktykowana tak chętnie i łatwo, jak jest prak­tykowany egoizm, zaledwo cokolwiek łagodzony i uśmie­rzany zwartym systemem nakazów i zakazów niezbędnych, aby spółżycie ludzi nie stało się trudnem do zniesienia piekłem. Doprawdy, trudno już o gorsze stosunki, żyjąc w for­mie bytu, która narzuca z zasady wzajemne pomaganie so­bie, i to nie w cudzym bynajmniej, ale we własnym każde­go interesie. Wprawdzie nie brak dialektyków, którzy pra­wią nam o wrodzonej sympatji wzajemnej, jako twórczyni bytu społecznego (Cabanis, Tarde i tylu innych), ale na dialektykę niema rady. *) Przypisanie znanego dictum Hobbesa „mędrcom starożytnym" po­chodzi, oczywiście, z przeoczenia. (Red.) Aby sprawę ujrzeć we właściwszem świetle, trzeba so­bie przypomnieć ważną rolę i trwałość tego zjawiska, któ­re przyrodnicy zbadali już dobrze i znają pod mianem instynktów. Wszystkie instynkty, a jest ich nieprzeliczone mnó­stwo, są dziełem powtarzania tych samych czynności w cią­gu licznych pokoleń. Czynności, będące zrazu dziełem roz­mysłu lub przypadku, czynności, przedtem niespełniane przez osobnika, jeśli tylko okoliczności zmuszały go do ich po­wtarzania, zaczynają dokonywać się coraz łatwiej, aż wresz­cie stają się tem, co w pospolitej mowie mianujemy drugą naturą, t. z. odruchami i czynnościami instynktowemi. Zastanawiając się pilnie nad sprzecznościami, tkwiącemi w wyżej zaznaczonym stanie rzeczy, zrozumieliśmy na­reszcie dwie główne i zasadnicze jego przyczyny. Pierwsza tkwiła w dodatnich i ujemnych stronach instynktów i cha­rakteru rodu ProtoHominis, druga w pewnej bardzo ujem­nej stronie mowy wyrazowej. Lubo mowa ta przeobrażała zwolna ród ProtoHominis w gromadki praludzkie, coraz bardziej w szeregu pokoleń uczłowieczające się, to prze­cież z drugiej strony wpływała niepomiernie hamująco na ten proces, czyli, mówiąc innemi słowy, bezustannie niszczy­ła własne dzieło. Spotykamy się tu znowu z jedną z tych zasadniczych sprzeczności, o których już na wstępie niniej­szej pracy wspominaliśmy. Powodem wrogiego stosunku między ludźmi były z jednej strony ciężkie warunki bytu rodu bezbronnego od natury, z drugiej właśnie ta ujemna właściwość mowy, o której wspominaliśmy, i za chwilę nią się zajmiemy. Gdyby ród Hominis był od początku jeste­stwem gromadnem i mógł mimo ujemnych stron natury jes­testwa gromadnego zdobyć się na przejście do człowieczo-ści, społeczności, to raz poczęte zawiązki mowy statecznieby się już rozwijały, ludności w puszczach staleby przyby­wało, warunki jej bytu staleby się polepszały, a cywilizacje o wiele wcześniej doszłyby do tego natężenia, jakie zaszło tu i owdzie dopiero w ostatnich paru tysiącoleciach histo­rycznych, ale pod wpływem całkiem nowego czynnika, o któ­rym jeszcze będziemy mówili. Otóż trzeba zauważyć, że ród Hominis przez mowę, choćby nawet bardzo zaczątkową, wygnany z raju zwierzęcości i pozbawiony już dawnego spokoju doskonałych „niemowów", pozbawiony możności in­stynktowego kroczenia wieczyście utartemi szlaki, żyjący w szczupłych grupkach rodzinnych, rozrzuconych w głuchej puszczy i lękliwie spozierający dokoła siebie, nie musiał być dobrym materjałem na społeczeństwa. Żywot gniazdami, w któ­rych najczęściej sama tylko matka stanowiła oś, a podrastające potomstwo zawsze zbyt wcześnie musiało opuszczać gniazdo, nie sprzyjał rozwojowi ani mowy, ani jej donio­słych następstw. *) Wprawdzie tu i owdzie, w warunkach wyjątkowo korzystnych, ludności mogło znacznie przyby­wać, ale i tu niezgody, wybuchające z lada powodu, zbyt rychło dziesiątkowały ludność puszczy, aby zarówno zawią­zujące się kiełki mowy jak doświadczenie zbiorowe mogły rozwijać się przez czas, potrzebny do wydania wyraźnie już dobroczynnych owoców. Gromadki ludzkie w tych warun­kach wciąż się czegoś dorabiały, ale i wciąż traciły, na­przód: przez dzikość instynktów, przez surowość i gwałtow­ność swej natury, a następnie z powodu tej podstawowej wady mowy ludzkiej, o którą już potrąciliśmy, a która w du­żej mierze niweczyła własne dzieło — i w tem pół tajemnicy zgoła nienaturalnego zastoju. Druga połowa tajemnicy spoczywa przedewszystkiem w wybitnym egoizmie, który zresztą cechuje wszystkie jes­testwa, żyjące w ciężkich warunkach bytu, więc żyjące w nieustannem współzawodnictwie, i w pewnej bardzo ważnej, bo podstawowej i naturalnej właściwości mowy ludzkiej, w tej mianowicie, że pozwala z taką samą łatwością ukrywać przed innymi i maskować myśli, uczucia i pragnienia, z jaką po­wołana właśnie została dla ujawnienia ich innym. Jeżeli coś mam, lub wiem o czemś, to z równą łatwością mogę na zapytanie o to odpowiedzieć: mam, jak nie mam, wiem, jak nie wiem, jeśli czegoś pragnę, z równą łatwością mogę drugiemu, który się tą sprawą interesuje, powiedzieć „chcę", jak „nic mię to nie obchodzi", lub „nie chcę" —i słuchacz, gdy sprawdzić nie ma sposobu, musi pozostać w wątpli­wości. Taka właściwość naszego środka porozumiewania się dała ludzkości w rękę doskonałą maskę, poza którą szczelnie możemy ukrywać, gdy to uznamy za właściwe, my­śli i zamiary nasze. Stokroć lepiej możemy to czynić, ani- *) Egzogamja, utrzymująca się obok endogamji, nie łagodziła wrogo­ści stosunku wzajemnego gniazd sąsiednich i, zamiast sprzyjać zbliżaniu się gniazd do siebie, jako też pomnażaniu się ludności, sprzyjała raczej wzajemnemu tępieniu się ludzi. żeli cały świat ożywiony również posiłkujący się udawaniem, fałszem, kłamstwem, ale trzeba to ze wstydem przyznać—w znacz­nie skromniejszym rozmiarze i tylko w obronie swego istnie­nia. Ta tylko zachodzi różnica, ale ważna, między kłam­stwem zwierzęcem a ludzkiem, że nasze jest o tyle wielo­stronniejsze i doskonalsze, o ile psychika nasza jest bo­gatsza i głębsza od skostniałej zawsze w jednych formach psychiki każdego gatunku zwierzęcego. Kłamstwo lisa, ko­ta, sowy zawsze jest jednakie, mało złożone i stałe, kłam­stwo człowieka ma tysiąc postaci, tysiącom interesów słu­ży oraz sprzyja, i nigdy nieobecności jego nie można być pewnym. Żywot społem już od chwili znaczniejszego zróżnicowa­nia uzdolnień i czynności w gromadzie czy gromadce, dzięki nierówności osobników w uzdolnieniach oraz zaletach, już od chwili, gdy, dzięki twórczości materjalnej, jednostki stały się posiadaczami dzieł pracy własnej, albo choćby wspólnej, czyli od chwili powstania bogactwa ludzkiego i własności oso­bistej, jak również własności rodu, wyolbrzymił egoizm, po­siłkujący się kłamstwem. Kłamstwo, o którym zresztą by­łoby tu zbytecznem rozpisywać się szerzej, bo jest zjawi­skiem aż nadto dobrze znanem — przyczyniło się najbardziej do utrzymania tego zastoju, w którym gromadki społeczne trwały przez wieki pracowitego uczłowieczania się, ale, wy­znać to trzeba otwarcie, przyczyniło się także do podtrzy­mywania całego niewysychającego morza nieszczęść i nędz, jakie trapią ludzkość, ściągając ją ustawicznie w niziny. Niestety, nawet i mozolne uspołecznianie się, zachodzące mimo wszystko na całej linji rozwoju społeczeństw, walczą­cych zawsze i wszędzie z brutalnemi popędami niższych in­stynktów, nie mogło, z powodu zaznaczonej już łatwości kła­mania, dość skutecznie walczyć z tem złem. W miarę kom­plikowania się bytu społem, komplikowało ono również wszyst­kie ujemne środki, spychające uszlachetniającą się człowieczość w niziny, a więc kradzież, grabież i zbrodnię. Tak więc stało się, że komplikujący się żywot społem, wystawiony w swych pierwocinach na liczne niebezpieczeństwa zewnę­trzne, czyhające zarówno ze strony dzikiej przyrody, jak również dzikich „bliźnich", ujawnił wiele bardzo ujemnych stron natury ludzkiej, z których rzadko kiedy zdajemy sobie sprawę. Jedna z nich, która na szczęście należy już prawie Narodziny Ducha 10 do przeszłości, wprost uniemożliwiała przez czas długi zle­wanie się rozproszonych gromadek w bliskich sobie, czyli bliźnich. Nie należy lekceważyć jeszcze jednego szczegółu, o któ­rym niechętnie wspomnimy, mianowicie... ludożerstwa. I ono niewątpliwie w wybitny sposób opóźniało potęgowanie się zjawisk „społecznych". Pierwotny mieszkaniec puszczy nie tylko wrogo odnosił się do obcych przedstawicieli swe­go rodu, ale także bał się ich i strzegł, bo bardzo często, a zwłaszcza w latach klęsk żywiołowych, bywał równocześnie myśliwym i zwierzyną. W pewnych warunkach rzadko omi­jał sposobność uraczenia się mięsem „wroga", a za wroga uważany był niemal każdy obcy. Nawet i później, gdy po­czucie wspólności rodowej rozszerzyło się, i to niewiele wpły­wało na uspołecznianie się, bo w pojęciu każdego istniały tylko dwie kategorje ludzi: swoich czyli bliskich rodem i „obcych", czyli „wrogów". Zamordowanie zdradzieckie „wroga" uchodziło za czyn zupełnie naturalny. Komu ten obraz wyda się przesadnym łub wątpliwym, temu radzimy, niech czyta dzieła etnografów, a tam znaj­dzie mnóstwo świadectw takich samych stosunków międzyszczepowych. Basutowie (w Afryce), pomimo, że żyją w kraju bardzo urodzajnym i obfitującym we wszelką zwierzynę, urządzają jednak formalne łowy na swych „wrogów", a wła­ściwie na sąsiednie plemiona, w braku zaś wrogów, raz za­prawieni do ludzkiego mięsa, mordują i zjadają nawet własnych słabowitych i chorych bliźnich, dzieci, a zwłaszcza „kłótliwe i leniwe" żony*), zawsze jednak pracowitsze od *) W Oueenslandzie (Herbert river) według Lumholtza urządzano for­malne wyprawy, złożone z najdzielniejszych wojowników w plemieniu, w bliższe i dalsze sąsiedztwa wyłącznie dla zdobycia ludzkiego mięsa. Na porzeezu Konga niektóre plemiona kupują na targach pojmanych jeńców z obcych plemion wprost w charakterze bydła, przeznaczonego na rzeź. Niektóre plemiona (np. Manyuema), aby zadowolić kanibalistyczne gusta, a nie jeść Własnych braci, złagodziły w ten sposób swe obyczaje, że wy­mieniały między sobą swych zmarłych. Nawet w obrębie własnego szczepu czy gniazda, jeszcze do niedawna ludożerstwo u mnóstwa ludów było zjawiskiem pospolitem i „naturalnem". Kto osłabł na skutek kalectwa lub choroby, albo doszedł do starości nie­dołężnej, ten padał ofiarą żarłoczności spółbraci przy pierwszym braku mięsnego pokarmu, albo przy pierwszej uroczystości. Zanotowano wiele wyłączności, ściśle przypisywanych i przestrzeganych, np. u jednych zmarłe mężczyzn, którzy wszystkie ciężary gospodarcze na barki kobiet składali. Równie jest rozpowszechniony kanibalizm częściowy, będący już redukcją dawniejszego brutalnego i osłonięty aureolą przepisów religijnych. Polega on na spożywaniu tylko pewnych określonych części ciała — z wyłączeniem pozostałych, które podlegają pogrzebaniu. Tybetańczycy spożywają starych rodziców wprost dla okazania im czci; to samo czyni w Ameryce połudn. plemię Mundruku. Zresztą to samo czyni tam wiele ludów po części z łakomstwa, po części „przez uszanowanie" nie­boszczyków lub tradycji. Niamniamczycy są kanibalami nie tylko z nienawiści do wroga, ale z łakomstwa. Herrera opowiada o mieszkańcach Kolumbji, że u tego ludu żywi są grobami umarłych, gdyż mąż zjada żonę, brat siostrę lub brata, syn ojca, tembardziej zaś chciwi są jeńców*). Takich faktów etnografowie i wiarogodni podróżnicy przytaczają mnóstwo ze wszystkich części świata**). Jeżeli wiemy na pewno o praktykowaniu ludzkich ofiar u Egipcjan, Żydów, Babilończyków, Fenicjan, Kartagińczyków, Greków, Rzymian, Belgów, Gallów, Germanów, Sło­wian, Traków, Indów i t. d., to możemy być pewni, że są dzieci wolno zjeść tylko matce, zaś rodziców — mają prawo zjeść tylko dzieci własne, — u innych ten przywilej rozciąga się i na krewnych. Gdzieindziej znowu spożywanie rodziców lub bliskich uważane bywało za tradycyjny obowiązek, za akt czci i dowód miłości. *) Andree. Die Anthropophagie. 577. **) Czyje nerwy wzdrygają się na samą myśl o podobnej dzikości, temu na zakończenie muszę doradzić, aby wziął do ręki Herodota i innych starożytnych pisarzy, a ci mu przypomną, że nawet pośród nas nikt nie może być pewnym, czy odlegli przodkowie jego nie byli równi afrykań­skim i australijskim kanibalom. Dowie się, że np. Massageci spożywali swych starców, że Iscedoni nie pozwalali swoim zgrzybiałym rodzicom i krewnym umierać śmiercią naturalną, ale zjadali ich mięso łącznie z mięsem zwierząt. Strabo mówi to samo o Kaukazie, Eratostenes o lu­dach Pontu i Scytach, Plinjusz o ludach nad Borystenesem, że pijali z cza­szek ludzkich, a skalpy wrogów nosili tak, jak wczorajsi Indjanie amery­kańscy. Święty Hieronim widział w Gallji ludzi, żywiących się mięsem ludzkiem, pomimo, że mieli w lasach zwierzyny poddostatkiem. Takich zupełnie historycznych wiadomości możnaby przytoczyć mnó­stwo, jeszcze zaś więcej dowodów poświęcenia bóstwom ofiar ludzkich dla zjednania ich sobie lub przebłagania, Takie krwawe ofiary są świadectwem dawniej panującego kanibalizmu. Bóstwom składano przecież to, co wy­dawało się najcenniejszem. to przeżytki, zostają w ścisłym związku z dawniej panują­cym tam kanibalizmem. U ludów starożytnego Meksyku cała kultura ociekała krwią ofiar ludzkich. Więc, gdzie się zwrócić, wszędzie to samo. Niema pra­wie ludu, któryby mógł być postawiony jako wyjątek. Wszyscyśmy rodem gorzej niż kainowym, i to wystarczająco wyjaśnia powolność niezmierną w zawiązywaniu się cywi­lizacji. Przed kilku laty w dość licznem gronie wybitnych uczo­nych zdarzyło się nam roztoczyć ponury obraz względnie niedawnego a dość powszechnego w rodzie ludzkim, zwłasz­cza w okresach głodowych, kanibalizmu. Całe grono erudytów jednogłośnie zaprzeczyło wówczas tym okropnościom, a zwłaszcza przedhistorycznej nekrofagji. Pomawiano po­ważne źródła, które o tem donosiły, o przesadę, a wierzą­cych tym świadectwom—wprost o naiwność. Nie upłynął jeszcze lat dziesiątek od tego sporu, a stra­szna rzeczywistość doby powojennej w Europie zadała kłam tym twierdzeniom i w okropny sposób zrehabilitowała wydrwio­ną wiarogodność źródeł, na której się oparli erudyci. Doszczętny rozkład Rosji z jej bezprzykładną w dzie­jach klęską głodu, najjaskrawiej zaświadczył o zupełnej możliwości takich faktów, oraz masowych ich objawów, które przewyższyły nawet to, co zdarzało się w zamierzchłej przeszłości w stadjach uspołecznienia, uważanych za naj­niższe. „Rzeczp." No 134 z dn. 18/IV 1922 r. LUDOŻERSTWO NA UKRAINIE. Charkowska gazeta sowiecka: „Pomoszcz" w numerze z d. 18 kwietnia p. t. „Braknie słów" podaje następującą korespondencję z Nikopolu (gub. Jekaterynosławska), niegdyś jednej z najżyźniejszyeh miejscowości na Ukrainie: „Ludoźerstwo przybiera w mieście i okolicach charakter systematyczny. Na ulicach wśród białego dnia, ludzie napadają na ludzi. Napadnięty mo­że się uratować tylko wówczas, jeśli na krzyk ktoś pośpieszy wczas z po­mocą. W tych dniach zginęło dwoje dzieci, idących do wsi Dowgalówka. Chłopiec, który dokonał napadu na 8-letnią dziewczynkę, oświadczył otwarcie: Jestem głodny, więc chciałem ją zjeść. Na rynku aresztowano kobietę, która niosła mięso mocno podejrzane z wyglądu. Niejaka Rybaczewowa, która niedawno pogrzebała męża i dwoje dzieci, zabiła swe ostatnie dziecko, dziewczynkę ośmioletnią. Serce i wątrobę usmażyła i zjadła. Okropny, mrożący krew w żyłach fakt: Nawpół obłąkana kobieta wiezie na wózku zwłoki swej córeczki. Za wózkiem idzie milicjant. Do­koła wzburzony tłum. Słychać okrzyki: „Powiesić, zabić tę gadzinę!" Kobieta odpowiada z całym spokojem: — Cóż to kogo może obchodzić. To moje dziecko, robię co chcę. Tak, czy inaczej musiała umrzeć, nie dziś to jutro. Lekarz rządowy stwierdził, że istotnie w swem ostatniem twierdzeniu kobieta ta miała słuszność. 20-letni Zajcew i jego 12-letnia siostra zjedli: dwie siostry, małego brata, starą matkę i 4 obce osoby, które wciągnięte były do ich mieszka­nia. Zresztą Zajcew zmarł z głodu, a wszystko ujawniła jego siostra. Między innemi stwierdzono, że rodzeństwo to handlowało ludzkiem mięsem. Na ulicach ludzie padają z głodu, stojąc w ogonkach w oczekiwaniu na polewkę z mąki i wody. Padają jak muchy, błagając o pomoc. Dzieci, przechodząc ulicą, drżą ze strachu, drżą, kładąc się spać, drżą we śnie. O g. 8-ej wieczorem miasteczko wygląda jak wymarłe. Ludzie oba­wiają się ukazywać wieczorem na ulicy. Po wsiach zaś tak się dzieje: w Łapińcach znaleziono trupa, który smakował bardzo wieśniakom. Potem zaczęto zabijać ludzi i jeść. W Dowhalówce zarżnięto 8-letnią dziewczynkę, w Szołochowie matkę z dziećmi — zjedzono dwoje dzieci. W Nowopawłowsku stwierdzono dwa wypadki ludożerstwa. Oddział sanitarnoratunkowy w Borysówce uciekł stamtąd po rozda­niu całego zapasu mąki". A takich wiadomości możnaby przytoczyć dziesiątki. Przeczytajmy choćby jeden ustęp, których pełne są gazety rosyjskie, opisujące fakty kanibalizmu, a wtedy zrozumiemy, że to, co przekazali nam historyoy o ludożerstwie, musiało być najczystszą prawdą. Przypominamy te fakty nie aby zohydzać swój ród, bo cała „zbrodniczość" praprzodków była naiwna i bezwinna. Nam chodziło o ukazanie przeszkód na drodze do uspo­łeczniania się. * Surowe warunki bytu oraz okrutny charakter gatunku Hominis trzeba uzupełnić trudnościami organicznemi, zwią-zanemi z powstawaniem i bogaceniem się mowy. Dziś trudno jeszcze pogodzić się z myślą, aby na wy­robienie się tak użytecznej mowy wyrazowej, jakiej obecnie wszyscy łatwo się uczymy, trzeba było na ziemi licznych tysięcy lat. Zapominamy bowiem, że każdy z nas przycho­dzi do mowy już niezmiernie wydoskonalonej, ale z równie wy- doskonalonym aparatem, służącym do mówienia. Go zaś naj­ważniejsze, przychodzimy do społeczeństwa, od którego mo­żemy odrazu brać dużo, dając ze swej strony zwykle bardzo mało. Tymczasem praludzie musieli sobie wyrabiać zarówno aparat do mówienia, jak materjał na mowę, i to bez świa­domego dążenia do doskonalenia mowy. Taki rozwój i mowy i doświadczenia składanego musiał być o wiele, o wiele powolniejszym, niż się zdaje. Wprawdzie bliższe sąsiadowanie gniazd przytrafiało się z czasem coraz częściej, ale i to nie zmieniało sytuacji, zaczątkowe bowiem i nieliczne pojęcia, oparte na zbyt ubo­gich mowach, dawały zbyt nikłe korzyści *). Niezmiernie młoda, bo wciąż rwąca się tradycja rzadko sięgała dalej, niż do kilku pokoleń wstecz. Wszystko więc, co zdobył dany ród spostrzegawczością nielicznych bystrzejszych osobników, tonęło niezmiernie często w niepamięci. Działo się to zaś z najrozmaitszych przyczyn, których dzika przyroda i dzi­kość instynktów nastręczały niemało. A jeszcze i o jednem nie należy zapominać. Tylko językoznawcy, dobrze obeznani z fizjologją mowy, wiedzą, ile trzeba było celowych wysiłków, aby dojść do posiadania materjału głosowego (samogłosek i spółgłosek), jako tako podatnego do formowania choćby nielicznych słów, czyli dźwięków artykułowanych a wyraźnych. A tymczasem wysiłki takie długo były przecież całkiem zbyteczne. W obrębie gniazda, na domowy użytek, wystarczała przecież mowa byle. jaka, bo i dziś taka wystarcza, choćby bełkotanie mało urozmaicone i nieustalone. Zżycie się ze sobą członków nie­wielkiej gromadki pozwalało na posługiwanie się niezmier­nie prostemi środkami porozumiewania się akustycznego. Reszty dopełniała wyrazista mimika. Poza gniazdem zaś stosunki ograniczały się do wrogiego najczęściej, a co naj­mniej nieufnego i mrukliwego spotykania się mężczyzn, oraz choćby do sympatycznego spotykania się płci odmiennych, ale to ostatnie znowu nie wymagało rozwiniętej mowy. Zresztą, i tu dosięgamy punktu najważniejszego, mowa * *) Najdawniejszą mowa ludzka nie składała się ze zdań, ani ze słów, zróżnicowanych na rzeczowniki, przymiotniki, czasowniki i i d., ale z pier­wiastków, później ze słów nieodmiennych, odgrywających rolę dzisiejszych najkrótszych zdań. Ale i to było jeszcze bardzo chwiejne fonetycznie i zna­czeniowo. Ustalenie dokonywało się powoli i zwykle nienadługo. nie oddawała w stosunkach z dalszymi właściwych usług, ponieważ wobec wielkiego rozproszenia ludności nie mogło być jednej mowy nawet w odległości kilku mil od gniazda. „Języków", niezmiernie niedogodnych, krótkotrwałych i z ko­nieczności niepodobnych do siebie, było nieprzeliczone mnó-stwo na ziemi, więc jedynym niezawodnym pośrednikiem między „obcymi sobie" była wciąż jeszcze tylko mimika oraz gestykulacja. Rzadko zawiązywały się między dalszymi ob­cymi stosunki trwalsze i przyjaźniejsze, któreby mowę rozwijały. Niech sami ewolucjoniści orzekną, ile ćwiczeń celowych było potrzeba na wyrobienie ludzkiej krtani, wiązadeł gło­sowych i całej muskulatury miękkich części całej jamy ust­nej oraz twarzy, aby mogły wydawać wyraźne i żądane dźwię­ki (fonemy) w warunkach, wyłączających konieczność bądź celowego, bądź forsownego ćwiczenia tych mięśni. To też do wydawania jako tako ustalonych głosek (samo­głosek i spółgłosek) niezbędnych dla istnienia słów o trwa­łych znaczeniach ród ludzki przyszedł bardzo późno. Od czasu rozpoczęcia ćwiczeń w tym kierunku aparat mowy musiał ulec bardzo poważnym modyfikacjom. Pra­języki przedpaleolityczne nie mogły posiadać ani trzeciej części tych głosek, które dziś każdy łatwo wymawia, nawet zaś dojrzały człowiek ówczesny nie miał choćby w cząstce tej sprawności w formowaniu dźwięków i szmerów, jaką odznacza się spółczesne nam dziecię już w drugim roku ży­wota. Aparat mowy niezdolny był jeszcze do wyraźnego wy­dawania potrzebnych w danej chwili spółgłosek. Bardzo długo mógł wydawać tylko dźwięki zamknięte, nawet zaś te dźwięki nie miały żadnej stałości i przechodziły zależnie od przypadku jeden w drugi, np. b w p, skutkiem czego mowa długo musiała być zawodnem, mętnem i mało usług oddającem bełkotaniem przeważnie gardłowem*). Złóżmy teraz w jedną całość rzadkość zaludnienia, zni­komość gniazd, krótkotrwałość rodów, ubóstwo i chaotycz­ność „mów" pierwotnych, krótkotrwałość doświadczenia zbio­rowego, skąd poziomość i bardzo nieliczny zakres pojęć,--a otrzymamy czynniki, które musiały trzymać bardzo długo ród ludzki na protospołecznem stadjum bytu. Trzeba zaś do- *) Wymawianie było umiejscowione przeważnie w krtani. dać, że nie było także żadnej gwałtownej potrzeby ani bar­dziej rozwiniętej mowy, ani tak licznych i szerokich pojęć, bez jakich dziś żadne społeczeństwo istnieć nie może. Jak niskim być musiał poziom umysłowy tych dawnych dzieci puszczy, to można ocenić tylko przez porównanie dzisiejszych ludów o bardzo niskim poziomie ich „cywili­zacji" z temi dawnemi gromadkami, niewątpliwie jeszcze znacz­nie słabiej uposażonemi we wszystkich kierunkach. Przypo­mnijmy więc sobie leśnych mieszkańców wybrzeży Amazonki. Uderzają oni wszystkich podróżników niezmiernie szczupłą ilością pojęć, a powiedzmy otwarcie naturalną głupotą. Nie­zdolni są oni nic przewidywać ani zastanawiać się nad czemś-kolwiek. Podobnie jak zwierzęta, żarłoczni, gdy mogą się nasycić, umieją ścierpieć z tępą obojętnością bardzo ostre braki. W chwilach, gdy im nic nie dokucza, oddają się dziecinnej prawie radości, którą objawiają, jak nasz pies domowy, skokami i głośnemi wybuchami śmiechu bez żad­nego innego powodu. Pędzą oni żywot prawie bez myślenia i starzeją się, nie wyszedłszy z dzieciństwa, którego zachowują wszystkie wady. A przecież od stanu przedhistorycznego dzielą ich już liczne tysiącolecia. Żyją oni właściwie już na stopniu cywilizacji kamienia gładzonego, posługują się łukiem i zatrutemi strzałami. Co jeszcze godne zaznaczenia, to ich skłonność do okrucieństw, rys, świadczący o dziecin­nej prawie niepoczytalności umysłowej. Jedzą wszystko, co może być jadalne, w czem znowu nie różnią się od dzieci. Jeśli więc rozwój zjawisk społecznych w owych odle­głych czasach, mimo wszystko, zachodził, lubo bardzo po­wolnie, działo się to głównie przez prostą trwałość tego, co raz się złożyło. Ubogie środki porozumiewania się zawiązywały się w biegu pokoleń po sto razy, aby rychło przepadać wraz z rodami. Pokolenia, odradzające się z ocalałych od zagłady osobni­ków, zaczynały wszystko znowu niemal od początku, ale również nie na długo. Mózgi jednak uzdatniały się statecznie do kojarzenia obrazów zmysłowych w sposób niedostępny dla zwierząt. Potomkom przychodziło coraz łatwiej zaczynanie ab ovo dzieła, przerywanego niezliczonemi klęskami życiowemi. Tak trzeba sobie przedstawiać pierwsze i najdłuższe czasy trwania rodu ludzkiego. II. JAK DAWNO TEMU CZŁOWIEK POCZUŁ W SOBIE DUSZĘ? Od kiedyż tedy można uważać członka przedhistorycz­nych gromad już niewątpliwie za jestestwo, obdarzone ro­zumem nadzwierzęcym? Co za kryterja mogą nam pomóc do wyrokowania, gdy chodzi o przeszłość, po której pozo­stały nam bardzo skąpe ślady? Dwa takie kryterja widzimy; pozwolą nam one ozna­czyć choćby w grubem przybliżeniu granicę, od której za­czyna się człowiek prawdziwy. Pierwsze mamy w kulcie zmarłych, drugie w rysunkach, rzeźbach i malowaniu farbami; w tem, co pospolicie nazy­wamy pierwocinami sztuki. Naszem zdaniem o człowieku można mówić dopiero od czasów, gdy mowa jego, choćby niezmiernie uboga i niedo­godna, jednak pozwalała na wytworzenie się i trwałość pewnej ilości pojęć abstrakcyjnych. Grzebaniem swych zmarłych człowiek zaświadcza naj­wyraźniej o wierze w życie pośmiertne, o lęku przed ducha­mi zmarłych, a więc o odróżnieniu w sobie i w bliźnich du­szy, będącej czemś odrębnem od ciała. Przez długi czas nie znaliśmy żadnych śladów grzebania nieboszczyków w epokach dawniejszych od epoki neolitycz­nej, która sięga w przeszłość nie głęboko, bo najwyżej na 10 tysięcy lat wstecz. Co do głębszych epok zostawaliśmy w zupełnej niewiadomości; zdawało się też, że paleolitycy nie grzebali swych zmarłych. Dopiero od lat trzydziestu sytuacja wyjaśniła się, choć wciąż jeszcze posiadamy niezmiernie skąpe dowody grzeba­nia zmarłych w epokach starszych od neolitu*). Pierwsze i najstarsze ślady grobów znaleziono na gruncie Francji po­łudniowej w warstwach, należących do epoki musteryjskiej. Francuskiemu archeologowi, Rivierowi, a następnie dłu­giej polemice, jaka się zawiązała na tle jego odkryć, wresz- *) Owe czasy na mocy zabytków niegrobowych dały się z dużą wyra­zistością podzielić na kilka okresów, znanych w archeologji pod mianem: meswińskiej, szelleńskiej, St.-Acheulskiej, musteryjskiej, auryniackiej, so­lutreńskiej i magdaleńskiej. Ta ostatnia przez krótkie epoki azylską i kampinską przechodzi w czasy neolityczne. Dalej idą już czasy znajo­mości kruszców, przechodzące szybko w okres historyczny. cie szczęśliwym wykopaliskom uzupełniającym, zawdzięcza­my niemal zupełną pewność, że ludność musteryjska, za­mieszkująca nisze skalne i groty w okolicach Ventimiglji oraz Mentony, zdobywała się niekiedy na grzebanie swych zmarłych. Dwanaście grobów, odkrytych w pięciu niszach skal­nych, znanych pod ogólną nazwą grot Grimaldi, ustaliły fakt co do epoki musteryjskiej oraz auryniackiej. Ludność musteryjska grot Grimaldi nie była rasowo jednolita. Jedna jej część rasowo była zbliżona do typu Homo primigenius, neandertalskiej, jak wiadomo, odznaczają­cej się wielu cechami pierwotnemi, zwłaszcza zaś niskiem czołem i bardzo wydatnemi łukami brwiowemi. Pomimo ogólnego podobieństwa ma ona tyle cech jej tylko, właści­wych, że odróżnia się ją w nauce pod osobną nazwą rasy Grimaldi, reprezentowanej tutaj w dwóch odmianach. Obie odznaczają się bardzo silną budową ciała, potężną musku­laturą, zdecydowaną długogłowością, miernym wzrostem, krótkością rąk i nóg, płaskiemi goleniami łukowato wygię­temi (platyknemia) i tym podobnemi cechami, później już niespotykanemi w rodzie ludzkim. Proporcje głowy, a zwła­szcza twarzy zbliżają tych ludzi do długogłowców murzyń­skich, ale tylko zbliżają, gdyż naogół przypominają oni ra­czej najniższe dzisiejsze typy ludzkie, Australczyków z jed­nej strony, Buszmenów z drugiej, z tą różnicą, że budowa ich była bez porównania mocniejsza, twarz zaś o wiele su­rowsza na skutek wydatności łuków brwiowych, wybitnego prognatyzmu oraz mocno cofniętego podbródka przy potęż­nych rozmiarach szczęki dolnej. Wąskość i długość czaszki łączy się tu z twarzą krótką i szeroką, co nadaje głowie wyjątkową nieharmonijność. Oceniając też musteryjczyków z grot Grimaldi według naszych pojęć o harmonji postaci ludzkiej, trzeba wyznać, że mieli oni wygląd bardzo „dziki" i „mało ludzki", a już bezwarunkowo nieeuropejski, nie­zgodny z dziś istniejącemi rasami. A jednak, rzecz zadzi­wiająca, obok tak wybitnych cech niższości uderza w nich dobry rozwój mózgu, o wiele lepszy niż u dawniejszych ne­andertalczyków. Jeżeli teraz oprzemy się na typie narzędzi krzemien­nych, jakie znaleziono w grotach Grimaldi, które należały do osobników tam pogrzebanych, a w zupełnie identycznych kształtach znanych z bardzo wielu miejscowości Europy południowej oraz zachodniej, jak również z poza Europy, wówczas zdobędziemy pewność, że ta sama ludność szeroko była rozproszona na całej przestrzeni możliwej do zamie­szkiwania w Europie, Afryce północnej oraz w Azji zachod­niej *). Okazuje się, że rasa Grimaldi nie była jedyną w owej epoce. Słynne resztki ludzkie, znalezione w Chapelle aux Saints, w Les Eyzies, La Férrasie, La Naulette, ostatnio zaś cały szkielet w Moustiére (Homo musteriensis) — ukazują nam długogłowca typu Hominis primigenii, ale w różnych od­mianach. Niektóre z tych resztek ujawniają znacznie pier­wotniejsze cechy w budowie głowy i twarzy. Można się też domyślać, że i pod względem rozwoju duchowego nie wszę­dzie i nie wszyscy przedstawiciele epoki musteryjskiej sta­li na jednym poziomie. Jednolitości rasowej tam nie było pomimo znacznej jednolitości dorobku duchowego i dzieł ręki ludzkiej **). Ludność ta powoli ustępowała, jak to zwykle się dzie­je, miejsca ludności dzielniejszej, której dzielność napewno nie polegała na większej sile fizycznej (bo tamta była jej wcieleniem), lecz na lepszem dostosowaniu się do środo­wiska, jak również na bardziej rozwiniętej stronie duchowej.-I to decydowało o losie plemion bardziej zacofanych. Że tam więcej było ducha, o tem świadczy, prócz bar­dziej urozmaiconych narzędzi, cenna próbka zdolności arty- *) Trzeba nadmienić, że wówczas zarówno Persja, jak Arabja oraz Sahara, były zamieszkane, okryte roślinnością i miały bardzo obfite opady at­mosferyczne. Ślady tej ludności znalezione i u nas w jaskini Wierzchow­skiej w Ojcowie, na Morawach (w jaskiniach Sipka i Certova Dira), w Chor­wacji (Krapina) i t. p. Co więcej, znamy nawet kilka szkieletów lub czę­ści szkieletów, należących do tej ludności. **) Czy będziemy się dziwić stagnacji w rozwoju duchowym tych pier­wotnych społeczeństw, gdy wiemy, jak dalece żywot myśliwski nie pozwala ludziom żyć w gęstszych skupieniach. Łatwo stwierdzić spółczesne istnie­nie w tych samych miejscach dawnej i nowej ludności. W słynnej np. gro­cie du Trilobite (w ArcysurEure) znaleziono sześć warstw, z których naj­niższa (szósta) wykazuje charakter wyłącznie musteryjski, wyższa (piąta) za­wiera mieszaninę narzędzi musteryjskich z auryniackiemi, a zarazem więk­szą obfitość resztek renifera, jeszcze wyższa (czwarta) zawiera oba typy na­rzędzi, jednak z przewagą auryniackich — i, co charakterystyczne—pierw­sze ślady twórczości artystycznej w postaci rysunków, rytych aa kości ma­mutowej i reniferowej, jako też barwników mineralnych, używanych zape­wne do malowania ciała. stycznych nowej ludności, znaleziona w grocie du Trilobite, którą tu, jako najstarsze dzieło sztuki auryniackiej podaje- my (p. rys *). Jest to rysunek nosorożca, wyryty na ob­ toczonym przez działanie wód kamieniu płaskim. Śmiałość i trafność szkicu mogą budzić podziw nawet przy dzisiej­ szych wysokich wymaganiach artystycznych, jakie stawiamy rysunkom, wykonywanym piórem lub ołówkiem. O ileż mo­ gą bardziej budzić pochwały, gdy się zważy, że te miękkie i okrągłe linje, tak wiernie charakteryzujące postać noso­ rożca, wyryła ręka prostego myśliwca w kamieniu, wpraw­ dzie dość miękkim, ale przecież daleko mniej podatnym do produkcyj artystycznych od papieru. Ten prosty szkic, liczą­ cy najmniej 25.000 lat, to lepsze świadectwo człowieczości od grobów i narzędzi! A nie jest on wyskokiem bezprzykła­ dnym jakiegoś wyjątkowego talentu indywidualnego. Szkic ten ma dla nauki wyjątkową wartość tylko dlatego, że jest najstarszem z dzieł dziś znanych tego rodzaju. Jednak organicznie należy on do stron najbardziej charak­terystycznych dla młodszej ludności paleolitycznej, którą odznacza wybitny popęd artystyczny **). * * * *) Tego rysunku brak w rękopisie. (Red.) **) Dzieła takie w postaci rysunków rytych, szkiców malowanych far­bą, jakoteż przedmiotów rzeźbionych w kości lub kamieniu, poczynają się od epoki auryniackiej i ciągną się przez solutreńską, magdaleńską i azylską, urywając się dopiero na epoce neolitycznej. Nie są to jakieś zjawiska sporadyczne, ale wprost produkcje, charakteryzujące całą ludność tych epok, dochowane w ziemi w niezliczonych okazach do naszych czasów. Możnaby utworzyć imponujące album artystyczne z tych szkiców, wykonanych przez naiwnych artystów, — z taką pewnością oka i ręki, że podobnych tym dzie­łom nie spotykamy ani u ludów zwanych pierwotnemi, dziś żyjących, ani u dzieci cywilizowanych, z których produkcjami etnologowie lubią porów­nywać twórczość artystyczną ludów „pierwotnych". Podobna twórczość znamionuje już wysoki rozwój duszy zarówno w kierunku pojęć, jak uczuć. Z tych samych grot Grimaldi znamy również kilka rzeźb auryniackich. Prym dzierży sławna figurka kobieca z groty Barma Grande, wyrzeźbiona w żółtym miękkim steatycie, w sposób naturalistyczny z przesadnem uwy­datnieniem obfitych piersi i bioder. (Reprodukcję fotograficzną tej statu­etki podał pierwszy S. Reinach w l Anthropologie, 1898, tab. I i II. Jest ona powtarzana w wielu dziełach, traktujących o sztuce przedhistorycznej.) Że to nie przypadkowy wybryk fantazji artysty, o tem przekonywają szczę­śliwie odkryte jeszcze dwie podobne figurki, należące do tej samej epoki. Jakąż dawność mamy przypisać grobom i produkcjom musteryjskim, a następnie auryniackim? Bezwzględnej chronologji czasów paleolitycznych nauka, niestety, nie zdołała jeszcze ustalić i zapewne nie prędko to nastąpi. Znajdzie­my się najbliżej prawdy, przypisując grobom musteryjskim (należącym do środkowej części tej epoki) dawność mało co mniejszą, niż 40.000 lat, auryniackim jakieś 25.000 lat. Gdy zważymy, że Musteryjczycy, a nawet przedstawi­ciele czasów auryniackich żyli w znacznie gorszych warun­kach klimatycznych od swych przodków mniej jeszcze ludz­kich, trudno się dziwić powolności w rozwoju pierwotnych społeczeństw, uwydatnionej przez te dwie daty. Wszak ży­li oni w warunkach bardzo zbliżonych do bytu plemion, ko­czujących w tundrach sybirskich. Jeżeli jednak uwzględni­my, że spółczesne nam plemiona dalekiej północy rozporzą­dzają od dawna bardzo rozwiniętą mową, bogatą tradycją odwieczną, szerokiemi pojęciami i rozwiniętą towarzysko­ścią, gdy u musteryjczyków wszystko to było w słabych dopiero zaczątkach, to okaże się, że te same warunki były dla paleolityków znacznie cięższe, co musiało mocno ha­mować naturalny rozwój zjawisk społecznych. Ludzie ci odznaczali się przecież wprost trudną dziś dla nas do odtworzenia prostotą uczuć i ubóstwem pojęć*). Z wielu rzeczy dziś elementarnych dla Tunguza czy Eski­mosa, ograniczeni troglodyci nie mogli jeszcze zdawać so­bie wcale sprawy; bezbronność zaś wobec surowej przyro­dy była tu większa, niżeli w okresie przedludzkim, albo­wiem wszystko sprzysięgło się wówczas przeciw człowie­kowi. Jedna, wyrzeźbiona w kości zęba mamutowego, znaleziona wraz z kilkoma szczątkami podobnych, w grocie Brassempuy (Landes), eksploatowanej przez Piette a, druga, najpiękniejsza i doskonale dochowana, została niedawno odkryta w Austrji w Willendorf. We wszystkich uderza steatopygia, jako też nadmierny rozwój piersi, co nawet, pomijając skłonność do przesady celem zamarkowania płci, pozwala domyślać się u rasy musteryjskoaury­niackiej cech antropologicznych, dziś spotykanych przeważnie tylko u ko­biet buszmeńskich w Afryce. — Zgodność stylowa wszystkich trzech statu­etek (brak twarzy i nóg do kolan) pomimo, że powstawały samodzielnie, świadczy o uderzająco jednakowym kierunku wyobraźni artystów czyli o jednolitym i ograniczonym „duchu czasu". *) Naiwność tych dorosłych dzieci przechodziła wszystko, co możemy dziś obserwować u ludów najbardziej upośledzonych cywilizacyjnie. Każda zima była trudnem do przetrwania piekłem, wy­jątkowo zaś surowe mrozy, zwłaszcza zaś wyjątkowo gwał­towne burze śnieżne, które i za naszych czasów dziesiątku­ją za jednym zamachem stada zwierząt w tundrze i stepie, a w konsekwencji i ludność, — przynosiły W epoce, o któ­rej mowa, daleko większe spustoszenia. Od czasu do cza­su całe tysiącokilometrowe obszary wyludniały się niemal doszczętnie i po każdej z takich katastrof trzeba było wie­ków, aby bezludne pustkowia ujrzały nowe życie ludzkie, o świeżej tradycji, dźwigającej się od podstaw. Jeśli dziś tundry i kresy zbiedniałych lasów utrzymują zaledwie je­dnego człowieka na kilometrze kwadratowym, cóż mówić o epoce surowych brodaczów o duszy dziecięcej, patrzących na świat naiwnie i z lękiem, nieznanym u zwierząt?*). W paleolitycznej tundrze czy stepie nie było też wa­runków do skupiania się gromad liczniejszych na czas dłuż­szy. Ludność musiała żyć ciągle jeszcze w wielkiem roz­proszeniu, cóż więc dziwnego, że zjawiska społeczne nie komplikowały się przez tysiącolecia! Jednak, poczynając od epoki auryniackiej, mamy już do­wody**) zbierania się nielicznych mieszkańców stepu w ce- lach myśliwskich. *) Zwierzę ma bowiem na swoją obronę nieskażony instynkt, który rzadko zawodzi, tu zaś ów instynkt został już zaćmiony i przysłonięty po­jęciami, wprawdzie złożonemi, ale dalekiemi leszcze od tego stopnia uży­teczności, od którego rozpoczyna się ich wyższość Bad instynktem. To też poczucie bezbronności wobec potęg przyrody było tak wielkie, że musiało prowadzić prostą drogą do animizmu, do korzenia się przed siłami przyro­dy i do praktyk, mających na celu zjednanie sobie ich przychylności. **) Jednym z najciekawszych dokumentów, stwierdzających praktyko­wanie zbiorowych polowań i uczt, są pokłady „resztek kuchennych w CrotduCharnier w Solutre, w pobliżu Macon. U podnóża stromej skały rozcią­ga się morgowej rozległości niezmiernie gruba warstwa odpadków przed­historycznych, dochodząca miejscami do 10 metrów grubości. Górne war­stwy zawierają resztki ognisk i odpadki, należące do epoki solotreńskiej, niższe daleko obfitsze resztki, należące do epoki auryniackiej. — Tu roz­pościera się potężny pokład, złożony przeważnie z kości końskich, prze­ważnie potłuczonych. Gdzie niegdzie natrafić można na kości wielkiego niedźwiedzia jaskiniowego, dzikiego wołu oraz renifera. Śród krzemieni i narzędzi kościanych, często ozdobionych nacięciami, typu auryniackiego, sporo jest krzemieni musteryjskich, co dowodzi, że obie ludności żyły tu współcześnie i zjawiały się parte jednym celem. Ilość koni spożytych na tem miejscu obliczają minimalnie na sto tysięcy; przeważnie były to mło­de osobniki, co Wskazuje, że przekładano mięso delikatniejsze. Czaszki Wkrótce potem klimat się oziębił i stał się suchym, co spowodowało zagładę zwierząt, które jeszcze zdołały prze­trwać dotychczas *). Koczujące gromadki myśliwych coraz wyłączniej szuka­ją schronienia w czasie surowej zimy, po zacisznych jaski­niach, w które Francja obfituje — i głównie w pobliżu tych jaskiń wiodą żywot ciężki, ale bardziej już ludzki, niż po­przednio. Czem się to dzieje? Właśnie tem, że przynajmniej ro­dy, które znalazły w owych jaskiniach ucieczkę, zyskały większą trwałość, skutkiem czego mogły snuć bezpieczniej wątłą nić tradycji, dotychczas rwącą się zbyt prędko. III. ZAGADKA PRZEDHISTORYCZNEGO ARTYZMU. Azyla te stały się rychło siedzibą kultury wyższej od dawnej. Tu w czasie długiej zimy płonęło ognisko, przy któ­rem do chciwej wyobraźni młodych przemawiały wspomnie­nia i nauki starszych, tu sporządzano oręże i przedmioty codziennego użytku, tu snuła się wąska, ale trwalsza niż i kości długie wszystkie są potłuczone i połupane, oczywiście dla wydoby­cia mózgu i tuku. Z uwagi na rzadkość zaludnienia widocznem jest, że warstwy nagromadzały się tu przez wieki, więc trzeba się domyślać, że było to miejsce z jakichś nieznanych przyczyn szczególnie uprzywilejowa­ne przez okolicznych troglodytów, którzy zbierali się tu stale od czasu do czasu, parci między innemi poczynającym się instynktem towarzyskim. Być teź może, iż warunki lokalne pozwalały w tej okolicy utrzymywać się nieco większej ilości głów, niż na wielu innych obszarach. Cała Europa północna i wschodnia była po dawnemu bezludna. W podobnych mniej więcej warunkach upłynęła krótka stosunkowo epoka solutreńska, i tro­glodyci Europy przeszli nieznacznie w nowy okres bytu. *) Znikły: niedźwiedź olbrzymi, hiena jaskiniowa, mamut staje się w Europie Zachodniej coraz rzadszem zjawiskiem, podobnie jak ostatnie nosorożce. — Głownem zwierzęciem staje się już renifer, poza tem nieobfita fauna składa się z gatunków, które później wywędrowały na daleką pół­noc i do dziś żyją w krainie trudnych do zniesienia mrozów długiej zimy oraz upałów krótkiego i suchego lata. Faunę Francji i wogóle słabo zamie­szkanej Europy środkowej (z wyjątkiem północnej, wciąż jeszcze niedostęp­nej), stanowią, prócz renifera, antylopa Sajga, jeleń Kanadyjski, wół piż­mowy, lis niebieski, niedźwiedź bury, suseł i t. p. — Epokę tę nazywamy drugą epoką renifera, albo magdaleńską od nazwiska groty w pobliżu Tur­sac w Dordogne, w której Lartet znalazł pierwszy raz obfite ślady kultury posolutreńskiej. dawniej nić tradycji. Człowiek „stary" stawał się bezwied­nie przewodnikiem młodego pokolenia i pośrednikiem między potęgami mistycznemi, o których, jak umiał, prawił, — a słu­chaczami, wystawionymi na złą i dobrą wolę owych potęg. Doświadczony i bystrzejszy od innych starzec stawał się mimowoli władcą swej gromadki. On jeden wiedział najlepiej, co robić w danych okolicznościach, czego unikać, jak prze­błagać duchy przyrody oraz duchy przodków, którzy czuwa­ją nad żywymi. Z tych jaskiń magdaleńskich wyszedł postęp wszech­stronny. Podobnie, jak w późniejszych czasach wytwarzanie i użyt­kowanie metali wywołało istny przewrót, tak w zaraniu epo­ki magdaleńskiej potężnym czynnikiem postępu i bezpieczeń-stwa stało się obrabianie narzędziami krzemiennemi rogu (prze­ważnie reniferowego) i kości zwierzęcych. Materjał miększy od krzemienia, a jednak nie tak kruchy i łatwo dający się krajać i piłować, stał się niemal uniwersalnym i pozwolił na wyrabianie takich narzędzi, o jakich dawniej nikt nawet nie marzył. Wystarczy nadmienić o igłach kościanych, opatrzo­nych doskonale wyrobionem uszkiem. Sztuka zszywania ko­żuchów z miękkich skór zajęczych, a później i lisich... prze­dłużyła tym myśliwym życie i zapewniła znacznie większą swobodę ruchów. Magdaleńczyk mógł już skutecznie stawiać czoło surowej zimie. Jaskinia jego stała się naprawdę domowem ogniskiem i bez­piecznym portem. Tu czuwały duchy przodków oraz opie­kuńczych zwierząt rodu (mowa o początkach totemizmu, czci zwierząt). Podobnie, jak nie wygasał żar ogniska, tak sa­mo nie wygasał już łatwo duch pokoleń. Myśl w ciągu dłu­gich godzin zimowych względnej bezczynności i bezpieczeń­stwa od napadów groźnych sąsiadów zwierzęcych mogła się częściej odrywać od trosk poziomych do czynności, da­jących czysto ludzkie zadowolenie. Tu, jak już wyżej zaznaczyliśmy, prolongują się pierwo­ciny twórczości artystycznej. Troglodyta z epoki renifera rzeźbi i rysuje w twardym materjale prostym rylcem krzemiennym zdumiewająco trafne reprodukcje zwierząt i ozdabia niemi narzędzia codziennego użytku. Rzecz jednak godna uwagi, że całą tę twórczość cechu­je kierunek uderzająco jednostronny. Z małemi wyjątkami wszystko, co znamy, są to tylko oderwane szkice z natury i prawie wyłącznie przedstawiają rozmaite zwierzęta. A przytem niema tu wcale kompozycyj. Chociaż dochowała się do dni naszych znikoma cząstka tych dzieł, to jednak po muzeach naszych nagromadziły się już liczne ich setki, a zdarzają się wśród nich dzieła o tak pewnym i doskonałym rysunku, że nie powstydziłby się ich żaden dzisiejszy artysta. Oto mamy np. rena w galopie, wy­rytego na kawałku łupku. Pochodzi z groty St Marcel. A oto pasący się ren, z jaskini Kesslerloch (Szwajcarja). Jakiem życiem tchnie głowa konia rżącego, znaleziona w gro­cie Mas d Azil! Możnaby zdumiewać się nad pewnością oka i sprawno­ścią ręki przedhistorycznych dzieci surowej przyrody, gdy­byśmy te produkcje chcieli i powinni oceniać z tego punktu widzenia, z jakiego do dziś powszechnie są oceniane. Ale nie możemy iść w tym względzie ani za zdaniem artystów, ani nawet etnologów. Łamano sobie głowy nad przyczyną tej jednostronności, nie umiano sobie wytłumaczyć, dlaczego słabym dopiero świ­tom ducha towarzyszą tak wybitne zdolności artystyczne, jakich próżnoby szukać później, pomimo daleko wyższego rozwoju duchowego. A przecież nie powinnoby to dziwić, gdyby prahistorycy i historycy sztuki byli cokolwiek lep­szymi psychologami. Mówiono, że dopiero przyszłość wytłumaczy nam za­gadkę zjawienia się tak nagle tak wybitnych zdolności ar­tystycznych. Składano je na karb wyjątkowej organizacji mózgu tej rasy, zanik zaś dość nagły tych uderzających produkcyj uznawano za skutek wymarcia rasy owych „uro­dzonych" artystówtroglodytów. Tymczasem żadna z hipo­tez nie przynosi rozwiązania zagadki, albowiem wszystkie mierzyły za wysoko, szukając po niebie tego, co znaleźć można było przy ziemi. Dla nas rzekomo wysoki artyzm jaskiniowców świad­czy zupełnie o czem innem, mianowicie o ogromnej prymityw­ności ich dusz. Aby to zrozumieć, wystarczy zadać sobie pytanie, o czem marzy zwierzę w chwilach spoczynku? Niewątpliwie przeżywa mo wraśenia doznane. W jego mó­zgu przepływają obrazy przedmiotów, głównie zwracających Narodziny Ducha 11 uwagą jego. A więc kot marzy o myszy. Oń widzi nieraz cał­kiem wyraźnie „oczyma swej duszy" to, co wzrok realny tyle razy mu ukazy wał, więc widzi mysz, wysuwającą się z ukrycia, uciekającą w razie nagłego niebezpieczeństwa, mysz igrają­cą z innemi, mysz żerującą i t. d. Kota nic prawie nie obcho­dzi reszta świata, cała jego myśl skierowana jest zawsze tyl­ko na te wąskie tematy. Coś podobnego zachodzi i z bardzo pierwotnym synem puszczy, którego głównem zajęciem jest podchodzenie i ściganie zwierzyny, a także unikanie i tępienie niebezpiecznych współmieszkańców tego samego obszaru. Jego mało obcho­dzi reszta świata, ale za to zna on doskonale to, co wiąże się z jego najistotniejszemi potrzebami. Osią jego myśli i działań jest poszukiwanie zwierzyny i unikanie drapieżników, bezpośrednich swych sąsiadów. W myślach też jego i wspo­mnieniach przewijają się najczęściej i najżywiej obrazy zwie­rząt, i to niezmiernie wyraziste, bo po tysiąckroć oglądane w najrozmaitszych okazjach. Nie porównywajmy też „myśliwskiej" wyobraźni jaski­niowca z wyobraźnią oraz z widnokręgiem myśli i marzeń choćby najbardziej zapalonego Nemroda naszych czasów. Myśl ostatniego, gdy tylko odłoży sztucer, ślizga się prze­cież po tysiącu tematów, dalekich od polowania. To też, jeżeli nawet myśl jego skieruje się na temat leśny, żywość obrazów, napływających do wyobraźni, ani w cząstce nie posiada tej czystości, jaskrawości i prawdy, jak u naszego jaskiniowca. Naszemu Nemrodowi zaciera żywość wyobrażeń myśliwskich cała cywilizacja, ów bezmiar abstrakcji, który nas spowija i daje szerokość oraz głębię poznania, — tamtemu zaś, jak w czystem zwierciedle, rysuje się z całą przepyszną plastyką tylko to, dokoła czego uparta myśl ustawicznie się obraca. Nasz myśliwy, stosunkowo zawsze bezpieczny, prze­pełniony pojęciami, dalekiemi od świata przyrody, właściwie bawi się tylko od czasu do czasu polowaniem oraz niebez­pieczeństwami jego, — tamten, zawsze zagrożony, i najczęściej głodny, wciąż walczy ze skupieniem zwierzęcem o strawę i ży­cie, myśl zaś jego krąży przeważnie dokoła obrazów zwie­rzęcych. Różnica jest ogromna! Więc gdy w chwilach błogiej bezczynności zapas sił jaskiniowca nie daje mu spoczynku, a myśl uboga błądzi samopas, cóż dziwnego, że, jeśli chwyci on dla zabawki za rylec, wówczas przeniesie na kość zarysy tego przedmiotu, o którym najczęściej marzy, lub przed którym drży. Zachwyca nas i dziwi trafność konturów niedźwiedzia, byka lub kozła, i gotowiśmy uznać w rytowniku artystę „z Bożej łaski", boć on nie pobierał nauki rysowania od mistrzów żadnej szkoły sztuk pięknych; ale i zachwyt, i po­dziw są tutaj zbyteczne. On tylko dlatego nie myli się w zarysach, bo bez porównania doskonalej od nas „widzi" przedmiot rysowany. Jemu model żywy wcale nie potrzebny, ani wzorek; dość mu zmrużyć oczy, a wnet ujrzy swój mo­del w pełni ruchu, więc prowadzi swój rylec z taką pew­nością, jakby rysował w ciemni optycznej. Za oddzieleniem tych produkcyj od twórczości artystycz­nej czasów historycznych przemawia jeszcze charakter tych szkiców, w których przecież nigdy nie występuje kompozycja. Mamy w nich tylko proste, lubo poprawne, uzewnętrznienie wyobrażeń, umożliwione lepszą od naszej pamięcią kształtów zwierzęcych. Nie potrzebuję dalej rozsnuwać tych uwag. Czytelnik sam uzupełni brakującą resztę. Chodzi już bowiem tylko o wnioski. Dla mnie ta właśnie nadzwyczajna trafność rysunku zwierząt i brak wszelkich innych tematów świadczy pośrednio, ale niezbicie o ogromnej jednostronności myśli magda­leńczyków, o skoncentrowaniu żywej uwagi na niewielką liczbę przedmiotów, o lubowaniu się niemi oraz o doskona­łej obojętności na całą resztę, która nam, dzieciom skom­plikowanej cywilizacji, zasuwa i przesłania widziane często, ale życiowo znacznie obojętniejsze obrazy świata zwierzęcego. To wszystko ukazuje nam w troglodycie wcale nie ja­kiegoś filozofa przyrody lub utalentowanego „artystę", ale urodzonego drapieżnikamarzyciela, godnego towarzysza niedźwiedzi jaskiniowych, hjen ponurych i wilków, pogrom­cę koni dzikich, bawołów, żubrów i turów, jestestwo na­iwne, zatrzymujące żywo w pamięci konkrety ulubione, ale tylko z powodu niezmiernie małego zapasu abstrakcji. Wi­dzimy w nim jestestwo, wprawdzie wygnane już z raju zwie­rzęcej niewiadomości, ale znajdujące się dopiero na progu drugiej krainy, w której potomkowie jego będą oglądali co­raz nowe dziwy i sami będą tworzyć coraz nowe dziwy. Brak czyli jakgdyby zanik zdolności artystycznych w póź­niejszych epokach jest powszechnie tłumaczony wygaśnię­ciem rasy magdaleńczyków, ale to zbyteczne i niesłuszne. Naprzód wśród jaskiniowców niema żadnej jednolitości ra­sowej. Co szkielet świeżo odkryty, to coś nowego. Obok typów w naszem rozumieniu surowych i „zwierzęcych", na­trafiamy na bardzo „uszlachetnione" i subtelne, a jednak obyczajami równe tamtym. Powtóre we Francji przeważały wtedy rasy negroidne, ale mocniej prognatyczne i silniej zbudowane od dzisiejszych murzyńskich. Otóż gdyby te rzekomo artystyczne zdolności miały być związane z rasą, winnyby się przechować przedewszystkiem wśród murzynów, ale także i wśród innych typów europejskich i zaeuropejskich, tymczasem nigdzie nic podobnego nie obserwujemy. Możnaby tych zdolności oczekiwać nawet wśród ludów dalekiej północy, bo, gdy z końcem epoki magdaleńskiej stepowy klimat Europy zaczął się ocieplać, wówczas wraz z roślinnością tundry i stepu poczęła się przesuwać na pół­nocowschód nie tylko fauna. Cóż się wówczas stało z ludnością tundry europejskiej i stepu? Niewątpliwie w znacznej części wyemigrowała za swą przyrodą, najmilszą jej, bo „własną". Część jednak jej, jak to się zwykłe dzieje, pozostała na miejscu, pomimo że równocześnie z napływem fauny i flory, ocalałej na cie­płych pobrzeżach morza Śródziemnego, przybywały tu ple­miona innych odmian rasowych, gdzieś na południu wyho­dowane. Pomimo że te ludności: autochtoniczna i obce tępiły się wzajem, jednak także i wsiąkały jedna w drugą, niwelując w ten sposób swe kontrasty. Czemuż więc ani na dalekiej północy, ani na miejscu nie mamy jeszcze do­skonalszych, jak być powinno, śladów „zdolności** arty­stycznych? Oto dlatego, że to nie były wcale specjalne zdolności, ale znamienne rysy najprymitywniejszej psychiki ludzkiej, które stępiły się i znikły, bo musiały zniknąć właśnie wów­czas, gdy owa psychika stała się bogatszą. Jakże wdzięczny i niewyzyskany dotychczas materjał do potężnej epopei spoczywa w tej rodzącej się ludzkości! Lecz zdaje się, że takiej nie doczekamy się nigdy. Tu trzebaby wielkiego mędrca i poety o głębokiej znajomości przyrody, wżycia się w trudne do odtworzenia warunki by­tu... i zstąpienia przenikliwą myślą w ledwo dościgłe niziny ducha. IV. MĄDROŚĆ PRZEDPIŚMIENNA. OGRANICZONOŚĆ PAMIĘCI HAMULCEM DALSZEGO POSTĘPU. Mam przekonanie, że pozorna sprzeczność naszej teorji z rzeczywistością, jaką odsłania Archeologja przedneolityczna, wyjaśniła się. Aby jednak związać idealny obraz bytu protospołecznego z obrazem tego, który po nim nastał, nie od rzeczy będzie rzucić okiem na to stadjum cywilizacji, które arche­ologowie charakteryzują zjawieniem się sztuki szlifowania kamiennych siekier. Dopiero na ludności neolitycznej Europy, prowadzącej już żywot osiadły, mamy dowód, jak bardzo rozwojowi ro­zumu sprzyja ciągłość tradycji. Większe urozmaicenie potrzeb, nie poprzestawanie na sa­mem myślistwie, uprawianie choćby na maleńkich pólkach ziemi rodzajnej niektórych roślin użytecznych, wszystko to przygwoździło człowieka do jego zagrody z ziemianką łub chatką zaciszną i złagodziło dawną surowość. Mając już potrzeb znacznie więcej, niż czysto leśni myśliwcy, a również i środków do ich zaspokojenia, czyli żyjąc w warunkach dość daleko zaawansowanego podziału pracy, oraz żywej wymiany usług, ludzie osiadli potrzebowali się wzajem bardziej, niż dawniej. Zwiększona łatwość wyżywienia się pozwoliła na za­gęszczanie się osad w miejscowościach sprzyjających. Za­prowadzono możliwe „modi vivendi" między rodami, sąsia­dującemi ze sobą, a korzyści takich kompromisów nie dały na siebie długo czekać. Stare zjawiska społeczne nabierają mocy, zjawiają się zaś kolejno coraz nowe. Odkrycia i wynalazki, w naszem rozumieniu drobne i ni­kle, ale w swoim czasie doniosłe, zapewniają bystrzejszym osobnikom coraz lepsze panowanie nad przyrodą, jak również nad wszystkiem, co w ich otoczeniu jest uboższe duchem. Niebezpieczeństw życiowych ubywa, dobrobyt wzrasta. Nierówności duchowe między osobnikami zwiększają się dzięki bystrzejszym osobnikom, inicjatorom oraz rozumnym ich naśladowcom, albowiem ciekawość zdolniejszych, specja­lizacja i coraz zwiększająca się wymiana usług wzajemnych, korzystna dla stron obu, jak również nieunikniony w tych warunkach wyścig, robią swoje. Również zwiększają się co­raz bardziej nierówności materjalne posiadania. Zamożność pracowitszych i skrzętniejszych wzrasta zwłaszcza pod wpły­wem coraz silniej przestrzeganego prawa własności, prawa do rozporządzania owocami własnej pracy. Osiadłe i dzielniejsze rody przestały być ową wiewiórką w obracającej się klatce, co to, choć biegnie ze wszystkich sił naprzód, jednak stoi wciąż w miejscu. Dzielniejsze osobniki rozerwały więzy klatki i pociągają swoje ludy w nowe fazy rozwoju, w nieznaną przyszłość. Skutkiem tego ubywa stopniowo zacofanych rodów, wy­trwałych i drapieżnych, a mimo to wiecznie biednych, tępych i ciemnych. Ubywa, gdyż wiele osobników z ich łona przy­staje do gromad bardziej uspołecznionych. Pociągają je licz­ne korzyści, płynące z zerwania z niespokojnym bytem my­śliwskim, co zaś niezdolne do takiej asymilacji, to ginie nie­postrzeżenie w coraz nierówniejszej walce o byt. Resztki takiej ludności cofają się do niezaludnionych przez neolityków okolic. Żywot osiadły coraz mocniej spaja osobniki. Dopiero też w Neolicie zjawiają się naprawdę już god­ne tej nazwy społeczeństwa. Dopiero też tutaj możemy być pewni znacznego rozwoju mowy, czyli raczej języków. Mo­żemy być pewni wielkiego pomnożenia się pojęć i wogóle Wzrostu tego, co nazywamy rozumem. Skąd taki wniosek wobec nader szczupłych wykopalisk, któreby nam odsłaniały i ilustrowały ówczesny stan cywili­zacji materjalnej, czyli jakość oraz ilość materjalnych bo­gactw ówczesnych? O tem w sposób, nie budzący wątpliwości, świadczą niektóre groby, zdumiewające swemi rozmiarami, a także ogromne głazy naturalne, wstawiane pionowo w ziemię, a zo­stające zapewne w ścisłym związku z ówczesnemi pojęciami i praktykami rełigijnemi. Neolitycy bardzo wiele uwagi poświęcają swym niebo­szczykom. Dochodzi do tego, że budowa grobów staje się w pewnych okolicach i czasach równie pracowitą, jak budo­wa mieszkań. Mam tu na myśli groby megalityczne. Pomimo, że jedynemi narzędziami rzemieślniczemi były siekiera krzemienna, takież dłuto i młot kamienny, poza tem różne zapewne bardzo prymitywne przyrządy drewniane, kra­ina, zamieszkana przez neolityków, pokrywa się tysiącami skrzyń grobowych, zbudowanych, gdzie był materjał po te­mu, z ogromnych głazów. Bywały one tak wielkie, że trud­no pojąć, w jaki sposób zgromadzano owe bloki, a następnie ustawiono, aby utworzyły szczelną komorę, mającą przyjąć zwłoki. Musiały już istnieć metody techniczne, umożliwiające podobne przedsięwzięcia,— i dobra organizacja pracy. Nie­które głazy, jak stwierdzono, były przeprowadzane z odleg­łości wielu kilometrów, a bywały między niemi, jak wia­domo, ważące po kilkanaście tysięcy kilogramów i nawet więcej. Aby przypomnieć, co to za tytaniczne, w stosunku do środków, były roboty, wspomnę o kilku największych. W Bretanji, klasycznej ziemi megalitów, można oglądać na wyspie Gavr inis tumulus o średnicy 55—60 metrów, po­krywający aleję kamienną dł. 15,5 m., która prowadzi do komory grobowej, złożonej z wielkich bloków granitowych. W Locmariaquer wznosi się tumulus na 100 m. długi i 10 m. wysoki. Jeden z najznakomitszych kurhanów Bretanji, Mont SaintMichel, mierzy nawet 115 m. dł. na 58 szerokości* Objętość kamieni, użytych do jego wzniesienia, oceniają na 35.000 m. sześć. Przechodząc do monolitów ustawianych, zaznaczę, że niektóre dochodzą do 10-ciu, a nawet 20-tu m. wysokości, np. w Locmariaąuer, i liczą od 150.000 do 340.000 kg. wagi! Co to znaczy, wystarczy przypomnieć, że największy z obe­ lisków historycznych, sławny Hatasu w Egipcie, mierzy 32 m. wys., a głośny obelisk z Luksoru mierzy 23 m. Jeżeli wrócimy do St Michel, ośmielę się zapytać: ilu łudzi musiało uczestniczyć w usypaniu tego pagórka, zwa­żywszy, że kamienistej ziemi zapewne nie brano jeszcze, jak dziś, taczkami, ani ulepszonemi łopatami. Samo jedno takie dzieło dostatecznie upewnia, że w ep. neolitycznej istniały już wcale znaczne ludy, poczuwające się do jedności i posiadające odpowiednio poważnych, mądrych i wpływo­wych naczelników. Komuż bowiem, jak nie wybitnemu i ogólnie cenionemu osobnikowi, wzniesionoby pomnik, wy­magający tak ogromnego nakładu zgodnej pracy? W sto­sunku do środków można śmiało postawić niektóre monu­menty grobowe epoki kamienia gładzonego, jeżeli nie wyżej, to na równi z piramidami Faraonów egipskich. Wobec podobnej rozrzutności pracy musimy sobie wy­znać, że w neolitycznej Europie stoimy już wobec wielkiej potęgi, skoro porywano się na takie dzieła, bezpośrednio nieużyteczne. Widać, że ludziom ówczesnym pozostawało już sporo sił na dzieła zbiorowe, zaspokajające tylko czysto ideowe porywy. Grzeszylibyśmy też niedocenianiem duchowej strony neolityków, gdybyśmy z ich dzieł nie wyprowadzili wniosku, który dopiero musi się utrzeć w świecie naukowym, że były to ludy wprawdzie bezimienne dla nas, ale bardzo już rozwinięte i nie tak znowu dalekie duchowo od nas, jak się to pospolicie przypuszcza. Nie ulega wątpliwości, że i mowy ich musiały być wysoko rozwinięte, zarówno pod względem słowniko­wym, jak gramatycznym. Nie dały też długo na siebie czekać ważne nowe odkrycia, dające ekonomję wysiłków, równoznaczną z automatycznem wzrastaniem zamożności. Wyjątkowo bystre i przedsiębior­cze umysły nie spoczywały. Odkrycie kruszców w rudzie, poznanie ich własności i praktyczne zastosowanie, zrazu czystej miedzi, mało użytecznej, potem nieocenionego bron­zu, wywołuje rychło przewrót w całej cywilizacji, zarówno tych ludów, które się zdobyły na odkrycie, jak i tych, do których wyroby z bronzu zaczęły się dostawać. Epokę bronzu powinnibyśmy znowu zacząć nazywać, jak niegdyś „wiekiem złotym", bo to była naprawdę złota epoka umiarkowanego dobrobytu, pozbawiona przepastnych kon­trastów czasów późniejszych. Ludzie żyli wówczas życiem o wiele wszechstronniejszym, niż warstwy najliczniejsze w spo­łlezeistwach o wysokiej cywilizacji, a zwłaszcza niż mie­szkańcy miast. Była tam pełnia życia, płynąca z wielostron­nych uzdolnień, któremi każde ognisko domowe musiało zaspokajać swe bardzo urozmaicone, choć niby skromne. potrzeby. Nie było wysokich szczytów, ale też mniej było nieludzkiej prawie tępości i nędzy czasów naszych. Przeciętnie każdy umiał zaspokoić znacznie więcej potrzeb własnych, niż mieszkańcy miast dzisiejszych, podzieleni na setne specjalności. Każdy był pełniejszym swej epoki człowiekiem. Lecz porzućmy te refleksje, bo nie należą do rzeczy, a przytem te czasy nie przeminęły jeszcze dla wielu ludów, zwanych egzotycznemi. Możemy też przerwać nawet i ten błyskawiczny prze­gląd rozwoju społeczeństw, bo zdobyliśmy już, co nam na razie było niezbędne, a mamy jeszcze dużo kwestji starych poruszyć, wiele nowych postawić i zgłębić. Nie piszemy zresztą Historji Cywilizacji, ale raczej pierwszą Historyę na­turalną ducha ludzkiego i społeczeństw. Rzut oka na pierwociny ducha i cywilizacji przekonał nas po raz drugi i na innej drodze, że mądrość ludzka i nasze władze umysłowe to nie jakiś dar natury, któryby spływał na osobniki rodu Homo z organizacji ciała, w po­dobny sposób, w jaki darem natury jest charakter i psychi­ka każdego zwierzęcia. To nie mózgi ludzkie uzdatniają się zwolna do wytwarzania pojęć coraz szerszych i subteł-niejszych, jak to sobie wyobrażali przyrodnicymechanicyści, bo mózgi ludzkie były równie gotowe do tego choćby trzy­dzieści już tysięcy łat temu, — ale przyrasta i nagromadza się doświadczenie pokoleń w „mówionem", jaśniejąc coraz większym blaskiem w głowach osobników ostatniego poko­lenia, najzasobniejszych w owo wchłonięte doświadczenie tysiącoleci. Widzimy po raz drugi, że mądrość ludzka, to zjawisko czystospołeczne. Myśliciele, którzy mieli odwagę zaglądać głęboko w oczy tej zagadce, którą zdawał się stanowić na ziemi człowiek, demon i anioł równocześnie, kameleon o tysiącznych bar­wach i kształtach duchowych, wielka potęga albo nicość,— usiłowali w samym człowieku zrozumieć człowieka. Teraz w pełni rozumiemy przyczyny ich zawodów i nie­powodzeń. Oto punkt wyjścia był nietrafny. Przekonaliśmy się, że zagadkę stanowi tu wcale nie człowiek, ale duch jego, a zagadka ducha ludzkiego nie jest już zagadką samego człowieka. Człowiek czerpie swe promienie duchowe nie z tego pyłka, który nazywamy ciałem jego. Wprawdzie podstawa jego ducha w tych iskierkach czucia, któremi migoce każ­dy organizm żywy, ale te blade, drobniuchne iskierki skła­dały się na ziemi zawsze tylko jakgdyby na mgły kosmicz­ne, zimne i ciemne. Dopiero związane, ściśnięte i stopione razem wydały one słońca jasne i gorące, bryły ważkie, a nawet po­tężne. Duch ludzki to nie atom samodzielny, ale integralna cząstka wielkiego i trwałego kompleksu, czyli miljonów dusz, zespolonych w jedno ciało. Z tego dopiero ogniska, z całego słońcaludu dusze promieniują, już nie jak blade i wątłe atomy, rozproszone w pustce, lecz jako promyki, czerpiące swój blask i ciepło z procesów, dokonywających się nieustannie w ognisku. Jedną z najistotniejszych przyczyn zastoju w tworzeniu się cywilizacji — i to zastoju nie pozornego, lecz rzeczy­wistego — jest znikomość łącznika akustycznego. Dopóki doświadczenie ludzkie może być przekazywane tylko z ust do ust, dopóty w czasie — sięga bezpośrednio tyl­ko na odległość osobistej pamięci osobnika i składać się może na ustną tradycję. Gdyby pamięć i uwaga były doskonalsze, wówczas w społeczeństwach tylko mówiących wiedza i umiejętności mogłyby się wyżej rozwijać. Ale skoro tak nie jest, wszyst­kie takie zdobycze doświadczenia, których rozwój zależy od dokładności powtórzeń, musiały pozostawać w stagnacji. Rzecz prost a, że dopóki chodzi o zwykłe wieści, społe­czeństwo niewiele traci na tem, że z wieści, gdy przejdzie przez kilkadziesiąt ust, robi się plotka. Jeden coś ujmie, drugi coś doda, i już treść przekazana nie odpowiada pierwotnej. Ale nie tak jest, gdy chodzi o doświadczenie pokoleń, o umiejętności i wiedzę z trudem nabywane. W tych przy­padkach społeczeństwo, pozbawione jeszcze sztuki zapisywa­nia, ponosi ustawicznie dotkliwe straty, gdyż najcenniejsze zdobycze pracy osobników najbystrzejszych toną w skażeniu. Wprawdzie potrzeba jest matką wynalazków, więc znalezio­no sposób pomagania pamięci, ale nie mógł on daleko pro­wadzić, gdyż był tylko cennym półśrodkiem. Oto wszędzie, gdzie to było możliwem, wystąpiła zawodnej pamięci z po­mocą zwarta formuła. Mądrość i wiedzę pokoleń krystalizo­wano w krótkich, niezmiennych, a jędrnych sentencjach, przy­słowiach i przypowieściach. Dzieje zaczęły się utrwalać w pieśni bohaterskiej, wiedza fachowa w rymowanych lub rytmicznie ułożonych formułach słownych, niby w „przepi­sach", których uczono się na pamięć. Już nie same wyrazy mowy są drobnemi i nieodmiennemi jednostkami myślenia, ale przybyły do nich krótkie zdania, z których każde stre­szczało jakąś myśl gotową, pojęcie stałe lub grupę pojęć, ja­kąś naukę cenną lub wskazówkę. Osobnik nie potrzebował już z trudem wyrywać ich z głowy i z trudem ubierać w wy­razy. Przychodziły one do pamięci gotowe i nieskażone i łą­czyły się ze sobą wielorako. Całokształt tych formuł stał się dla ludu encyklopedją rozumu praktycznego i umiejętności. Formuły te doskona­liły tylko najtęższe głowy, mędrcy bezimienni dla nas; ale, niestety, mogły przerabiać i słabe głowy. Więc też wszel­ki zbyt obszerny tekst specjalny nie mógł przetrwać długo ani szerzyć się bez szkodliwych okaleczeń; o ile zaś znowu trwał zbyt długo, hamował postęp, sprzyjając rutynie. Dlatego też umiejętności, poczynając od pewnej granicy skomplikowania, przestały się rozwijać. Duch ludzki i twór­czość musiały znowu dreptać w miejscu. Trzeba było dawno zrobione, ale zatracane odkrycia i wynalazki odkrywać na nowo, ulepszać po raz setny to, co było juz tyle razy ulepszone, ale cofnęło się i skaziło. Tylko ogólna mądrość życia co­dziennego, potocznego przekazywała się bez szwanku, bo ciągle znajdowała żywe zastosowanie i potwierdzenie. Prze­żyła też ona nawet języki, w których została pierwszy raz sformułowana i do dziś w przysłowiach, tych najstarszych formułach mnemonicznych, budzi podziw i szacunek dla głę­bokości spostrzeżeń, ujętych w lakoniczną formę, zawsze trafną, choć najczęściej jaskrawą i naiwną. Jak dalece trwałą mogła być treść, zaklęta w takich formułach, o tem przekonywają przysłowia i przypowieści. Mądrość odwieczna, skrystalizowana w nich, stanowi wraz z obrzędami i praktykami ludowemi najgłębszy pokład wiedzy, mądrości i poloru ducha pokoleń dziś żyjących. Podziwiamy dziś głębokość spostrzeżeń i nauk prakty­cznych, zawartych w lakonicznej formie prastarych przysłów, przypowieści, formuł magicznych, rad i wierzeń, krążących i dziś z ust do ust wśród ludu, ale rzadko kto domyśla się, czem były niegdyś te lapidarne zdania, sądy, przepisy, prze­strogi i nauki, zawsze dosadne i trafne. Toż to żywy zaby- tek z czasów głęboko przedhistorycznych, toż to pomniki, często równie stare, jak groby megalityczne, choć zostają wciąż żywe i aktualne, jak były tysiące lat temu. Przysłowia ludowe, nawet zmodernizowane i zlokalizo­wane, to dzieła poziomu przedhistorycznego. Jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz. Głupich nie sie­ją! Co głowa, to rozum. W czepku się rodził. Wilkiem orać! Czego Bóg nie dał, tego i kowal nie ukuje. Co ma wisieć, to nie utonie. Łakomy dwa razy płaci. Gość i ry­ba trzeciego dnia cuchną. Dobre daleko słychać, a złe jeszcze dalej. Takich przysłów jeszcze dziś tysiące krąży i uczy rozu­mu, a ileż więcej było ich dawniej! Wszystkie przecież bardziej specjalne, dopasowane do stosunków minionych, stawszy się zbytecznymi, zaginęły. Dziś jeszcze krążą z ust do ust do podziwu trafne sta­re spostrzeżenia meteorologiczne, zamknięte w krótkie rymy. Choć są przystosowane do kalendarza chrześcijańskiego, są to pomniki bardzo dawne i dawniej było ich więcej, bo lu­dzie bliżej żyli z naturą i, bardziej od niej zależni, troskli­wie ją podpatrywali. Uderzającą powszechność wielu przysłów ludowych zwy­kliśmy kłaść na karb zapożyczeń od ludu do ludu. Bywa i tak, ale po większej części są to utwory, mimo identycznej treści, samodzielne. To dzieła epoki wiejskiej, cywilizacji wiejskiej. Jeżeli Chińczyk powtarza: „kó jen sieu kó jen te", a Polak: „jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz", albo chińska sentencja: „nie sądź ludzi z pozorów" (z miny), „Óu y yông máo ciú jen", zgodna jest z naszą, nie znaczy to, aby tu było zapożyczenie. Nawet w razie jeszcze większych pozorów zapożyczenia, np. w przysłowiu: „nie widzi ponad koniec swego nosa" (Ho chao my mao, cze ku yen cien) będzie to poprostu wynik trafnej obserwacji i oceny ogólno­ludzkich wad i przywar. Tak samo przecież i wynalazek łuku nie rozszedł się z jednego miejsca po świecie, ale był dokonywany może sto razy w różnych okolicach globu. Tak samo czółno, warsztat tkacki, lub garncarstwo nie były wynalazkami jednego ludu, choć sformułowały się w uderzająco podobnych formach. Dopiero bardzo skomplikowane wynalazki i odkrycia szerzą się z jednego ogniska, a przecież i takie, zdarza się, że po- wstają w kilku miejscach niezależnie i na niejednakowej drodze. Cóż więc dziwnego, że elementarne i podstawowe podpatrzenia ogólnoludzkich właściwości, mimo różności ję­zyków, zgadzają się, gdy przybierają postać możliwie naj­krótszych formuł. V. SKUTKI POWSTANIA, DOSKONALENIA SIĘ I POWIELANIA PISMA. Łamanie się z trudnościami zadośćuczynienia kompliku­jącym się potrzebom bytu społecznego, to znaczy bytu oso­bników, polegającego na wzajemnej ich użyteczności przez zróżnicowanie psychiczne i funkcjonalne, wywołało wreszcie ważny wynalazek. Użyteczność jego była zrazu bardzo wą­tła, jednak, doskonaląc się przez ciągłe usiłowania, wynala­zek ten obalił zapory, jakie ułomność pamięci i uwagi stawiała komplikowaniu się wiedzy i umiejętności, a również ich szerzeniu się. Wynalazek ten związał ludzi stokroć sil­niej, niż mowa sama. Oto tu i owdzie zaczęła się zjawiać druga forma łącznika społecznego, mianowicie znaki optyczne dla znaków akustycznych, czyli pismo. Najpierwsze próby utrwalenia myśli w znakach optycznych były to kompozycje rysunkowe, trudne do rysowania i jeszcze trudniejsze do od­czytania, a właściwie do odgadywania. Treści ich trzeba było mozolnie domyślać się, niby rebusów, któremi bawi się nasza młodzież. Była to sztuka, dostępna zaledwie dla bar­dzo nielicznych i bystrych osobników, i z powodu niedogo­dności niewiele usług oddawała. Dopiero po szeregu ulepszeń tego, co mimo ciężkich braków oddawało jednak w pewnych kierunkach cenne usługi, zaczątki pisma obrazowego przeszły, a raczej rozwinęły się w pismo symboliczne, a właściwie w rysowanie umownych obrazów szablonowych, mających oznaczać cale słowa, a nawet i liczby. Tego pisma wyrazowego nie można już było odgadywać; trzeba się go było u piśmiennych uczyć, i to bardzo praco­wicie. W końcu u niektórych ludów niepraktyczne „pisanie", a właściwie rysowanie symbolami, wyrazami, a nawet zdania­mi, przeszło po szeregu udoskonaleń w pismo sylabowe. Mia­nowicie dla każdej najpospolitszej kombinacji głosek ustalono osobny znak. Znak taki był uproszczonym rysunkiem rze­czy, nazywanej kombinacją znaków, składających się na sylabę. Nawet jednak i takie pismo było dostępne tylko dla bar­dzo nielicznych osobników, ponieważ i jego trzeba się było pracowicie uczyć nie tylko pisać, ale nawet i czytać *). Jednak dawało ono znaczne korzyści i zapewniało bez­względną wyższość nad niepiśmiennymi. Z powodu tej wyż­szości — szeroki ogół, biorąc w swej niewiadomości skutek za przyczynę, uważał samą nawet władzę czytania za czaro­dziejski wynik wejścia w porozumienie z duchami potężnemi. Osobnik też piśmienny, a w konsekwencji każdy mądrzejszy i władający wiedzą, hermetycznie dla tamtych zamkniętą, niedo­stępną, uchodził za „czarnoksiężnika" i bez trudu zyskiwał władzę nad szerszym ogółem. Jeśli też mowa cudów dokazała, pismo dokonało przewrotu w dziedzinie umysłowej. Formuła i sztuczki mnemoniczne stały się już zbyteczne, bo zapisywanie, względnie łatwe do odczytywania, bez prze­kręceń i omyłek, zastąpiło ułomną pamięć. Zaszła tu tylko możność utrwalenia (w czasie) tego, co było dotychczas znikomem, ale przelanie „mówionego" na deskę, skórę, papirus, papier, utrwalenie przemijających dźwięków w formę stałą rzuciło drugą nieprzebytą przepaść między człowieka a cały świat zwierzęcy. Gdzie człowiek nie mógł dotrzeć głosem lub sam przybyć, tam posyłał deszczułkę, opatrzoną znakami, papirus, skórę lub kawałek kory drzewnej. Przez tę drob­nostkę duch ludzki samą nawet śmierć zwyciężył. Łącznik akustyczny, stawszy się także optycznym, się­gnął daleko poza granice głosu oraz pamięci indywidualnej, jak również społecznej (tradycji ustnej). Sztuka pisania uczyniła zbytecznemi sentencje i formuły, niby trwałe w swem skostnieniu, ale mimo to łatwo podległe zniekształceniu. Wytworzyła ona kastę, górującą wiedzą nad tłumem i zdol­ną narzucić ludowi swą wolę. Ponieważ dzięki wrodzonej *) Świadczą o tem same wyrazy. U Greków czytać znaczyło dosłownie „rozpoznawać" — anagignoskein. U Rzymian znaczyło zbierać, składać (legere). Jeszcze francuskie lire pochodzi od legere. Germanowie pisali runami, runa zaś znaczyło pierwotnie „tajemnica". U Niemców lesen (poch. od lesan) znaczy „zbierać" (colligere), i nasze „czytać" (cześć) znaczyło pierwot­nie tyle, co liczyć. I do dziś/dnia pochodne od tego pierwiastku (poczyty­wać, poczet) zachowały bliskie do dawnego znaczenie. człowiekowi ciekawości, a następnie gorliwej pracy umysło­wej wiedza tej kasty rosła tak prędko, jak nigdy dawniej, przeto rychło dała jej rzeczywistą wyższość nad ogółem niepiśmiennym. Społeczeństwo, dawniej złożone z dość rów­nych sobie inteligencją jednostek, rozpadło się na stany czy Masy, różniące się coraz bardziej na punkcie wiedzy. Wie­dza doskonaląca się przez zapisywanie, dając coraz więk­szą moc kaście piśmiennej, zazdrośnie strzegącej swej prze­wagi i chętnie otaczającej się nimbem tajemnicznści, roz­szerzyła drobne wówczas społeczeństwa w ludy, kierowane już przez mędrców, kapłanów władnych i możnych. W cieniu też świątyń i mieszkań władyków doskonaliła się zwolna, ale statecznie cenna umiejętność pisania, a przez nią wszystkie umiejętności przodków piśmiennych. Minęły jednak tysiącolecia i całe ludy, zanim dokonano nowego bardzo doniosłego kroku na drodze ulepszania sztu­ki pisania. Ulepszenie to polegało na znakomitem upro­szczeniu. Na miejsce niezliczonych znaków dla całych sylab, które zawsze trudno było spamiętać i określić, jakiś genjusż uznał za dogodniejsze wprowadzenie osobnych znaków dla każdej głoski. Wówczas zamiast setek skomplikowanych zna­ków sylabowych, zawsze jeszcze niewystarczających, choćby ich było najwięcej, wystarczyło posiadanie kilkudziesięciu znaków prostszych i łatwych do spamiętania oraz do kreślenia. Rozłożono materjał językowy w piśmie na głoski, czyli na najprostsze składniki. Po raz pierwszy oparto tu pismo na tej samej zasadzie, na której opiera się mowa głośna. Do­konano analizy słów do granic ostatecznych, i dopiero takie znakowanie optyczne godziło się najdokładniej i najprościej ze znakowaniem mowy żywej. Zamiast uciążliwej piktury, posiłkującej się uproszczonemi rysunkami rzeczy, powstała „literatura", w której stało się już zbytecznem wszelkie od­gadywanie treści rysunków, bo głoski mowy pisało się w ta­kiej kolei, jak w głośnem mówieniu. Dopiero też takie pismo literowe czyli fonetyczne zburzy­ło wszystkie trudności i pchnęło rozwój duchowy na nowe tory. Lud, w którego łonie najpierwej zawiązała się i rozwi­nęła literatura, mianowicie Egipcjanie, którzy przetworzyli swą pikturę (hieroglify) w pismo hieratyczne oraz demotyczne, zyskał odtąd niebywałą siłę i bezwzględną wyższość nad innemi. Naturalną koleją rzeczy począł też górować rozu­mem i doświadczeniem nad ludami tylko mówiącemi. Mógł już łatwo wyzyskiwać i wchłaniać w siebie wszystko, co było w jego sąsiedztwie drobniejsze duchem, więc słabsze. Warstwa „oświecona", dominująca wiedzą w tem spo­łeczeństwie, mogła narzucać swą władzę nie tylko własnemu ludowi, ale także szeroko i daleko innojęzycznym niepiśmien­nym sąsiadom. Rychło doniosły wynalazek przejęły niektóre inne ludy, a nawet uprościły znakowanie i poczęły skutecznie rywali­zować z Egiptem. Odkąd żywe słowo, przyczepione do martwych przed­miotów, uzyskało trwałość, odtąd człowiek piszący zyskał dla swych myśli nieśmiertelność. Żywi słuchają go oczyma. Martwy papier czy papirus przemawia tak dokładnie, jak żywe usta. Lepiej nawet; bo przemawia zawsze jednako dokładnie i tyle razy, ilekroć zwrócą się doń oczy, żądne poznania jego treści. Więc cóż dziwnego, że odtąd rozwój wiedzy i umie­jętności poczyna się toczyć z coraz większą prędkością. Wszak doświadczenie wybitnych jednostek nie marnuje się już z ich śmiercią lub z braku dość pojętnych uczniów, ale, przeciwnie, przenosi się do licznych głów, władnych w roz­maity sposób korzystać z owego doświadczenia i pomnożone przekazać następcom oraz następnym pokoleniom. Pismo utrwaliło tak długie teksty, których już żadna pamięć żywa nie mogłaby bez skażeń i szkodliwych przeinaczeń ani utrzymać na własny użytek, ani przekazać dalej. Ono także rozszerzyło jeden język (literacki) na większe obszary, za­prowadziło łączność między wybitniejszymi i zdolniejszymi; skupiło podobnych z podobnymi do wspólnej pracy we wspól­nych celach i pozwoliło, jak nigdy jeszcze, rozwijać się u osobników specjalnym uzdolnieniom, w narodzie specjal­nym grupom oraz instytucjom. Więc cóż dziwnego, że gdy większość niepiśmienna na­rodu pozostaje prawie ciągle tem samem, czem była, pewna ilość kształcących swą wiedzę i zdolniejszych jednostek wysuwa się na czoło narodu i staje się jego mózgiem i władzą? Uczeni, złączeni pismem ze sobą i z poprzedni- kami, coraz głębiej wnikają w zagadnienia, których nawet istnienia nie podejrzewają ludzie „prości". Składane doświadczenie tych wybitnych dorzuca wciąż nowe triumfy do dawnych i coraz jaśniej pozwala orjentować się w porządku świata, do którego poznawania same zmysły nie wystarczają. Ciekawość tego porządku, rosnąca w miarę triumfów, uczyniła z mędrców i „uczonych" naj­cenniejsze narzędzie narodu. Oni jedni stali się oczyma, uszami, czuciem, sercem i sumieniem ludu. Oni jedni najdalej i najgłębiej widzą i rozumieją. Po­nieważ zaś żaden umysł nie jest już w stanie dokładnie objąć całkowitej wiedzy, każdy zajmuje się jakąś jej cząstką, aby ją skuteczniej doskonalić. W tych warunkach mogły stać się najobszerniejsze na­wet traktaty uczonych tem, czem dawniej była krótka i kru­cha formuła pamięciowa. Trwała forma tekstów z jednej strony zapewniała im potrzebną niezmienność, z drugiej strony, przez możność spo­kojnego wmyślania się w ich treść i wprowadzania popra­wek, pozwalała na ulepszenie tej cennej treści, czyli na roz­wój wiedzy w szeregu nowych traktatów, będących właści­wie naturalnym dalszym ciągiem poprzednich. W ten nie­zawodny sposób wiedza mogła się pogłębiać z biegiem pokoleń. Zjawiły się w świecie dziwne realności. Imię ich książki i bibljoteki. Głucho o nich w systemach filozoficznych, nie­ma dla nich miejsca właściwego w ramkach klasyfikacji Realiów, a jeżeli się o nich wspomina, to lekko, mimocho­dem i bez należytego zrozumienia ich roli w świecie, ich stosunku do Narodu i Cywilizacji oraz stosunku narodu oraz cywilizacji do pozostałych zjawisk przyrody. Mędrzec nowożytny stał się indywidualistą; dumny ze swych uzdolnień, ze swego mózgu, wyśpiewał na cześć swego rozumu i mądrości tysiące hymnów pochwalnych, a upojony dymem kadzideł, których sobie nie szczędzi, cał­kiem zapomniał o książkach i bibljotekach, o maczkiem upstrzonych foljałach i... sławi cały ród ludzki, jako ród jestestw mądrych i potężnych. A jednak, nie mówiąc już o całym rodzie ludzkim, czy szczyty jego intelektualne, bogate wiedzą, mądrością i po­tęgą twórczą, zostałyby tem samem, gdyby im jakaś po- Narodziny Ducha 12 wszechna katastrofa zniszczyła doszczętnie wszystkie bibljoteki, owe dziwne realności, o których w swych hymnach samochwalczych zapomniał nie tylko prostak, ale nawet filozof? Gdy wiemy, co ustna tradycja może, a czego nie może, zbytecznem byłoby silić się na dowodzenie, że choćby wszystko inne zostało, najbliższe pokolenia opadłyby nie­mal na protohistoryczny poziom bytu. Jak dym rozwiałoby się to wszystko, co syn epoki uważał poniekąd za przyro­dzoną własność i władzę swojej duszy, za „dobro", którego „ani ogień, ani woda nie zabierze". Ze zniknięciem tych maczkiem upstrzonych zeszytów synowie „mądrych" ojców czerpaliby tylko z zapamiętanej przez ojców wiedzy. Ponie­waż zaś byłaby ona zapamiętana niedokładnie i bardzo ułamkowo, przeto cały bezmiar dokładnej wiedzy, utrwalony w „zapisanem", zostałby stracony bezpowrotnie. Żaden che­mik, fizyk, biolog, historyk, prawodawca nie byłby w stanie przekazać całej swej wiedzy innym, a również żadnego wie­dza osobista nie byłaby wiedzą pełną jego specjalności. Tak podana ich wiedza i znacznie gorzej pojęta przez uczniów ich, utraciłaby niezbędną precyzyjność, więc uleciałby z zie­mi najcenniejszy dorobek tysiącoleci. Wszystko, co stało na dokładności licznych pokoleń, trzebaby zaczynać od po­czątku. Upłynęłyby liczne wieki wytężonej pracy pokoleń, zanimby się „człowiek" dorobił tylko tego, co stracił przez zaprzepaszczenie tych niepozornych przedmiotów. Powiadają nam filozofowie, że pojęcia poza człowiekiem nie mają żadnego bytu. Ściśle biorąc, jest to prawda, ale, ujmując rzecz praktycznie, tkwi w tem orzeczeniu niedokładność* Pojęcia nasze, jak i cała wiedza, utrzymując się na „mó­wionem", są jakąś formą w nas, a przeto i w świecie i mo­gą być poczytywane za realności. Skoro zaś one nie mogły powstać i nie mogą istnieć w nas bez „mówionego" i bez naszej pamięci, czyż więc te realności nie mają jeszcze po­za człowiekiem żadnego bytu w innej i materjalnej formie? Mamy niejakie prawo wyrazić się, choćby w przenośni, że foljały i bibljoteki są drugą zewnętrzną i materjalną for­mą naszej wiedzy, umiejętności, płodów naszej fantazji twórczej, a może nawet uczuć i woli. Każda forma jest bezustannem stawaniem się. Rozumieją to wszyscy, od Herakpta do Bergsona. Więc i proces psy- chiczny w osobniku oraz w narodzie płynie w nas, ale pły­nie równolegle z płynnym elementem „mówionego" i „pisa­nego". Oddzielnie i niezależnie od tego ostatniego czynnika nie może się toczyć. W tych warunkach sam fakt, że z chwilą zatraty lite­ratury nastąpiłoby przerwanie się procesu wiedzy i umie­jętności, wskazuje, że zaszłoby tu rzeczywiste zabójstwo for­my procesu, ciągnącego się w sposób analogiczny z trwaniem „żywego", i to przez ubytek czegoś, co stanowi niezbędny warunek dusz w żywych ciałach ludzkich. Jak z zabitego organizmu znika bezpowrotnie życie, i pozostają tylko niż­sze procesy — tak ze społeczeństwa, w którem zniszczonoby literaturę, znikłoby to, co decyduje o jego indywidualności, twórczości i ciągłości. Całość harmonijna uległaby głęboko sięgającemu rozstrojowi i przeobrażeniu się w formę znacz­nie prostszą. Pójdźmy zaś jeszcze o krok dalej w przypuszczeniu, któreśmy uczynili co do literatury, i wyobraźmy sobie, że wraz z literaturą naukową niziny narodu wymordowałyby tylko najwyższych reprezentantów wiedzy. Wtedy ubytek znikomo drobnej cząstki głów w narodzie, jakiegoś tysiąca lub dwóch tysięcy, wystarczyłby do zabicia wiedzy wyższej i mądrości, a więc i siły dotychczasowej całego narodu. Pozostałe bowiem mrowie opadłoby już w drugiem pokole­niu na całkiem przedhistoryczny poziom bytu. Naród izo­lowany i w ten sposób okaleczony śmiertelnie rozpadłby się niechybnie na drobne, ciemne i bezsilne całostki społeczne, żyjące prymitywnym bytem na gruzach materjalnych szcząt­ków cywilizacji, szczątków tak niezrozumiałych dla wnu­ków, jakby to nie była puścizna po własnych dziadach, ale po jakichś całkiem obcych istotach. I choćby się z biegiem tysiącoleci znowu wytworzył w tem samem miejscu i z tych samych potomków naród mądry i potężny, nie byłby on już ani tem samem, co miniony, ani na­turalnym dalszym ciągiem jego. Cały proces rozwoju du­cha, interpsychiki, odbywając się na nowo, nie potoczyłby się temi samemi drogami. Byłby całkiem inny, swoisty tylko dla nowego narodu; jego własny, oparty na innej mo­wie, na innych kojarzeniach wrażeń zmysłowych z symbola­mi językowemi, na innym przebiegu historycznym, roz­wojowym. VI. MOWA CYFR I JEJ SKUTKI. Teraz dopiero nadszedł czas na uzupełnienie wszystkich naszych dotychczasowych rozważań, przez zwrócenie uwagi na jeszcze jeden czynnik, czy element myślenia ludzkiego, którym dotychczas nie zajmowaliśmy się wcale. Uczyniliś­my to rozmyślnie, aby rozważań naszych nad doniosłością mowy wyrazowej w ogólności nie zamącać przedwcześnie, więc bezpotrzebnie jeszcze jednym składnikiem tej mowy naszej, który nabrał wielkiej doniosłości dopiero w bardzo zaawansowanem stadjum rozwoju ducha ludzkiego, mądrości i sił naszych, skierowanych ku ujarzmianiu sił przyrody na pożytek rodu naszego. Ważnym tym czynnikiem jest pew­ne uzupełnienie mowy naszej czyli języka zupełnie specjal­ną i nową dla przedhistorycznej ludzkości mową cyfr, czyli językiem, mającym służyć do wysubtelnienia naszego narzę­dzia myślenia przez znaki czyli słowa, mające za przedmiot świat wielkości i mnogości, świat pojęć matematycznych, mający u swej podstawy sztukę rachowania wszelkich, jakich­kolwiek jednostek, sztukę, która się niejako ucieleśniła, czy uzmysłowiła w tym dziale naszych władz myślenia ro­zumnego, który nazywamy arytmetyką. Narzędzie to czyli mowa cyfr, rozwinąwszy się w arytmetykę, zabłysło dopiero w ostatnich czasach, jako osobny i przedziwny świat pojęć bardzo subtelnych i doniosłych dla panowania nad przyrodą, mianowicie w świat pojęć matematycznych. Mimo, że ludzkie potrzeby od bardzo dawna powołały do istnienia słowa do wyrażania ilości, słowa w potocznem życiu niezbędne, i stanowiące podstawowy środek zarówno do rachowania, jak do stworzenia całej matematyki, to jednak ta zdolność drzemała przez długie tysiącolecia, i rachowanie jednostek ograniczało się do liczby palców u jednej ręki, lub u rąk obu. Czego było więcej niż 5 lub 10, wyrażano to jednem pojęciem „dużo". Nawet do dziś wiele ludów i wielu ludzi, nawet w społeczeństwach rozwiniętych umy­słowo, stoi jeszcze na tem stadjum. Jest coś imponującego w kontraście, jaki stanowi pro­stota znakowania matematycznego w stosunku do obszerno- ści i głębi pojęć matematycznych. Dziesięć znaków dla dzie­sięciu najmniejszych jednostek, kilkanaście znaków, określa­jących stosunki między niemi, i kilka liter alfabetu — oto wszystko, czem dziś posługujemy się w najbardziej skompli­kowanych potrzebach w tej dziedzinie myśli. Nie dziw, że marzono o skonstruowaniu podobnie „doskonałego" języka dla wyrażania wszystkich pojęć — i cuda sobie po nim obie­cywano. Niestety, były to mrzonki, oparte na pewnem złu­dzeniu. „Mowa" cyfr dlatego służy tak doskonale, że wła­ściwie jest narzędziem pomocniczem języka słownoobrazowego i opiera się na pewnej kategorji pojęć, których podstawa tkwi w mowie słownoobrazowej, a rozwinięta na tle praktycz­nych potrzeb, może operować w doskonałej próżni własne­mi abstrakcjami i w abstrakcji od wszystkiego, co jest czemkolwiek. Język matematyczny stworzył cały własny świat pojęć w tej próżni, ale to świat idealnych punktów, linij, płaszczyzn i figur. To świat nierzeczywisty. Jego punkty są tak nieskończenie małe, że są już tylko abstrakcjami od pojęcia wielkości, i takiemi muszą pozostawać, bo gdy­by nabrały jakiejkolwiek wielkości, już przestałyby być punk­tami matematycznemi, stałyby się jakiemiś bryłami bez masy czyli idealnemi figurami. Jego figury są tylko ideal­ne, zarówno jak bryły. Środek ten odsłonił nam nieskończoność przestrzeni i czasu, pomimo, że do poznawania świata realnego sam je­den nic niewart. Nie mając bowiem do czynienia z jakościami, nie może nas sam jeden o rzeczywistości informować, bo ona składa się z jakości, wyrażalnych tylko mową słownowyrazową. Skądże więc praktyczna użyteczność tego narzędzia my­ślenia, zdolnego napełnić choćby nieskończoną próżnię, ale czemś, co musi zostać niczem, niczem więcej, jak tylko czy­stem pojęciem? Oto stąd, powtarzam, że wyrósł on tylko jako narządzie pomocnicze języka słownoobrazowego. Dopiero, gdy pod puste symbole arytmetyczne i algebra­iczne podstawimy słowa, Oznaczające coś z rzeczywistości, wówczas czyste pojęcia matematyczne wiążą się ze światem realnym i przez język cyfr stają się narzędziem zdatnem do mówienia o tej rzeczywistości. Mało powiedzieć zdatneml Stają się wtedy wymarzonem przedłużeniem mowy słownej, tak znakomitem, że poznawanie pewnej kategorji rzeczywistych stosunków w świecie (dla władających taką mową, czyli ta­kiem narzędziem do myślenia o ilościach i wielkościach przy opieraniu się na obserwacji własnej oraz doświadczeniu uprzednio zdobytem), staje się prostem poznawaniem stosun­ków liczbowych, choć jest zadaniem realnem, t. j. poznawa­niem stosunków rzeczywistych w świecie. Pod "pewną kategorją" stosunków rozumiem stosunki fizyczne w świecie, uchwytne za pomocą kilku pojęć zasad­niczych, które powstawały na gruncie matematyki, jak: przestrzeń, czas, masa, siła, mnogość t. p. * * . ¦ . * Skąd się wziął ten język? Co go wywołało? Henryk Poincare sądzi, że „harmonijne widowisko nocy gwiaździstej wystarczało, aby wywrzeć wrażenie prawidłowo* ści", i sławi z tego powodu Astronomję, jako naukę, która najlepiej przysposobiła naszą duszę do pojmowania przyro­dy. „Ona to nauczyła nas, że istnieją prawa natury"... „Wyobraźmy sobie, mówi on, w jakim stopniu zmalałaby ludzkość, gdyby nie poznała nigdy gwiazd, żyjąc np. pod niebem ustawicznie pokrytem chmurami. Czyż w podobnym świecie zostalibyśmy tem, czem jesteśmy?... „Wiemy, czem był człowiek przed tysiącami lat, a czem jest dzisiaj. Samotny w otoczeniu przyrody, w której wszystko było dlań tajemni­cą, przerażając się przy każdym nieoczekiwanym objawie sił niepojętych, mógł on w biegu wszechświata upatrywać, ka­prys jedynie. Przypisywał on wszelkie zjawiska działaniu mnóstwa drobnych duchów, fantastycznych i wymagających, i aby móc działać i żyć na świecie, starał się zjednać ich sobie środkami, podobnemi do tych, których używa się dla uzyskania łaski jakiegoś ministra lub deputowanego. Nie­powodzenie nawet nie oświecało go... Obecnie, nie staramy się już o łaski Przyrody, lecz rozkazujemy jej, albowiem odsłoniliśmy kilka jej tajemnic i codzień jeszcze odkrywamy nowe. Rozkazujemy jej w imię praw, których ona cofnąć nie może, bo są to jej własne prawa; nie zwracamy się do niej z szalonem żądaniem, aby swe prawa zmieniła; przeciw­nie, sami im się poddajemy. „Czyż zmieniłyby się tak prędko umysły nasze, gdyby nie nauka, idąca od gwiazd?... Harmonijne widowisko nocy gwiaździstej wystarczało, aby wywrzeć wrażenie prawidło­wości, a to już było wiele. Prawidła te poznali stopniowo Hipparch, Ptolomeusz, Kopernik, Kepler, aż wreszcie New­ton sformułował najstarsze, najdokładniejsze, najprostsze i najogólniejsze ze wszystkich praw przyrody. Wówczas, przykładem tym zachęceni, zaczęliśmy uważniej spoglądać na mały nasz świat ziemski, i tu również pod osłoną pozor­nego nieładu, odnaleźliśmy ową harmonję, z którą zapoznało nas badanie nieba. Świat ten nasz również jest prawidłowy... tylko prawa jego tak zawiłe, że oko, nieprzywykłe do innych widowisk, dostrzegałoby tu jedynie chaos i królowanie przy­padku lub kaprysu!... Ileż razy i fizycy, przy niepowodze­niach zniechęciliby się, gdyby ufności ich nie podtrzymy­wał świetny przykład triumfu astronomji!. Niedość na tem. Astronomja nauczyła nas, że nie można się prawom przyrody sprzeciwiać, ani wchodzić z niemi w układy; ileż czasu trzebaby na to, aby to zrozumieć? Nauczyła nas ona, że prawa są nieskończenie dokładne, a jeżeli te, które sami formułujemy, są przybliżone, to jedynie dlatego, że nie zna­my ich dobrze"... „Lecz czyż te prawa nie są lokalne...., czy to, co jest prawdą w jednym zakątku świata... nie prze­stanie nią być, gdy się posuniemy nieco dalej?... Na to rów* nież odpowiada nam astronomja. Spójrzmy na gwiazdy po­dwójne; wszystki emają za orbity przecięcia stożkowe... Te­leskop nie dotarł jeszcze do granic dziedziny, posłusznej prawu Newtona"... „Newton to okazał, że prawo jest niczem, jak tylko niezbędnym związkiem między, stanem świata teraźniejszym i jego stanem bezpośrednio późniejszym. Astronomja do­starczyła nam po temu pierwszego modelu, a gdyby nie to, błąkalibyśmy się zapewne bardzo długo jeszcze. Ona to najle­piej nauczyła nie ufać pozorom. Gdy Kopernik dowiódł, że to, co uważano za najbardziej stałe, znajduje się w ruchu, to zaś, co uważano za ruchome, jest w spoczynku... po tym triumfie niema już tak zakorzenionego przesądu, abyśmy nie mogli go wykorzenić" „Astronomja nauczyła nas również nie obawiać się wielkich liczb, a to było konieczne nie tylko dla poznania nieba, nie było zaś tak łatwe, jak się zdaje dzisiaj... Co pomyślałby sobie Grek starożytny, gdyby mu powiedziano, że światło czerwone drga czterysta tryljonów razy na sekundę? Wydałoby się mu to czystem szaleństwem i nie zniżyłby się nigdy do sprawdzenia... Dla­czego dziś jest inaczej? Oto dlatego, że niebo urosło przed naszemi oczami. Przywykli do rozważania nieskończenie wielkiego, nauczyliśmy się pojmować nieskończenie małe. Dzięki temu to wychowaniu wyobraźnia nasza, niby oko orle, którego nie oślepia słońce, może spoglądać wprost w oblicze prawdy"... ...„Jednem słowem nikt nie uwierzyłby, jak użyteczną dla ludzkości była wiara w astrologję. Jeżeli Kepler i TychoBrahe żyć mogli, to dlatego, że sprzedawali naiwnym królom przepowiednie, oparte na konjunkturach gwiazd. Gdy­by ci możni nie byli tak łatwowierni, wierzylibyśmy może jeszcze, że przyroda podlega kaprysowi"... Jest dużo słuszności w słowach znakomitego matema­tyka, ale mimo to pozwolę sobie jego trafne uwagi i zachwyt skierować pod innym adresem. Dość będzie w tym celu zadać sobie pytanie, czy „widowisko nocy gwiaździstej" mogło wywierać wrażenie prawidłowości przed powstaniem pojęć matematycznych, a także: czy sama ciekawość nieba mogła wywołać osobny język dla osobnego świata pojęć (matematycznych), których jeszcze nie było, albo czy mogła wytworzyć cały świat pojęć, dla których nie było jeszcze języka? Co do pierwszego — nigdy. Co zaś do drugiego, to w zasadzie byłoby to możliwe, ale pod warunkiem, że lu­dzie nie mieliby pierwej pilniejszych potrzeb rachowania jednostek i posługiwania się w tym celu cyframi. Otóż jest. to mniej, niż prawdopodobne. Przecież wszystkie ludy i wszyscy ludzie mieli nad so­bą po wszystkie czasy to samo iskrzące się gwiazdami sklepienie niebieskie, to samo słońce, codzień wschodzące i zachodzące, ten sam księżyc z jego perjodycznemi lunacja­mi, a jednak przez całe dziesiątki tysięcy lat nie dało im ono szerszych pojęć matematycznych, choćby w zakresie tabliczki Pitagorasa. Stało się nawet odwrotnie. Zamiast odsłonić prawa Natury, zamiast ukazać prawidłowość, widok Nieba, wytwarzał przecież przez długie czasy samą tylko mitologję Nieba, czyli rządy dowolności, albo jakiejś woli podobnej do ludzkiej, którą może kaprys lub prośba odmienić. Widok nieba, podobnie jak inne uderzające a tajemnicze zjawiska przyrody, rozwijał długo tylko pojęcia religijne, biegu­nowo przeciwne pojęciom matematycznego ładu i przyczynowości. Więc znakomity matematyk popadł w przesadę. Har­monijne widowisko nocy gwiaździstej nie wystarczało do te­go, aby wywrzeć wrażenie harmonji i ładu. Pojęcia mate­matyczne nie pogłębiły się „tak prędko" jak on mniema, pogłębiły się zaś nie przez obserwacje nieba, tem mniej zaś pod wpływem astronomji. Jakżeby to być mogło, aby astronomja, choćby najelementarniejsza, poprzedzać miała choćby cokolwiek zaawan­sowaną zdolność rachowania. Wychodziłoby to na to samo, jakby kto chciał utrzymywać, że umiejętność pisania mogła poprzedzić nauczenie się abecadła. Nie! Do zainteresowania się gwiaździstem niebem w sposób odmienny od dawnego, a mianowicie w sposób, narzucony przez podstawowe pojęcia arytmetyczne i prowadzący do niezmiernie płodnego w następstwa rozpoznania prawidło­wości w świecie, potrzeba było czegoś innego. Potrzebą było pospolitej, życiowej konieczności przeliczania większej ilości przedmiotów nad 10, 12 lub 20. Potrzeba było wy­tworzyć sobie przedewszystkiem najprostszą arytmetykę. Potrzeba było praktycznej konieczności dodawania wielu jednostek i odejmowania, następnie dopiero spostrzeżenia, że można przy pomocy osobnych znaków dla małych ilości — względnie łatwo mnożyć owe małe ilości i dzielić dowolnie wielkie. Że zaś nawet takie najprostsze czynności arytme­tyczne były trudne, trzeba było długiego czasu na to, aby bystrzejsze umysły wpadły na geometryczne sposoby, ułatwia­jące takie zadania. I oto zwolna, dopiero pod parciem co­raz natarczywszych potrzeb praktycznych, powstały u różnych ludów systemy rachowania, oparte na uwielokrotnianiu pewnej małej ilości jednostek, np. 5, 6, 10, 12 lub 20, czyli na koncepcji złożonych jednostek i na operowaniu niemi w ten sposób, jakgdyby były prostemi. To było jajko Ko* lumba, zadanie proste, ale dopiero post factum proste. To było wyłamanie wrot, prowadzących do całego świata pojęć matematycznych, rozwiązanie idealnego zadania, które jednak musiało dojrzewać przez wieki. Dopiero teraz można było ruszyć z miejsca. I ruszono, Dawna zbyteczność dokładniejszego zdawania sobie sprawy z ilości większych ustąpiła miejsca potrzebie operowania do­wolnie wielkiemi ilościami, ale zawsze jeszcze rzeczy kon­kretnych i zmusiła do posiłkowania się przy rachunkach ja­kiemiś środkami pomocniczemi. Operować liczbami niemianowanemi, czyli czystemi ab­strakcjami matematycznemi, jeszcze nie umiano. Nawet Egipcjanie i Babilończycy długo jeszcze używali do wszel­kich większych operacyj rachunkowych kamyków, układa­nych rzędami, a również i potem nie tylko u Greków i Rzy­mian, ale jeszcze w wiekach średnich w życiu codziennem posługiwano się rachunkiem na palcach. Właściwa bowiem matematyka, czysta, oderwana od konkretów, powtarzam, nie mogła rozwinąć się bez pisma, i to dogodniejszego, niż obrazowe. Nawet, gdy zaczęto tu i owdzie posługiwać się pismem, początkowo niepraktyczność znaków dla liczb była tak dokuczliwa, że najprostsze działania arytmetyczne były i trudne, i niezmiernie powolne. Nie tylko w piśmie hierogli­ficznem, gdzie znakiem piątki był gołąb, siódemki kogut, dziesiątki podkowa, i t. d., ale nawet w piśmie hieratycznem, klinowem, chińskiem, w hebrajszczyźnie, niezmiernie było trudno operować znakami, ustanowionemi dla liczb. Że jednak trzeba było, więc ułatwianie sposobów rachowania nawet w tych samych społeczeństwach potoczyło się dwoma łożyskami. Potrzeby życia codziennego robiły swoje, wyż­sze zaś potrzeby szczupłej kasty najoświeceńszej — swoje, i tak obie strony, w dużej mierze niezależnie od siebie,. każda na swój sposób, pokonywały ciężkie trudności. Dziś Szczery podziw budzą wspaniałe nieraz wyniki operacyj, prowadzonych tak niedogodnemi środkami, że dzisiejszy rachmistrz uznałby je wprost za niemożliwe do przeprowa­dzenia. Nie astrologów tedy i magów „potrzeby" wywołały pierwsze stadja rozwoju pojęć matematycznych, niezbędne do dostrzeżenia na sklepieniu niebieskiem prawidłowości. Przyczyniły się do tego przedewszystkiem potrzeby rze­mieślników i kupców, później zaś dopiero bankierów, pobor­ców podatków i wogóle tych, którzy mieli konkretne, choć prozaiczne, rzeczy do obliczania. Ta kategorja, o wiele liczniejsza od astrologów, pracowała wcześniej i niemniej gorliwie nad ułatwieniem ciężkich obliczań ilości, długości, szerokości, pojemności, zysków i strat, procentów, długów i cen. Przecież to ci fachowcy, łamiąc się z trudnościami) działań arytmetycznych i dążąc do pożądanych uproszczeń, do ekonomji pracy i czasu, zawsze drogiego u kupców, skonstruowali już w historycznych czasach abacus, a u Chiń­czyków suanpan, przerobiony później w „szczoty" rosyjskie. Ci ulepszyli potem system linijny znakowania, a w staro­żytnym Rzymie wprowadzili rubryki pozycyjne, które w dal­szej znowu praktyce ustąpiły liczbom pozycyjnym, pisanym już bez żadnych rubryk, co stało się wielkiem udogodnie­niem wszelkich rachunków. Nawet i pierwsze pojęcia i czynności, które nazywamy astronomicznemi, nie mają właściwie nic wspólnego z astronomją, jako nauką fizyczną o ciałach niebieskich. Wprawdzie rachunek czasu, miesięcy i lat, różne syste­my kalendarzowe powstały przez obserwację miejsca wscho­dów i zachodów słońca i faz księżyca (miesiąca), ale wy­wołały je potrzeby praktyczne i proste obserwacje empiry­ków. Nazywać je zastosowaniem wiedzy astronomicznej, nie zaś praktycznej astrognozji, stosowanej do potrzeb ży­cia potocznego, byłoby tem samem, co zaliczać wynalazek łuku albo otrzymywanie ognia przez tarcie do zdobyczy wiedzy fizycznej, gdy to była czysta empirja. Jednak i tu, i tam mozolenie się w celu uściślania obserwacyj dawało w szczupłych kołach „wtajemniczonych" coraz lepsze wyniki. Dopiero, gdy pod ręką praktyków język arytmetyki rozszerzył się automatycznie i niespodzianie w nieskończoną ilość słówliczb, - poczęli myśliciele zastanawiać się nad bezprzykładnemi właściwościami liczb i na swój sposób rozwijać ten dziwny świat pojęć. Ale zaczęło się to bardzo późno. Zaczęto uprawiać podnoszenie do potęgi, wyciąganie pierwiastków, rozwiązywanie równań algebraicznych, ale oparte jeszcze nie na znakach algebraicznych, lecz na ide­alnych konstrukcjach geometrycznych, w czem Grecy prym trzymali, zaczęto wynajdywać wielkości nieznane za pomocą równań (algebraicznych), co znowu nauka zawdzięcza Ara­bom, i t. d. I dopiero wówczas niebo mogło stać się niewyczer­panym przedmiotem myślenia matematycznego, dopiero wówczas można,było dostrzec w zjawiskach niebieskich matematycz­ną prawidłowość. Jednak dopiero Hindusom, choć najniżej stali w astronomji, udał się znaczny krok naprzód w zna­kowaniu, a ich system, przejęty i ulepszony przez Arabów, pozwalając na szybsze doskonalenie artmetyki, rychło wy­wołał już powstanie całej matematyki. System ten polega na nadaniu każdemu znakowi z liczby dziesięciu zmiennej wartości pozycyjnej, zależnej od stanowiska jego w szeregu znaków. Jedynka otrzymała tu na drugiem miejscu (licząc wstecz) znaczenie dziesiąciu jednostek, na trzeciem miejscu znaczenie stu, na czwartem znaczenie tysiąca i t. d. Gdy dawniej trzeba było nielada bystrości umysłowej do wy­ciągnięcia np, pierwiastków kwadratowych z liczb, dziś i przy tym systemie wykonywa to z łatwością chłopiec dziesięcioletni. W ogóle trzeba powiedzieć, że dopiero zarzucenie bardzo niedogodnych sposobów pisania cyfr pozwoliło rozwinąć wyższą arytmetykę i geometrję, a wślad za tem nauki fi­zyczne w prawdziwem tego słowa znaczeniu oraz wyższą matematykę. Bezprzykładny w nauce świat pojęć czysto matematycz­nych, mający za przedmiot same tylko mnogości, wielkości i figury matematyczne, oparty na specjalnej własnej symbo­lice, okazał się przy współdziałaniu obserwacji wymarzonem narzędziem do poznania stosunków ilościowych i prze­strzennych w świecie realnym. A co tó ma za znaczenie dla wiedzy, ocenimy, gdy się zorjentujemy, że cała nauka o świe­cie jest niczem więcej, jak odsłanianiem możliwie najwier­niejszem tylko stosunków między rzeczami i ujmowaniem tych stosunków w prawa, czyli jest dostrzeganiem w świecie sta­łego porządku, prawidłowości. Rachunki wyższe, które pozwalały odkrywać porządek matematyczny, panujący w świecie form nieożywionych, a na­wet częściowo i w świecie form bardziej skomplikowanych, są bardzo późnym dorobkiem umysłów wyjątkowo bystrych. Dopiero po wielkiem wydoskonaleniu narzędzia i pomnoże­niu pojęć matematycznych można było dostrzec ową pra­widłowość w świecie fizycznym, i przez to jedynie, że opera­cje matematyczne, pod warunkiem, że nie popełniono w nich prostej omyłki, odznaczają się niezachwianą pewnością, czy­li, że dają do ręki niezawodną miarę i sprawdziany. Z tego to tylko powodu jedna z nauk doświadczalnych, fizyka, opar­ta na tak idealnam narzędziu, stała się najściślejszą z nauk. Niewolno jednak zapominać, dlaczego jest taka. Oto dla­tego, że poznaje najprostsze stosunki świata, które, rzecz bar­dzo osobliwa, nie tylko dają się najlepiej wyrażać w formu­łach matematycznych, ale istotnie są jakgdyby wcieleniem matematycznej prawidłowości. Wszystkie inne stosunki, bę­dące przedmiotem innych nauk o realjach przyrody, wymy­kają się z pod metod fizycznych badania, ale nie dlatego, aby nie były podległe również prawidłowości matematycz­nej, lecz jedynie, że stanowią osobne mikrokosmosy, nie­zmiernie zawiłe i niedostępne dla dostrzegań środkami ma­tematycznemi. Tu należy cała biologja, w której każdy od­dzielny organizm jest taką rozmaitością, jak cały kosmos, ujmowany od strony fizycznej. Gdy jednak fizyka kosmosu zupełnie jest dostępna dla obserwacji zmysłowej, owe mi­krokosmosy z powodu drobności swej przy wielkiem skom­plikowaniu, — wymykają się z pod metod fizycznych obser­wacji. Dlatego nie dają się ujmować w języku matema­tycznym, nie dają się sprowadzać do formuł matematycz­nych i główny ciężar spada znowu już tylko na mowę wy­razową, pomimo że i ona ugina się pod brzemieniem zadań nadto subtelnych. Ale niema już na to rady. Dlaczego tak jest? Bo jest narzędziem zbyt prostem i zbyt trudnem do za­stosowania wobec skomplikowanej budowy oraz funkcji „mechanizmów" żywych. Język matematyczny odsłania nam podwójną nieskończoność całego kosmosu nieożywionego, ale staje bezradny wobec drobnej komórki i wobec każdego ustroju żywego. Każdy bowiem taki ustrój musielibyśmy badać osobno i wiekami, jako oddzielne zadanie, i, pomi­jając już niedostępność dla obserwacji zmysłowej, jeszczebyśmy się prawdopodobnie w jego „fizyce" nie zdołali uży­tecznie zorjentować. Dopiero jeszcze wyżej, w świecie ludzkiej twórczości materjalnej (a mianowicie w świecie pomysłów), odzyskuje ona wartość w nowym kierunku. (Staje się niezbędnem narzę­dziem pomocniczem ludzkiej twórczości realnej.) Ułatwiwszy bowiem rozpoznawanie sie w czystych stosunkach przestrzen­nych, ilościowych, bez zajmowania się jakościami, daje nam ogromną władzę nad siłami zwłaszcza martwej przyrody, pozwala nam bowiem skutecznie przeciwstawiać jedne siły drugim siłom drobnym tylko nakładem własnych ludzkich sił cielesnych, mięśniowych. Pozwala zmuszać przyrodę jej wła­snemi siłami do działań, przewidzianych i wyznaczonych przez naszą wiedzę, wolę i rozum. I tylko dlatego zgodzę się z twierdzeniem Poincare go, że astronomja przyczyniła się najbardziej do ujęcia porządku świata w ramy praw natury. Na pytanie jednak, dlaczego tak było, odpowiedź będzie nieco inna, niż u naszego matematyka. Oto sklepienie nie­bieskie było ze wszystkich przedmiotów, podpadających pod zmysły i zwracających uwagę ludzką, najłatwiejszem polem do stawiania sobie doskonale wykonalnych zadań naukowych ma­tematycznych, więc najłatwiejszą szkołą dla umysłów logicznych i analitycznych, już władnych myśleć kategorjami matematycznemu Sklepienie gwiaździste, obracające się cią­gle a cyklicznie dokoła ziemi, było jakby wymarzoną tablicą, zapisaną niezliczonemi zadaniami matematycznemi. Codzien­ne zachodzenie i wschodzenie jednostek i mnogości, wypi­sanych na tej tablicy, zawsze w tem samem ugrupowaniu i w niezachwianej stałości i coroczne powracanie gwiazd i słońca do tych samych punktów widnokręgu nie mąciło ciągłości obserwacji owych jednostek i mnogości, zaś drobne wyjątki „gwiazd błędnych" (planet), gwiazd „spadających" (meteorów) i komet pobudzały do stawiania sobie coraz trud­niejszych zadań matematycznych w miarę rozwiązywania poprzednich. Jednak nie widok „symetrji i ładu na niebie" zmusił do myślenia abstrakcjami matematycznemi, ale od­wrotnie, dopiero myślenie temi abstrakcjami czyli gotowem narzędziem odsłoniło przedtem niedostrzegalny ład, panujący na niebie. Różnica to ogromna, albowiem dopiero wówczas świat globów niebieskich okazał się jakby wcieleniem praw matematycznych. Okazało się np., że planety toczą się po liniach eliptycznych, a choć w rzeczywistości toczą się one wcale nie po elipsach, ale po linjach krzywych niesłychanie zawiłych, tak zawiłych, że nikt nigdy nie zdoła wiernie ich obrachować i odtworzyć, nie narusza to w niczem prawdziwo­ści twierdzenia, że toczą się po elipsach, albowiem to tylko wpływy innych mas niebieskich perturbują ich drogi w spo­sób, dający się ściśle wyznaczyć, tylko nie dający się z do­stateczną ścisłością wyśledzić, ponieważ ruch każdego ciała ma niebie jest uzależniony od ruchu i wielkości, a także odległości wszytstkich innych ciał niebieskich. Astronomję słusznie uważają za mistrzynię i przodownicz­kę wszystkich nauk fizycznych, ale, prawdę powiedziaw­szy, niesłusznie dostaje się astronomom największy podziw dla ich przenikliwości. Tak dziś, jak w głębokiej przeszło­ści, jest dużo odkryć niepozornych, na których dokonanie musiało się złożyć znacznie więcej warunków dzielności umysłowej, niżeli w dziedzinie astronomji. Nie zapominajmy bowiem, że w matematyce system liczb, rytmiczność w zna­kowaniu, kwadratowość, kubiczność i potęgi działają za nas napoły mechanicznie przy odpowiedniej wyobraźni i pamięci wielkiej. Głośny triumf Leverriera, polegający na przepowiedzeniu istnienia nieodkrytego jeszcze Neptuna, wynikły z obrachowania wpływów Saturna i Jowisza na drogę Urana, choć stokroć efektowniejszy od odkrycia np. przez Priestleya tlenu i od stwierdzenia przez Lavoisiera, że właśnie tlen bie­rze udział najważniejszy w procesie palenia, zdaje mi się być, jako dzieło przenikliwości, tyleż wart, co tysiące wcale nie głośnych odkryć we wszystkich dziedzinach nauki. Sprowadziwszy „zasługę" astronomji do ram właściwych, przyznam na zakończenie, że matematyka, do której rozwoju najbardziej przyczyniła się astronomja, ma tę wielką wartość, że uczy najlepiej szukać analogij głębokich, a prawdziwych i użytecznych, których oczy nie widzą, a tylko rozum mo­że odgadywać. To też szczuplutki język cyfr, mogący jednak rozciągać się w nieskończoność, trzeba uznać po piśmie fonetycznem za drugie potężne narzędzie, utrzymujące cały ciężar stru­ktur intelektualnych, składających się na wiedzę wciąż wy­żej i coraz pośpieszniej wystrzelającą z najdzielniejszych głów mrowia ludzkiego. I, rzecz osobliwa, rozkwit pojęć, możliwych tylko na tle tego zwięzłego języka, dokonał się dopiero w kilku ostatnich stuleciach dzięki kilkunastu zaledwie umysłom, wyjątkowo tęgim w matematyce. I on to w następstwie wywołał nie­bywały rozwój wszystkich nauk fizycznych wprost niemoż­liwy do pomyślenia, bez tego języka i tych pojęć, jakie wytworzył. VII. To też, jak ze skromnej komórki powstaje z czasem co­raz bujniej rozgałęziające się drzewo, tak z wątłych pier- wocin myśli ludzkiej, a właściwie myśli społecznej rozrasta się coraz bogatsze w gałęzie drzewo nauk i umiejętności. Oba drzewa różnią się tylko figurą. Idealne drzewo wiedzy nie ma ani potężnych korzeni, ani pnia, grubego od samej ziemi, ani też korony, podobnej do drzew prawdziwych. To będzie postać, wyrastająca z nikłego korzonka i niezmiernie cienkiej i długiej łodyżki. Łodyga, wciąż cienka, lekko gru­bieje ku górze i dopiero na wielkiej odległości od ziemi rozgałęzia się na kilka odnóg, równie wątłych, jak pierwot­ny pień. Z tych cienkich gałązek rozchodzą się grubsze i z kolei rozwidlają się w nieliczne, ale coraz grubsze. Lecz tu kończą się czasy przedhistoryczne naszego drzewa, z po­wstaniem bowiem pisma literowego, fonetycznego szczyt jego nabiera nagle dążności do nieustannego rozszerzania się. Sta­je się on płaską zieloną piramidą, ale obróconą ostrym wierz­chołkiem ku ziemi. Ku górze kwitnie już płaszczyzna coraz szersza, wiedza bowiem ludowa, pchnięta z martwego punktu, rozrosła się w coraz liczniejsze Nauki, na podobieństwo ku­li śnieżnej, toczonej po miękkim śniegu. Jedno stulecie daje tu więcej, niż dawne tysiącolecia, podobnie, jak za naszych czasów w krajach najwyższej cywilizacji jedno dziesięciole­cie daje więcej, niż ubiegły wiek cały. Oto kształt idealnego drzewa Wiedzy sfery najwyższej, ale najmniej licznej w narodzie. Nie znaczy to wcale, aby w narodzie panowała jedna tylko jego bujna płaszczyzna. Ono całe trwa jeszcze żywe, tylko w różnych sferach. Więc cieszmy się i poddawajmy je troskliwym bada­niom, póki czas. Wprawdzie dla praktycznych celów życia jest prawie obojętną kwestja zawiłych dróg, po których duch ludzki wspinał się mozolnie na wyżyny, bo dla dalszego wspina­nia się wystarczyłoby rozporządzanie wiedzą ostatnią. Jednak duch nie zadawalnia się samemi praktycznemi celami. On rad wiedzieć, nie tylko co jest, ale co było i jak było. Rad zwraca się ku przeszłości i usiłuje poznać wszyst­kie etapy rozwoju zarówno świata całego jak też rozwoju własnego. Dlatego też kwitną nauki historyczne, i nie tyl­ko kwitną, ale są niezmiernie użyteczne. Nie inaczej postępują i nauki przyrodnicze, które w częś­ci swej biologicznej należą w połowie również do nauk hi­storycznych. Przecież cały świat organizmów żywych — istniejących bez interwencji Judzkiej, to świat długiej przeszłości, docho­wany do teraźniejszości. Cała Historja Naturalna — to jest naprawdę historja mijającego stanu rzeczy. Gdyby rośliny i zwierzęta, żyjące jeszcze w stanie natury, zostały wytępio­ne wcześniej, nim je poznać mogli, zbadać i opisać zoologo­wie i botanicy, nauka byłaby skazana bezwzględnie na po­siadanie pojęcia bardzo tylko niedokładnego o tych formach, pojęcia, opartego na skąpych danych paleontologicznych oraz na wieści ludowej o tych formach, niejasnej, półbajecznej i zabarwionej bujną wyobraźnią pokoleń. Wówczas nawet paleontologja nie byłaby wcale tem, czem jest dla nas, mo­gących jeszcze porównywać dawne resztki, wydobywane z ziemi, z dziś żyjącemi formami. Zoologja i botanika nie wspierałyby paleontologji, nie umielibyśmy też sobie nawet wyobrazić na mocy bezładnie i niedokładnie dochowanych ich odcisków i szkieletów, jak wyglądały w życiu owe minione postaci. Zakryte byłyby przed nami owe liczne, kręte, a tak pouczające drogi roz­woju, które na jednej ze swych licznych gałązek zostały uwieńczone niespodzianie i tajemniczo pojawieniem się czło­wieka z jego twórczym duchem. Więc tak samo bylibyśmy już dziś skazani na same domysły o dawno minionych formach, przez które przecho­dziła wiedza ludzka w swym rozwoju, gdyby nie owe żywe przeżytki minionej wiedzy, dochowane u ludów, pogrążonych w stagnacji duchowej, jak również w łonie społeczeństw najwyżej rozwiniętych, wśród ludności niekształconej i sto­jącej na różnych poziomach wiedzy przeszłej. 0 duchowej stronie ludów przedhistorycznych, z której wywinął się zwolna cały nasz najdoskonalszy świat ducho­wy — nie wiedzielibyśmy prawie nic, albowiem domysły swe musielibyśmy opierać wyłącznie na zbyt mało mówiących materjalnych świadectwach przedhistorycznych, dobywanych przez archeologję z odwiecznych grobów i skąpych ruin dawnych siedzib ludzkich. Cieszmy się — i korzystajmy, bo, powtarzam, niedaleki jest już czas, gdy i ta resztka żywej wiedzy wieków daw­nych, a nawet dawnych tysiącoleci, która się dochowała wśród "prostego" tacki, zniknie, zgłuszona i zatopiona falą szerzących się i piętrzących najwyżej rozwiniętych form wiedzy. Narodziny Ducha 13 Szybko zmieniające się warunki bytu i coraz łatwiejsza propaganda spółczesnej wiedzy (oświata) wypędzają one prastare, zacofane i słabsze formy świata duchowego z naj­zaciszniejszych zakątków, w których dotrwały w mniej więcej nieskażonej postaci w tradycji warstw narodu, zosta­jących w najsłabszem zetknięciu z rozwiniętą wiedzą tej garści, która ją pielęgnuje i posuwa naprzód. Resztki te giną w naszych oczach tem samem nieubłaganem prawem, jakiem socha ustępuje przed pługiem, ciągnionym przez woły, a pług zwykły ustępuje przed pługiem parowym, ja­kiem miejsce żubrów, bawołów i antylop zajmuje rasowe bydło domowe, miejsce zaś odwiecznych kobierców tysiącz­nych ziół, dochowanych w puszczach dziewiczych, zajmują monotonne plantacje kawy, bawełny i roślin najużyteczniejszych. Należy owe resztki niknące utrwalić w pamięci, klasy­fikować, badać i porównywać, bo one mogą nam odsłonić zawiłą i splątaną historję rozwoju ducha ludzkiego i cywi­lizacji w ich najdawniejszych fazach. Niewolno nam pominąć jeszcze jednego środka, który stanął mowie do pomocy dopiero w mocno zaawansowanem stadjum rozwoju umysłowego. Jest nim rysunek. Przyczy­nia się on potężnie do szerzenia i rozwijania wiedzy i wszel­kich umiejętności, służy bowiem do ekonomicznego komu­nikowania takich wyobrażeń, do których wywołania trzeba­by bardzo obszernych omówień, albo nawet byłoby ono wręcz niemożliwe. Dając przed oczy obrazy schematyczne, nie­jako symbole, albo odwrotnie, bardzo dokładne rysunki tych rzeczy, których piszący nie może czytelnikowi ukazać w na­turze, ułatwia wszelką naukę o konkretach. Najstaranniej­sze omówienie nie dałoby takiego wyobrażenia, jakie narzu­ca łatwo i niemal odrazu rysunek. I dopiero dokoła takie­go obrazu schematycznego mogą być użyteczne słowne uzu­pełnienia szczegółów, o których obraz rzeczy jeszcze nie daje pojęcia (np* mapy geograficzne i t. p.). W szerszem zastosowaniu rysunku mamy w nim środek do komunikowa­nia nawet abstrakcji oraz pojęć o stosunkach, nie dających się niby przedstawić w rysunku. Tu należą wszelkie figury i tablice, wyobrażające za pomocą linij krzywych i łamanych, wniesionych na siatkę skali, wzmaganie się zjawisk lub ich słabnięcie. Wszystko to przemawia do wyobraźni stokroć łatwiej, niżeli długie omówienia, i dlatego stanowi ważne uzupełnienie środków nie tylko porozumiewania się, ale tak­że poznawania. Rozwój mechaniki i wogóle techniki, na który patrzy­my, i ta skomplikowana twórczość, która cechuje nasze cza­sy, byłyby wręcz niemożliwe bez tego środka, niby najpry­mitywniejszego, a jednak niezbędnego dopiero na wysokim poziomie wiedzy, umiejętności i twórczości. Jak wiele czynników złożyło się na galopujący rozwój ducha u szczytów koła społecznego, tego w krótkim prze­glądzie nie zdołamy wyłożyć. Wystarczy wspomnieć jeszcze 0 jednym ważnym etapie, o wynalazku druku, czyli sposobu mechanicznego powielania tekstów. Człowiek, przyoblekają­ cy myśl swoją w postać słowa drukowanego, przemawia do tysięcy ludzi przez lata i wieki, i to przemawia bezpośrednio. Mędrzec uczy ciągle, nawet po śmierci. Więc niech nas, dużo wiedzących, nie unosi zbytnio py­cha. Cóż bowiem dziwnego, że my, co dużo i z wyborem czy­tamy, jesteśmy tak mądrzy i władni? Osobiście nędzne kar­ły, stajemy się nieraz tytanami ducha tylko przez to, że wchłaniamy w siebie kwiat wiedzy i mądrości, zbierany przez najtęższe głowy wiekami i tysiącoleciami. Możemy i musimy widzieć dalej, niż wszystkie ubiegłe pokolenia, ponieważ sta­jemy na ramionach mędrców i genjuszów wszystkich poko­leń. To nie my, ale wybór narodu przez nas przemawia. Nigdy i nigdzie nie zbierze się tak znakomity areopag mędrców razem, jaki dziś każdy może mieć dokoła siebie w skromnej, ale dobrze skompletowanej bibijóteczce własnej! I mamy ich, pierwszych mędrców, zawsze gotowych do wy­ kładu, cierpliwych, skupionych i wmyślonych w to, co nas zajmuje! Czemżebyśmy bez nich zostali? VIII. O INDYWIDUALNOŚCI PSYCHICZNEJ NARODÓW. Nie tylko słowa, ale zdania całe i zwroty, oznaczające te same rzeczy podstawowe, te same pojęcia, mają w każdym języku szereg jemu tylko właściwych znaczeń przenośnych, domyślnych, urobionych wiekową praktyką. Jeśli zważymy, że cała budowa każdego poszczególnego języka rozwijała się pod wpływem jemu tylko właściwych praktyk, nietru­dno zrozumieć, że formowanie niby podobnych myśli dokonywa się w każdym języku różnemi drogami, niekiedy biegunowo sprzecznemu Płynie to ze swoistej każdemu mechaniki my­ślenia, jeżeli się wolno tak wyrazić. Każdy lud dochodził do tych samych abstrakcyj oraz pojęć różnemi sposobami i po innych szczeblach. Wyciska to, zsumowane, piętno na całej psychice i charakterze ludu. Choć rzadko mamy spo­sobność gruntownego stwierdzania tych różnic, najczęściej bowiem nie myślimy o nich i nie troszczymy się o nie, jest rzeczą niewątpliwą, że większość pojęć, będących szczególnem opracowaniem lub streszczeniem stosunków, zachodzą­cych między wyobrażeniami, mimo pozorów tożsamości, mo­cno się różni u różnych ludów. Warto to objaśnić na paru przykładach, aby Czytelnik nie miał wątpliwości, o co tu chodzi. Więc u Kafrów sło­wo „ihlati", oznaczające podstawowo „krzak", służy do na­zywania wszelkiego schronienia. Gdybyśmy więc wzięli Kafra do Europy i wytłumaczyli mu przeznaczenie naszych domów i kamienic, nazwałby je także „ihlati". Zatem w jego umyśle pojęcie naszego domu oprze się na fundamencie wyobrażenia krzaka, podobnie jak w umyśle Turka i Tatara opiera się na fundamencie namiotu. Nie przyjdzie Kafrowi do głowy, że skojarzenie, według niego całkiem naturalne, wielu innym ludom jest całkiem obce. Weźmy drugi przy­kład, także z języka Kafrów. Podwładny nazywa się u nich „inia", co dosłownie i pierwotnie oznacza psa. Musiało to pójść po części z pogardliwego lekceważenia słabszego, po części jako wyraz przekonania, że pierwszą cnotą podwład­nego — wierność. Czy ten Afrykańczyk zrozumie, że odpo­wiedni wyraz nasz wcale nie razi uczuć podwładnego tak obrażłiwem skojarzeniem i nie narzuca ideału psiej wier­ności? Niemiec nazywa słowem „Weibchen" wszelką sa­micę, ale także w sposób pieszczotliwy kobietę, żonę, na­rzeczoną. Więc gdy w jego umyśle pojęcia niewiasty, żony (żenszczyna) kojarzy się przez słowo bezwiednie a ściśle z ogólnem pojęciem samicy, samiczki, nas taki synonim ra­ziłby brutalnością, naród bowiem polski ma całkiem osobne miano dla człowieka płci żeńskiej, całkiem zaś osobne dla zwierząt*). Musi to mieć niewątpliwie wpływ na to, że Polak odnosi się do niewiasty inaczej, niż Niemiec. Takich swoistych parenteli znaczeń słów pełno w każdym języku. Czyż to nie składa się na odmienność psychik, dusz każde­ go ludu? Gdy najsubtelniejsze nawet myśli formują się na słowach, mających w każdym języku inną historję zarówno fonetyczną jak semazjologiczną, przeto cała psychika musi mieć w każdym narodzie inne kształty, jeżeli wolno się tak wyrazić o treści subjektywnej przez analogję z formą re­alną, która je wywołuje. I zjawia się dziwne niezrozumie­nie sytuacji. Nikt nie bierze za jedno jelenia, wilka, lisa i hipopotama, choć wszystkie te formy wyszły niegdyś z pnia wspólnego, a wewnętrzne w nich procesy toczą się względ­nie podobnie. Pomimo to bierze się łatwo za jedno każde­go człowieka bez różnicy: Chińczyka, Hindusa, Włocha czy Polaka. A przecież ludźmi jesteśmy nie przez ciało, ale przez dusze nasze, przez cywilizację, więc każdego z tych osobników dzieli tysiące lat odmiennego życia duchowego, odmienne obyczaje, język oraz ideały, odmienna forma my­śli, t. j. odmienne drogi, na których kształtują się myśli, uczucia i dążenia. Gdy umysłowość ludów nawet wyszłych ze wspólnej ojczyzny rozwijała się swoiście, niezależnie i rozbieżnie, w innych kolejach zdarzeń i działań, tak co­dziennych, jak niecodziennych, gdy nie tylko słownik, ale i sposób łączenia wyrazów oraz posiłkowanie się w każdej grupie innemi analogjami dla tworzenia pojąć abstrakcyjnych, tych najbardziej ludzkich własności — stawało się co­raz odmienniejsze — czyż duch — stanowiący z językiem całość naturalną — może być uważany w każdej z tych natu­ralnych całości za jedno? My tylko dlatego możemy mieć na tym punkcie różne zdania, że nie jesteśmy w stanie zajrzeć do głębi duszy nawet „swojaka". Ale gdyby takie wnikanie było łatwiej­sze, przekonalibyśmy się, jak dalece świat duchowy każdego ludu nabrał z czasem jemu tylko właściwych kształtów. Jaka przepaść dzieli psychikę ludów, najlepiej to odsło­nimy na przykładzie dwuch ludów, pod względem lingwi­stycznym dość sobie bliskich, więc na przykładzie języków polskiego i niemieckiego. *) U Hiszpanów — wyrażenie „Ja ciebie kocham" — „yo te quiero" — ja ciebie pożądam — chcę. Gdy spróbujemy przetłumaczyć wiernie jakikolwiek tekst niemiecki na wyrazy polskie, albo odwrotnie, to zdawałoby się, że, jeżeli podłożymy słowo pod słowo, wówczas osiągnie­my najdoskonalszą zrozumiałość, ale daleko do tego! Przedewszystkiem spostrzeżemy w języku obcym mnóstwo słów złożonych, dla których wcale niema odpowiedników w naszym języku. Trzeba je więc będzie zastępować dwo­ma lub więcej słowami, albo nawet całemi zdaniami. Następnie spostrzeżemy, że każde niemal słowo polskie trzeba pracowicie dobierać na miejsce niemieckiego, albowiem z powodu wieloznaczności wielu słów zarówno niemieckich jak polskich, i to różnoznaczności, wytworzonej niezależnie w obu językach, więc tworzącej się niezależnie, rozbieżnie, chcąc dobrać najwłaściwsze słowo polskie dla oddania treści niemieckiego, trzeba wmyśleć się w treść całego zdania, i do­piero wtedy zdołamy wybrać z pośród polskich wyrazów, możliwych do uważania ich za odpowiedniki, słowo najodpo­wiedniejsze tylko w tem zdaniu. I wówczas okaże się, że wybraliśmy takie, którego znaczenie najbardziej w narodzie powszechne, utarte, wcale nie odpowiada znaczeniu wyrazu niemieckiego. Ma to ten skutek, że Niemiec, nie władający polszczyzną, chcąc przetłumaczyć swój tekst na polski ję-zyk, przy pomocy słownika, nigdyby nie wpadł na myśl użycia właśnie tego, najstosowniejszego w tym przypadku, słowa. Wybrałby inne, niby trafniejsze, ale dla nas rażąco nieod­powiednie. I vice versa. Dalej natrafimy na takie usta­wienie słów niemieckich, jakiego w żaden sposób nie może­my odtworzyć w zdaniu polskiem, pod grozą stworzenia dziwoląga. Więc pozostanie nam tylko jedna droga: wmyślec się po niemiecku w tekst niemiecki i dopiero, gdy zrozumiemy ów tekst po niemiecku — oddać myśl jego możliwie wiernie po polsku, nie krępując się już zgoła ani słownikiem ani skład­nią. Czyli pozostanie przetopienie jednej całości na nową ca­łość inną. Żadna inna metoda nie da dobrych wyników: trzeba wyłuskać z tekstu tylko myśl samą i oblec ją na­stępnie w słowa dla niej u nas najwłaściwsze, już bez krę­powania się względami wierności formalnej. Weźmy parę przykładów. Oto trzy zdania: 1) Gott hab ihn selig! 2) Jemanden selig machen. 3) Der hochselige Konig. Ktoby chciał dosłownie tłumaczyć, a wziął ze słownika słowo selig w znaczeniu święty, powiedziałby: l) Boże! miej go świętym. 2) Kogoś świętym robić. 3) Wysoko święty król. Tymczasem prawdziwym odpowiednikiem pierwszego zdania będzie: Panie, świeć nad jego duszą, dla drugiego zdania: Uszczęśliwić kogoś, dla trzeciego: Świętej pamięci król, albo Świętej pamięci nieboszczyk król. Dla słowa Seligmacher niema odpowiedniego słowa w naszym języku. Trzebaby to oddać bowiem przez zdanie: „robiący świętym", ale i to byłoby i kulawo, i niepewnie, bo również dobrze może to znaczyć „robiący świętych", a nawet „uszczęśliwiacz". Selig znaczy także nieboszczyk (np. Unser seliger Herr — nieboszczyk nasz pan). Tymcza­sem, gdy pójdziemy za treścią słowa niemieckiego, utartą praktycznie, musimy pod ten wyraz podstawić polski odwiecz­ny wyraz: „zbawiciel", dla którego znowu w niemieckim niema odpowiednika.*) Inne niemieckie słowo Seelsorger wypadałoby przetłuma­czyć „duszstarownik", ale takie słowo byłoby szkaradnym germanizmem. Możnaby to oddać przez „opiekuna dusz", ale i to byłoby źle. Natomiast mamy u siebie inny zwrot czy­sto polski: „ojciec duchowny", dla którego znów Niemcy nie mają odpowiednika, bo jakiś Seelischer Vater byłby dla nich dziwolągiem. „Jemanden durch und durch stechen", dosłownie „kogoś przez i przez kłuć", albo „przekłuć kogoś dwa razy" oddamy dopiero przez zdanie: „przeszyć kogoś na wylot". Gdyby to znowu Niemiec chciał oddać dosłownie, musiałby kogoś „durchnahen", co byłoby śmieszne, gdy „nahen" zna­czy szyć (igłą), albo „durchhauen", co byłoby również nie po niemiecku. U nas raziłoby, gdyby ktoś poważnie powie­dział, że „przekłuł przeciwnika". I tak jest ze wszystkiem, na całym obszarze tych języków. Na tem tle powstają niekiedy w kołach np. studenckich mniej więcej znane koncepty: przekłady dosłowne z polskie­go na niemiecki np. „Auf dem Horne der Strasse gab das Pferd die Eiche" (na rogu ulicy koń dał dęba), albo z pol­skiego na rosyjski, np.: „Wziat piered siebia srediny osto- *) Autor widocznie zapomniał o wyrazach: „Erioser" i „Heiland". (Red.) rożnosti" (przedsięwziąć środki ostrożności), — „Połuszubok so sliwok" (kożuszek ze śmietanki). Tych kilka próbek — a możnaby ich, najbardziej rażących, czerpać z każdego tekstu tysiącami, — wystarcza, abyśmy mogli wyżej wypowiedziane streścić w trzech twierdzeniach. Naprzód, że o dosłowności jakiegokolwiek przekładu nie mo­że być mowy pod grozą wielkich okaleczeń treści, a nawet niezrozumiałości. Powtóre, że dosłowność przekładu tem będzie niemożliwszą do osiągnięcia, im język, w którym się dokonywa przekładu, jest lingwistycznie odleglejszy od ję­zyka oryginału. Wreszcie, że najłatwiej dokonywa się prze­kład prozy, i to o treści ściśle naukowej, bo tam przewod­niczką naszą będzie myśl, nie tylko dająca się dokładnie sfor­mułować, ale i przymusowo dokładna, jakgdyby identyczna, choćby musiała być w innych słowach ujęta. Trudniejsze już do dobrego przekładu są dzieła sztuki pisane prozą, naj­trudniejsze są utwory poetyckie, zwłaszcza zaś dzieła naj­wyższego polotu poetyckiego. Łatwo pojąć, dlaczego tak jest. W pierwszej kategorji forma oryginału odgrywa rolę ostatnią, w trzeciej ma ona wagę pierwszorzędną, boć to przecież równocześnie jest dzie­ło sztuki, w którem piękno formy, rytm i zgodność formy obu z jedną myślą, jednako wysoki poziom są koniecznym warunkiem. Obcość języków, rozbieżność środków do wy­rażania tych samych myśli największe stawiają przeszkody w dążeniu do osiągnięcia głównego celu, którym jest potrze­ba obudzenia myśli i uczuć oryginału. Właśnie w tej bar­dzo daleko posuniętej odrębności środków, któremi posłu­gują się ludzie odmiennej mowy, — spoczywa trudność prze­kładania poezji. Tu bowiem nastręczają się tłumaczowi dwa tak odmienne zadania, że w jednem wykonaniu rozwiązać je całkiem zadowalająco jest wprost niepodobieństwem. Zwykle też trzeba omijać trudności raz jednym, to znowu drugim sposobem, rezygnując z idealnie doskonałego roz­wiązania w kierunku dokładności. Możliwie doskonałe za­dośćuczynienie wierności następuje tylko wówczas, gdy tłu­macz jest sam bardzo bogatą indywidualnością, zdolną wczuć się w intencje autora, a również i ubrać jego myśl w zgoła nową artystyczną formę. Śmiało też można utrzymywać, że każdy język ma swo­je zalety i wady, Tylko jedne mają wad wiele, a zalet ma- ło, inne znowu odwrotnie. I temu też można przypisać-róż­nice w rozwoju duchowym ludów. Gdy bowiem języki lep­sze stawały się coraz cenniejszem narzędziem, gorsze czę­stokroć psuły się jeszcze, przygniatane ciężarem wad, coraz szkodliwszych na wyższych stadjach rozwoju. A tymczasem zmienić coś gruntownie a rozmyślnie w ję­zyku jest tak samo niepodobieństwem, jak zmienić swą po­stać, choćbyśmy czuli jej niedoskonałości i wady. Nawet na najwyższych stadjach świadomości narodu zmiany w ję­zyku dokonywają się bez udziału woli osobników, bo wola jednostek może tylko w drobnej części usuwać, co bardzo niedogodne, i wprowadzać ulepszenia, ale głównych wad żad­na siła nie jest w stanie zastąpić zaletami. Wady niezbyt szkodliwe na nizkich stadjach rozwoju nie tylko pozostają i nadal wadami, ale wyolbrzymiają się i stają się coraz do­tkliwsze, pomimo że lud, który je znosi, wcale ich nie odczu­wa i nie zdaje się cierpieć od nich. Dzieje się to tem sa­mem prawem, jakiem żadne zwierzę nie odczuwa braków swej specjalnej organizacji, a więc żółw swej powolności, wąż braku nóg i t. d. Każdemu zdaje się, że jest równie jak inni uposażony, i gdyby nawet chciał wniknąć krytycznie w wady, mógłby to zrobić tylko na drodze trafnego porównywania, a tymcza­sem nasze porównywanie najczęściej byłoby porównywaniem tego, co znamy dobrze, z tem, co znamy bardzo niedokład­nie. Nawet dobry poliglota tylko w części mógłby tu być trafnym sędzią, bo i on zawsze myśli w jednym języku, choć mówi różnemi, a choćby nawet myślał kilkoma, uda mu się to jedynie co do języków pokrewnych. 0 bardziej tedy ob­cych wyrobi sobie zdanie subjektywne i stronne. Niema spo­sobu całkiem objektywnie i głęboko docenić zwłaszcza mniej bijących w oczy wad i zalet języków. Występują one tyl­ko w skutkach, w naturze duchowej ludów, i wiele z tego, co bywa przypisywane innym czynnikom, należałoby zapewne złożyć na karb tego niedocenianego. Rozwinięcie tego wdzięcznego i niemal nietkniętego te­matu wymagałoby zapuszczenia się w zbyt specjalne dzie­dziny, więc musimy pozostawić to językoznawcom. Tutaj ograniczymy się do paru przykładów i spostrzeżeń. Cała, 1 to rozległa, grupa języków wcielających (inkorpo­racyjnych) grzeszy nadmiernem bogactwem słów oraz ich zbyt wielką dokładnością. Eskimos z nad zatoki Hudsonskiej nie ma jednego słowa dla określenia mycia, on ma ich tyle, ile przedmiotów może być mytych. Innego użyje, gdy mowa o stołku, innego do oznaczenia mycia twarzy, łodzi, łyżki, kociołka i t. d. Mowa jego musi być bardzo szcze­gółowa. Gdy nasz myśliwy zacznie opowiadanie w słowach: „po pierwszej ponowie trzech myśliwych poszło na polowanie..." Algonkińczyk musi się wyrazić jak następuje: „kiedy była zima (apepóg) kiedy pierwszy śnieg upadł (aaskimepug), pod­czas, kiedy pierwszy śnieg leżał (aaskanwig)... i t. d. *) Właści­wie są to całe zdania, nie zaś wyrazy. Jeden niby wyraz "Watcikesiyagicisawa", dokładnie wyłożony,znaczy: „do miej­sca, skąd źródło chłodu, biegnie on pośpiesznie". Języki znowu jednosylabowe, z powodu ogromnego ubó­stwa sylabsłów, radzą sobie akcentami. Język chiński ma pięć do dziewięciu różnych akcentów. Zależnie też od led­wo uchwytnej różnicy w wymówieniu, to samo słowo ma kilka znaczeń. „Czi" może znaczyć „chcieć", „wiedzieć", „prosty", „wyprostowany", i dopiero w zdaniu nabiera do­kładniejszego znaczenia, ale właściwie domyślnego. Tam nadmiar dokładności morfologicznej, dla Polaka całkiem obcy, choć, rzecz szczególna, dla Niemca nierażący, bo on praktykuje takie samo sklejanie kilku słów w jedno,— tu znowu ogromny jej brak. Brak ten zmusza do staran­ności w wymawianiu i wymaga domyślności znacznie więk­szej, niż w mowach np. indoeuropejskich. Mato swoje do­bre strony, ale więcej ujemnych. Z powodu podobnych swoistości cały bieg i kształt my­śli bywa w każdym języku odmienny. Tu i tam skojarzenia (wyobrażeniowe) są zgoła odmienne. Myślenie o tym samym przedmiocie toczy się w całkiem niepodobnych formach. To też z powodu odmiennych mechanizmów myślenia cały skład umysłu w każdym narodzie jest inny. Jeżeli sądzimy, że myślenie takie, mimo odmiennych dróg, prowadzi do podobnych rezultatów, to tylko dlatego, że ujmujemy proces zgruba i od zewnątrz. Gdybyśmy wniknę­li głęboko w te mechanizmy, jak to zaczyna praktykować *) Fr. Boas. Handbook of American Indian Languages. Waszyngton, 1911. str. 868. najświeższej daty psychologja doświadczalna, ujrzelibyśmy to samo widowisko, jakie zachodzi, gdy trzech rachmistrzów rozwiązuje to samo zadanie, ale trzema metodami. Choć wy­nik będzie ten sam, drogi do niego były inne, — tu prostsza, tam zawilsza, owdzie jeszcze zawilsza i więcej czasu i pra­cy pochłaniająca, a mimo to nie dająca więcej pewności. Gdy chodzi o praktyczność, oszczędność, pewność, kwestja metody staje się doniosłą, i człowiek rozumny zawsze będzie się starał obrać metodę najdogodniejszą. Tylko z językiem sprawa ma się inaczej, niż z rachun­kiem. Czy chcesz, czy nie chcesz, musisz rozwiązywać zada­nia tą metodą, którą ci podano. Ponieważ zaś posługuje się taką cały naród i wszystkie jego pokolenia, przeto sku­tki jej niedogodności sumują się, rosną i, ledwo dostrzegalne w jednem pokoleniu, urastają dla narodu w „wielkość", nie­raz decydującą o jego losach. Z drobnych ziarnek piasku, gdy się wiekami gromadzą, urastają rozległe mielizny. KONIEC. SPIS ROZDZIAŁÓW. Str. I. Zagadka władz duchowych człowieka 15 II. Człowiek wcieleniem najjaskrawszych sprzeczności. . . . 20 III. Teorja rozwoju nie tłomaczy wyjątkowości ludzkich władz du- chowych 24 IV. Próżne wysiłki humanistów w rozwiązywaniu zagadki ludzkich władz psychicznych 32 V. Wszystkie podstawowe zagadki psychiki ludzkiej domagają się rozwiązania już w sferze zwierzęcej 35 VI. Rola zmysłów 39 VII. Rola automatyzmu w procesie psychicznym 45 VIII. Zadanie nasze 50 IX. Mowa wyrazowa koniecznym warunkiem ludzkich władz psy- chicznych 54 X. Unushomo — nullushomo. (Mądrość ludzka zjawiskiem spo- łecznem) 57 XI. Wpływ koła społecznego na jego uczestników. ...... 62 XII. Co to są słowa? 67 XIII. Nadspodziewane skutki operowania częściowemi podobieństwa­ mi rzeczy ponazywanych. Powstawanie pojęć i sądów. . 71 XIV. Zdumiewające zalety pozornych wad mowy 77 XV. O ważności operowania przenośniami i skróceniami .... 91 XVI. Czem jest piękne mówienie? 102 XVII. Co z nas czyni niemilknący rozgwar, w którym żyjemy? . . 105 XVIII. Ogromna oszczędność myślenia. Słowa czy zdania? .... 110 XIX. Osobliwy stosunek człowieka do jego dzieł. Materjalna potęga ducha 118 XX. . . . 124 XXI. Słówko o woli ludzkiej. Charakter 126 XXII. Czem są właściwie dzieła naszej fantazji? 130 XXIII. O genjalności 132 Część druga. I. Skutki drobności i krótkotrwałości kół społecznych. Usta­ wiczne marnowanie się doświadczenia zbiorowego ... 139 II. Jak dawno temu człowiek poczuł w sobie duszę? 153 III. Zagadka przedhistorycznego artyzmu 159 IV. Mądrość przedpiśmienna. Ograniczoność pamięci hamulcem dalszego postępu 165 V. Skutki powstania, doskonalenia się i powielania pisma. . . 173 VI. Mowa cyfr i jej skutki 180 VII. . ......... . ... ... . 191 VIII. O indywidualności psychicznej narodów . 195 ERRATA. Na str.: wiersz: zamiast: powinno być: 17, od góry 11, zaś nie nie zaś 19, „ dołu 14, wygrane wygraną 24, ,, góry 2, w oczach wobec 26, „ dołu 3, I U 29, ,, góry 26 ludzkiej i ze ludzkiej ze 36, 4 Uniwerse Universe 45, ,, ,, 8, te to 49, „ dołu 9, zadania zdania 49, ,, ,, 6, średnio średnią 53, Zaszło Zostało 83, „ góry 13, osuwa osnuwa 87, ,, ,, 8, komon komoń 90, „ dołu 1, pierwiastki pierwiastek 93, ,, góry 16, do od 95, ,, ,, 95, zwiększenie zwiększanie 109, ,, „ 10, godny godne 123, ,, ,, 1, staje stają 123, 2 wykonywa wykonywają 127, „ dołu 9, zdań zadań 129, „ góry 19, pozorów z naszej pozorów naszej 133, „ dołu 3, wyznaję Wyznaję 134, ,, góry 4, Wilhelm William 145, „ „ 20, którym którem 153, „ dołu 5, okresów epok 154, „ góry 11, primigenius, nean- primigenius, odmiany dertalskiej neandertalskiej 155, ,, ,, 8, Naulette Naulette 177, „ dołu 14, R realjów 189, ,, góry 1, taka taką