ERAZM MAJEWSKI NAUKA O CYWILIZACYI PROLEGOMENA I PODSTAWY DO FILOZOFII DZIEJÓW I SOCYOLOGII WARSZAWA NAKŁADEM KSIĘG. E. WENDE SP. (T. HIŻ I A. TURKUŁ) KRAKOWSKIE PRZEDMIEŚCIE 9. 1908. ERAZM MAJEWSKI NAUKA O CYWILIZACYI PROLEGOMENA I PODSTAWY DO FILOZOFII DZIEJÓW I SOCYOLOGII Sapere aude. Horac. Epist. II., 40. WARSZAWA NAKŁADEM KSIĘG. E. WENDE I SP. (T. HIŻ I A. TURKUŁ) KRAKOWSKIE PRZEDMIEŚCIE 9. 1908. ODBITO W DRUKARNI UNIWERSYTETU JAGIELLOŃSKIEGO POD ZARZĄDEM JÓZEFA FILIPOWSKIEGO. SPIS ROZDZIAŁÓW. str. Wstęp 1 Zadanie nasze i metoda badania 20 Część pierwsza. Podstawy 35 I. II. III. IV. V. VI. VII. VIII. IX. X. XI. XII. XIII. XIV. XV. XVI. XVII. Co to jest cywilizacya w ogólności ? Co to jest społeczeństwo? Co to jest rodzina ? Co to jest gromada ? Różnica między gromadą a społeczeństwem Człowiek jako materyał społeczny Materya i energia. Atom Mechanizm złożony. Związek atomów Coś więcej, jak mechanizm, a mniej niż organizm. Bio- geny — życie — zaródź — komórka wolna Związek komórek. Organizm . . . Powszechna dążność form życia do komplikowania się, nie zaś do upraszczania się Jedność planu w przyrodzie. Trzy stopnie życia: ko­ mórka, organizm, społeczeństwo Organizm jest jednem subspołeczeństwem. Społeczeń­ stwo jest jednym supraorganizmem. Konsekwencye tego. Podobieństwa i różnice ... Niewidoczne łączniki Co jest przyczyną społeczną i niewidocznym łącznikiem społecznym Przyczyną społeczną i łącznikiem społecznym nie są władze umysłowe człowieka Przyczyną i łącznikiem społecznemi może być tylko to, co oddziaływa na zmysły osobnika od zewnątrz. Zmv- sły odbierające wrażenia i zmysł wysyłający. Mowa jako funkcya pierwszego w przyrodzie zmysłu wysy­ łającego 37 50 53 57 63 70 79 88 94 103 112 117 127 135 141 147 154 XVIII. XIX. Czy mowa może być przyczyną społeczną i przyczyną rozrostu mózgu ? Mowa jest przyczyną rozrostu tych części mózgu, które przyjmują mowę i rządzą mówieniem i jest przy­ czyną społeczną str. 160 163 Część druga. Człowiek, społeczeństwo i cywilizacya w ogólności. XX. XXI. XXII. XXIII. XXIV. XXV. XXVI. XXVII. XXVIII. XXIX. XXX. XXXI. XXXII. XXXIII. XXXIV. XXXV. XXXVI. Co to jest człowiek? Uwagi wstępne Ręka ludzka i uzębienie. Pachylemury Postawa wyprostowana. Jej dawność i skutki . . . Dawność fizycznego typu człowieka Jestestwo przejściowe. Materyał na jestestwo spo­ łeczne * Stosunek narzędzi sztucznych do mowy. Korzyści pły­ nące z bytu społecznego dla osobników Dziedziczność jako jeden z warunków koniecznych bytu społecznego Jestestwo prawdziwie społeczne. Człowiek mówiący, piszący i drukujący Więź społeczna łączy przez różnicowanie. Człowiek jest dziełem społeczeństwa, a nie odwrotnie . . Natura społeczeństwa. Jego morfologia i fizyologia w najogólniejszym zarysie Materyały do poznania fizycznej strony ciała społecz­ nego . Postać i budowa ciała społecznego Jak rośnie ciało społeczne i co utrzymuje w skupie­ niu jego części składowe? Odpowiedź na pytanie, co to jest cywilizacya . . . Cywilizacya jako realny twór przyrody. Stanowisko człowieka w cywilizacyi i cywilizacyi w przyrodzie Istota cywilizacyi Zakończenie 179 188 197 207 213 220 225 229 236 243 256 265 278 291 304 311 320 PRZEDMOWA. Osobliwym jest przedmiot niniejszej książki. Nie star­czyłoby już życia ludzkiego do zapoznania się z tem, co już przemyślano o nim i niemasz jeszcze wyników pow­szechnie przyjętych, tak co do pojęć najogólniejszych, jak tysiącznych szczegółózu; niemasz tu nawet podstawy wspólnej. Ile wybitnych umysłów, tyle punktów wyjścia i tyle sprzecznych ze sobą rozwiązań. Z góry przeto wiem, że treść tej książki nie może wszyst­kich zadowolnić. Nawet wówczas, gdyby wszystko w niej było prawdą, musiałaby wywołać sprzeczne sądy, bo prawdę, jeśli jest odmienna od naszej prawdy, przyjmujemy nie bez oporu, a cóż dopiero, gdy znajdują się tu idee nowe, które muszą wpierw przejść przez ogień wszechstronnej krytyki. Nie spodziezuam się również zgody w przyjmowaniu myśli tu wyłożonych. Co jednemu wyda się słusznem, to inny odrzuci i odwrotnie. Dlatego nie porównywam myśli swoich z wywodami in­nych. Nie wdaję się w rozbiór ani krytykę systemów, teoryi i hipotez cudzych, albowiem trzebaby na to zużyć zbyt wiele pracy, czasu i miejsca i niepotrzebnie rozszerzyć dzieło do rozmiarózu kilkakroć zuiększych po to chyba, aby przekonać, że zuidzę lepiej niż inni, ale przekonać szer­mierką na słowa, w której często nie prawda, lecz zrę­czność i talent odnosi tryumf — oczywiście znikomy. Nie przeprowadzam również linii demarkacyjnych mię­dzy tem, co »moje«, a co »cudze«, bo byłby to trud jałowy a nawet niewykonalny. PRZEDMOWA Zamiast nużyć czytelnika obojętną dlań erudycyą, wolę odrazu stanąć oko w oko z zagadkami, o które cho­dzi, i, wspierając się jedynie na elementarnych podstawach nauki, wysnuć niezależnie i jasno pogląd własny. Jeśli moje przedstawienie rzeczy nie jest błędne, przez to samo upadną poglądy odmienne, trudziłbym się więc bezpotrzebnie osobnem ich zwalczaniem. Gdyby zaś moje poglądy nie dały się utrzymać, to i wysiłki, włożone w zwalczanie innych, na nicby się nie zdały. Zamiast krytykować tych, dla których wiedzy i przenikliwości żywię szacunek, wolę poddać mój sposób wi­dzenia roztrząsaniom krytycznym. Jeżeli mi dowiodą, że się mylę, nie będę się upierać, ale proszę, niech moi krytycy nie wchodzą na drogę argumentowania dogmatami i au­torytetami, niech przekonywają rzeczową i logiczną argumentacyą. Niech mi nie mówią, że znakomity A. ujmował sprazuę inaczej, że B. dowiódł już czegoś innego, że C, D, utrzy­mują coś sprzecznego z moim poglądem, bo sam wiem, że rozmijam się z poglądami wielu badaczów najpowa-żniejszych, dla racyi których wykładem jest dzieło niniejsze. Kto własnym umysłem szukał prawdy i porządku świata i potykał się o przeszkody, które nam ułomność nasza napiętrzyła, kto śledził walkę umysłów z niewiadomem, ten wie, co sądzić o »ostatniem słowie nauki«, na które chętnie powołują się umysły łękliwe i skrępowane dogma­tem. Ostatniego słowa niema w nauce, bo ludzkość nie spo­czywa w pracy. W świecie jest ciągle »jutro«, które rodzi się z całego »wczoraj«. Na dziś niema miejsca, bo gdyby było, zapanowałaby powszechna stagnacya. Postęp jest właśnie ustawicznem zaostrzeniem się na­szego wzroku i doskonaleniem metod oraz zdolności do coraz subtelniejszej analizy i syntezy. Naukę o cywilizacyi, a więc pośrednio o społeczeństwie i człowieku uważam za gałąź ogólnej nauki o Przyro­dzie i dlatego wyprowadzam ją z podstaw przyrodniczych. Jaka jest racya bytu »Nauki o cyzuilizacyi« i miejsce w szeregu nauk, o tem czytelnik będzie mógł sądzić po zapoznaniu się z treścią traktatu niniejszego. Tutaj po- PRZEDMOWA VII wiedzieć mogę, że nowość nazwy płynie z ujęcia przed­miotu badania od całości, nie zaś od elementów, składa­jących się na całość. Nauka o cywilizacyi jest o tyle socyologią ile nią jest również biologia organizmów, którą możnaby nazwać, wychodząc z punktu widzenia socyologów, socyologią komórek organizmu. Zdążyłem tu wyłożyć zaledwie podstawy przyszłej konstrukcyi, ale nawet gdyby one nie miały się utrzymać, zdaje mi się, że praca niniejsza należy do rzędu tych, które nie mogą być dla nauki niebezpieczne, bo prowadzi ściśle określoną drogą i systematycznie do głębszego zani­knięcia w stosunki między rzeczami badanemi, co właśnie jest jedynym celem nauki. Nie mam nikomu nic do zawdzięczenia, tylko przyjaciel mój, dr. fil. Maryan Massonius był świadkiem mego zmagania się z zadaniem i w częstych rozmowach o kwestyach wątpliwych zawdzię-czam Mu niejedną cenną poprawkę oraz obronę z nieje­dnego wyniku przed własnem wątpieniem. Autor. Warszawa 31 grudnia 1907 r. WSTĘP. 1. Do najciekawszych, a zarazem najzawilszych bodaj zagadek, których nauka, pomimo bardzo wielu usiło­wań nie zdołała jeszcze rozwiązać, należy bezwątpienia pytanie: dla czego cywilizacya wysoka zjawia się na ziemi nie wszędzie, dla czego jest zjawiskiem prędko przemijającem, jak nam to stwierdzają dzieje powsze­chne oraz od czego zależy jej pojawianie się i znikanie, a właściwie przenoszenie się na powierzchni ziemi, z miejsca na miejsce, z kraju do kraju, od ludu do ludu ? Dlaczego wysoki stan cywilizacyi nie obejmuje ni­gdy całego obszaru ziemi i wszystkich ludzi, lecz wy­stępuje ogniskami, zajmującemi stosunkowo niewielkie obszary i w żadnym jeszcze momencie dość długich dziejów (powszechnych) nie tylko nie objął wszystkich ludzi, ale nawet nie utrzymał się długo tam, gdzie już się pojawił? Dlaczego jedno jakieś ognisko cywilizacyi wyższej gdzieś rozpala się, gdzieindziej płonie w całej pełni, ówdzie zaś dogasa ? Co za wpływy przemożne kierują całym tym ruchem, jakie prawo rządzi temi na pozór bezładnie, a jednak nieodwołalnie dokonywującemi się zmianami ? Jednem słowem, co zapala i co gasi oddzielne cywilizacye, co wznosi ludność różnych krajów na wy­żyny i co je strąca? Cywilizacya. 1 2 WSTĘP Dość wspomnieć Egipt, Chaldeę, Grecyę, Rzym, aby spostrzedz, że to, co nazywamy stanem wysokiej cy­wilizacyi nigdzie nie trwa bezustannie. Każdy z wymie­nionych krajów jaśniał niegdyś wielkim blaskiem swej cywilizacyi i opromieniał szeroko świat ludzki, zosta­jący w pośrednim lub bezpośrednim związku z tem ogni­skiem, i każdy bladł kolejno w upadku cywilizacyi i w promieniach nowozapalającego się gdzieśindziej ogniska. I właśnie dla tego, że nie znamy dotychczas żadnego wyjątku od tego prawa znikomości oddzielnych ognisk cywilizacyi, że na mocy tego, co było, możemy napewno przypuszczać znikomość również i współczesnej nam cywilizacyi, rodzi się w każdym umyśle głębszym zaduma i pytanie: dla czego tak jest i czy tak musi być zawsze? Zagadka ta nie tylko jest trudna, ale i zdradna, bo dopiero po wniknięciu w niezliczone pytania, jakie myśliciel musi sobie zadawać w miarę, jak zapuszcza się w szczegóły, ukazuje się jako zadanie niesłychanie skomplikowane. Bez takiego wniknięcia łudzi pozorną swoją prostotą i wywołuje nieskomplikowane objaśnie­nia. Dawano już ich bardzo wiele, a wszystkie mają tę wspólną wadę, że nie sięgają, i nawet nie usiłują sięgnąć do dna sprawy. Jeszcze w starożytności niektóre z pytań, któreśmy postawili na czele, lubo nie w całej rozciągłości, nurtowały w umysłach bystrzejszych. Polibiusz, usiłując zdać sobie sprawę z tajemniczych przyczyn upadania miast helleńskich, zawyrokował, że Grecya umiera przez ludzi. W tem orzeczeniu, niewąt­pliwie słusznem, o ile chodzi o przyczynę bezpośrednią, nie wiele powiedziano, ale mamy dowód, że myślano nad zagadką i myślano nie o wiele gorzej, niż się to często dzieje za naszych czasów i w zastosowaniu do różnych innych ludów. WSTĘP 3 Orzeczenie to nie tłumaczy jednak, dlaczego lu­dzie z tego samego narodu greckiego w pewnym czasie wytworzyli cy wilizacyę grecką i wznieśli ją na wyżyny, a w innym znów czasie przyprawili ją o upadek. Je­żeli Grecya upadła przez Greków, to Polibiusz tak samo nie objaśnił w czem tu oni zawinili, jak nie ob­jaśnił i nie próbował nawet objaśnić, w czem byli przy­czyną wielkości Grecyi, choć to drugie pytanie zwią­zane jest nierozerwalnie z pierwszem. Sprawa nie jest bynajmniej prosta. Przypuśćmy, że przyczyną upadku Grecyi i Greków było zwyrodnienie ludności. Czyż takie przypusz­czenie objaśnia nam zjawisko? »Upadanie« jest przecież dopiero połową zjawiska, które nas zajmuje. Gdybyśmy nawet wyjaśnili fakt upadania »zwyrodnieniem«, lub jakąś inną bezpośrednią przyczyną, to pozostaje jeszcze do wytłumaczenia przy­czyna rozkwitu cywilizacyi greckiej. Nawet zrozu­mienie przyczyn upadku nie wytłumaczy nam jeszcze rozkwitu, a cóż dopiero powiedzieć, gdy sobie uprzytomnimy, że nawet i samo zjawisko upadania nie jest tak ja­sne, jak się wydaje przy powierzchownem traktowaniu. Upadek cywilizacyi rzymskiej wyjaśniają historycy wtargnięciem barbarzyńców Północy w połączeniu ze zwyrodnieniem ludności rzymskiej, lecz i tu wysu­wane są na czoło przyczyny ostatnie i tylko pozorne. Twierdzono, że portom morza Śródziemnego od­krycie Ameryki odebrało dawną wielkość, przenosząc »oś handlu świata« w inne miejsca. I tu powierzcho­wność sądu aż bije w oczy i tu wypadki, które się zbiegły ze sobą, wiązane są w związek przyczynowy może nawet dobrze, ale zbyt płytko i dlatego rozwią­zanie nie tłumaczy sprawy. Wszak mamy prawo za­pytać, dlaczego odkrycie Ameryki nie miało przyczynić się równie dobrze do jeszcze większego spotęgo­wania się świetności świata Śródziemnomorskiego? 1* 4 WSTĘP Los Wenecyi i jej podobnych portów śródziemno­morskich niesłusznie jest wiązany w związek przyczy­nowy z odkryciem Ameryki, a przynajmniej winien być postawiony na szerszym gruncie, nie jest bowiem odosobniony, ani pierwszy w dziejach. Jeszcze wcze­śniej na korzyść tych młodszych portów Italii upadły Tyr, Sydon, Kartagina i tyle innych kolejnych »Kró­lowych morza«. Wszak tamtych nie zabiło odkrycie »nowych światów«. Działało więc i tu i tam coś in­nego i bardziej ogólnego, czego nie umiano się do­myśleć. W dotkniętych przykładach chodzi o upadki Jest to temat najgorliwiej opracowany przez historyozofów. Lecz upadki, do których historyozofowie okazują więk­sze zainteresowanie, są tylko częścią i to mniejszą ich zadania. Predylekcyę łatwo sobie wytłumaczyć. Upa­danie odbywa się, że tak powiem, przed oczyma hi­storyków i w szybkiem stosunkowo tempie. Daje się ono rozłożyć na logiczny szereg znanych zdarzeń hi­storycznych o skutkach, a często i o przyczynach bez­pośrednich znanych i wyraźnych. Nie tak łatwe do odszukania i ujęcia są przyczyny wzrostu i rozwoju, albowiem ten bywa zwykle po­wolny i mniej oświetlony faktami historycznemi. Wogóle łatwiej nam objaśnić dlaczego i w jakiej zda­rzeń kolei ktoś znany utracił majątek, aniżeli dla­czego i w jakiej kolei zdarzeń zebrał. W ostatnim wypadku natrafiamy zwykle na brak lub ubóstwo ma­teryału historycznego, którybyśmy mogli wiązać w lo­giczny łańcuch historycznych przyczyn i skutków. Ale właśnie ta okoliczność wskazuje, że w objaśnianiu po­sługujemy się materyałem ubogim i jednostronnym. Gdy mamy cokolwiek zamało danych bezpośrednich, stajemy bezsilni i zrzekamy się wyjaśnień. A przecież we wzroście tkwić musi taka sama WSTĘP 5 suma realnych, choć innych przyczyn, jaka tkwi w zja­wisku upadania. Z nierównomierności i jednostronności właśnie ma­teryału historycznego płynie skłonność historyozofów do zajmowania się przeważnie procesem rozkładu spo­łeczeństw i cywilizacyi. Historyozofia uprawia chętniej patologię społeczeństw, aniżeli ich fizyologię, a zwła­szcza embryologię. A i w tej dziedzinie wpada naj­częściej w jednostronność, sztuczność lub bezpożyteczną drobiazgowość. Niejednemu zdawało się, że coś głębiej rozjaśniał, gdy do łańcucha bezpośrednich przyczyn i skutków wprowadzał rzekomo jeszcze bezpośredniejsze i rów­nież prawdziwe. Wywoływał on nieraz podziw dla swej przenikliwości i bystrości, choć w gruncie rzeczy operował paradoksami. Jeżeli rozerwanie potężnej koalicyi w r. 1711 Voltaire przypisuje szklance wody, wylanej na suknię pani Masham i parze rękawiczek lady Marlborough, których ona dać nie chciała królowej Annie, wiemy, że mamy do czynienia z paradoksem. Jeżeli Pascal powiada, że gdyby nos Kleopatry po­siadał inny kształt, to historya obszarów, położonych nad Nilem, byłaby zupełnie inną. — to przypuszczamy również, że mamy do czynienia ze świetnym, głębo­kim i rozmyślnym paradoksem. Ale historyozofia zbyt często zupełnie mimowolnie zajmuje się podobnemi paradoksami, jest z nich zadowolona i nie czuje na­wet tego, że uprawia metafizykę, że idzie z najpospo­litszym prądem niewyrobionej myśli ludzkiej. Paradoks mimo, że zawiera w sobie prawdę, nie przyczynia się do odkrycia związku zdarzeń, chyba tem jednem, że zmusza do rozważań. Prowadzi zato często na manowce jałowych rozważań: coby było, gdyby się coś zdarzyło lub nie zda­rzyło. Rozważania takie są równie bezpłodne w hi- WSTĘP storyi, jak byłyby w przyrodoznawstwie, bo i tu i tam powinno chodzić i chodzi jedynie o wytłumacze­nie tego, co było, nie zaś co być mogło. Możli­wość nie istnieje w przyrodzie, należy ona całkowicie do metafizyki. »Możliwość« lub »konieczność« nosów i szklanek historycznych nie może być przedmiotem badań historyozoficznych. Są to tylko fakty, zostające w bezpo­średnim związku z innemi faktami i należy je brać takiemi, jakiemi są i za to, czem są, nie zaś ja­kiemi i czem byćby mogły. Co komu przyjdzie ze spostrzeżenia, że kartacz, omijając głowę Bonapartego w Tulonie, wpłynął na losy Europy? Wszak możnaby temu spostrzeżeniu przeciwstawić pytanie: czy czasem inny kartacz nie pozbawił Francyi innego, lepszego Napoleona pośród zabitych młodych oficerów? Jeżeli więc historyozofowie przestrzegają przed wią­zaniem wielkich zdarzeń z małemi przyczynami, to mają słuszność, równie jak ci, którzy nie radzą dro­bnych zdarzeń przypisywać wielkim przyczynom, — ale jedni i drudzy obracają się w kole, z którego wyjście jest inne. Dla zdarzeń realnych trzeba poszukiwać je­dynie bezpośrednich ich przyczyn i na nich poprzestawać. Tylko wtedy zaczniemy dostrzegać i po­znawać prawa, t. j. pierwiastek, którego najmniej umieli szukać historycy i historyozofowie przed Mon­teskiuszem. Czy przyrodnikowi przyjdzie do głowy za­stanawiać się nad tem, jakby świat organiczny wy­glądał, gdyby w powietrzu nie było azotu, lub coby było, gdyby na sosnach rodziły się dynie ? Przyrodnik bada świat jakim jest, nie jakim mógłby być, bo mógłby być milion razy innym. To samo powinien czynić historyozof. Przypuszczenia: »coby być mogło« bywają upraw­nione i prowadzą do odkryć w badaniu naukowem, WSTĘP 7 ale tylko wtedy, gdy operujemy wielko­ściami wiadomemi, co ma miejsce w fizyce, che­mii i t. p.,— tam zaś, gdzie, jak w sferze czynów ludz­kich jednostek, mocno zindywidualizowanych, nie mamy nawet jednej wiadomej, lub dającej się wyznaczyć wielkości, — nie mogą prowa­dzić do żadnego odkrycia. Sfera ludzkich czynów i ich następstw w ludzkich czynach należy właśnie do kategoryi wielkości, nie da­jących się wyznaczyć. Historyozofia nie może nic na niej opierać. Do równie płytkich, a nawet wprost nienaukowych dociekań i wyjaśnień należy objaśnianie »kapryśnego« biegu dziejów czynami genialnych, potężnych lub wy­bitnych jednostek. Mimo to niektórzy myśliciele po­ważnie się tem zajmują, podając takie jednostki za główne motory dziejów. Lecz jeżeli ma być prawdą, że Napoleon pokierował losami Europy, a jeden mę­drzec sam odkrył jakąś doniosłą dla całej ludzkości prawdę, to powinno być uznane za prawdę, że zabójcą żołnierza jest kula, która ciało jego przeszyła, albo proch, który kulę wypchnął, albo karabin, z którego kula wybiegła, nie zaś żołnierz, który wystrzelił, nie oficer, który dał hasło do strzału, nie wódz, który dał hasło do bitwy, nie władca, który wojnę wypowie­dział. Gdy chcemy poznać ogólne przyczyny procesów społecznych, mające powszechne zastosowanie, mu­simy usunąć na bok wszystkie czynniki pośrednie, wszystkie jednostki mianowane i przestać je uważać za przyczyny bądź główne, bądź jedyne. Tłumaczenie losów społeczeństw czynami wielkich ludzi, grup spo­łecznych, instytucyi i t. d. jest omyłką, dlatego, że za­słania szerszy widnokrąg, na którego tle jedynie mo­żnaby związać dzieje ludzkości w całość z procesem rozwoju świata i zrozumieć je tak przynajmniej, jak WSTĘP rozumiemy naturalne procesy, zachodzące dokoła nas w martwej i ożywionej naturze. Historya powszechna nigdy się nie wzniosła do takiego stanowiska, ona po­zostaje zawsze na poziomie umiejętności opowiadan i a niezliczonych zdarzeń i oddzielnych epizodów, po­zbawionych związku naturalnego. Nawet historyozofia, choć podejmuje się wyręczać historyę w zadaniu usy­stematyzowania i powiązania, również daleko zostaje od poziomu prawdziwie naukowego. O ile się nie wsparła na szerszej podstawie ogólnych praw przyrody, została ona równie jak historya tylko sztuką: układa ona obrazy fantastyczne, wiążąc nieprawowicie zdarzenia w dowolny i sztuczny łańcuch rzekomych przyczyn i skutków. I niema w tem nic dziwnego, bo materyał jest zebrany wadliwie i nadzwyczaj jedno­stronnie. Historya do niedawna nietylko nie umiała, lecz nawet nie lubiła zajmować się rzeczami zwykłemi, pospolitemi. Ona najchętniej zajmowała się tem, co ma najmniej wspólnego z normalnym biegiem zdarzeń ludzkich i zwykłym biegiem rzeczy na świecie. Cały materyał, zgromadzony przez historyków wszy­stkich czasów, jest tego dowodem. Trzy czwarte hi­storyi i kronik zajętych jest nie tem, co jest normalne, pospolite i zgodne z prawami natury, nie tem, co do­tyczy wszystkich spraw i rzeczy ludzkich, lecz tem, co jest wyjątkowe i uderzające. Nie uderzało zaś hi­storyka to, co widział codziennie, na każdym niemal kroku — lecz to, co się zdarzyło nadzwyczajnego. Za­pełniły się karty chmarą faktów — przeważnie jednej kategoryi i wyrwanych z ram naturalnych. Cóż dzi­wnego, że w takim steku zdarzeń najmniej pospoli­tych i oświetlających ludzkość, czasy i zdarzenia jedno­stronnie, nie mógł historyk dostrzedz ani ładu, ani związku z powszechnemi prawami natury? Obracając się wśród faktów, wyrwanych z pośród tysięcy innych niemniej ważnych, których ani zauważył, ani niemi WSTĘP 9 się nie zajmował, przyjął za prawo to, co jest wyjąt­kiem, w anormalnościach chciał szukać prawidłowo­ści, z cząstki prawdy chciał odbudowywać całą prawdę. Zrozumiano to już bardzo wcześnie i niektóre umy­sły zwróciły się do szukania rozwiązania zagadki znikomości cywilizacyi i zmiennych dziejów ludzkości nie w samym człowieku i stosunkach ludzkich, lecz poza człowiekiem, w ogólnych prawach przyrody. Zależność człowieka od tła, na którem występuje, od ogólnych sił przyrody, stała się z rozwojem nauk przyrodniczych tak oczywista, że już w wieku XVIII, a nawet nieco wcześniej bystrzejsze umysły postawiły na miejsce da­wnych potęg największego despotę: środowisko. Zależnie od sposobu zapatrywania, jedni ograni­czali się do wyjaśniania naturalnych przyczyn upadku tej lub innej cywilizacyi, dp wyjaśniania roli przyrody kraju czyli otoczenia względem jednostki lub ludu, inni, szerzej na zagadkę spoglądając, szukali praw czy za­sad ogólnych, rządzących całą ludzkością, a nawet ca­łym światem ożywionym. Jednym z pierwszych myśli­cieli, przypisujących nierównomierny rozwój cywiliza­cyi oraz różnice w ogólnym charakterze narodów czyn­nikom, niezależnym od woli człowieka, a więc geogra­ficznym i klimatycznym, był Jan Baptysta Vico1. Usiłował on na tej podstawie określić prawa rozwoju narodów i cywilizacyi; wypowiedział on wiele godnych podziwu myśli i choć nie mógł uporać się z trudno­ściami zadania, zyskał u potomnych sławę twórcy filo­zofii historyi oraz psychologii ludów. Rychło przewyższył go i zaćmił genialny Montesquieu2, pomimo jednak ogromnej wiedzy i rzadkiej 1 Giambattista Vico. Principij di una scienza nuova d intorno alla communa natura delie nazioni. Neapol 1725 i 1744. 2 Montesquieu. L esprit des lois. 1748. (Pierwsze stre­szczenie w literat, polskiej dał Bogusławski w »Monitorze« w r. 1767). Considérations sur les causes de la grandeur des Romains et de leur décadence. 1734. WSTĘP bystrości umysłu, posunął tylko sprawę o olbrzymi krok naprzód, ale jej nie rozwikłał, podobnie, jak w 40 lat po nim I. G. Herder, niewiele mu ustępujący prze­nikliwością i głęboką wiedzą. Genialny ten myśliciel, zbrojny niezwykle bystrą intuicyą i doskonałą metodą, zmierzał, podobnie, jak Montesquieu, do wykazania między przyczynami rozwoju cywilizacyi i takich, które nie są zależne od woli i działań jednostek ludzkich, a więc tkwiących w przyrodzie. Wielkie jego dzieło1 jest jednym z najznakomitszych pomników wiedzy i myśli, ale pomimo to zarówno jego praca, jak dwóch jego wybitniejszych poprzedników, dziś historyczne ma już tylko znaczenie. Jasnem jest dziś dla każdego, że ówczesny stan nauk nie dawał trwałej opory dla najbystrzejszej intuicyi. Wielkość i przenikliwość obu wspomnianych myślicieli właśnie i w tem przejawia się, że sami oni bardzo sil­nie odczuwali braki ówczesnej wiedzy w stosunku do zadania i trafnie oceniali bezsilność swoją płynącą z tych braków, nie zaś z winy ich umysłów. Dowiódł tego Herder, gdy skarży się w słowach godnych prawdziwego mędrca: »Wszędzie prawie w mej książce, pisze on, widnieje ta prawda, że jeszcze nie­podobna pisać filozofii rodu ludzkiego. Może się to uda dopiero na końcu stulecia, a może dopiero naszego tysiącolecia«... »Słabą dłonią położyłem pierwsze fundamenta bu­dowli. Może je zużytkują wieki późniejsze. Będę szczę­śliwy, jeżeli choć te kamienie pokryje ziemia i ich bu­downiczy będzie zapomniany, jeżeli na nich lub w in­nem miejscu wzniesioną zostanie budowla doskonalsza«. I w istocie prorocze były jego słowa, trafne przewi­dywania. Przecież nawet w sto lat później Buckie, bo- 1 I. G. Herder. Ideen zur Philosophie der Geschichte der Menschheit. Ryga 1784—91. Przekład »Pomysły do filozofii dziejów rodu ludzkiego« wydał Bychawiec w Wilnie r. 1837. WSTĘP 11 gatszy już wynikami pracy trzech pokoleń, znalazł się w warunkach niewiele korzystniejszych, gdy postawił sobie za zadanie wykrycie praw, rządzących ludzko­ścią, wykrycie oddziaływań człowieka na przyrodę i przyrody na człowieka. Od tego czasu wiedza przy­rodnicza i nauki socyalne rozszerzyły się i pogłębiły, a mimo to jednak jesteśmy jeszcze i teraz w niewiele korzystniejszych warunkach pracy. Jeżeli chodziło o wyjaśnienie charakteru oddziel­nych narodów i krajów oraz wpływu przyrody na swo­isty dla każdej krainy charakter mieszkańców, to już osiągnięto piękne wyniki, ale wszystkie one nie na wiele się przydały, gdy usiłowano powiązać te wyniki w jeden łańcuch spoisty i logiczny, celem wyjaśnienia sobie całości. W takiej pracy syntezującej, wszystko się wikła, wnioski, które oddzielnie wzięte były bar­dzo jasne i logiczne, tracą te swoje zalety, jedne drugim przeczą i rychło okazuje się, żeśmy jeszcze bardzo daleko od prawdy, że nie wiemy: co zapala i co gasi cywilizacye. I tak, pomimo długiego pasma badań, nie wiemy po dawnemu dlaczego np. »środowisko« Grecyi, a mó­wiąc prościej kraina grecka najpierw i przez długą prze­szłość nie sprzyjała cywilizacyi, choć ona kwitła w poblizkim Egipcie, później w Mezopotamii i na pobrze-żach Azyi Mniejszej, potem zaczęła sprzyjać i znowu rychło stała się dla niej niekorzystną? Zwrócono już wprawdzie dawno uwagę na zmien­ność warunków fizycznych różnych krajów w grani­cach czasów historycznych i osiągnięto na tej drodze interesujące wyniki, ale dotyczyło to głównie paru ośrodków cywilizacyi, w których zmiany klimatyczne jaskrawo się uwydatniły. Na gruncie Europy zmian ta­kich, któreby dawały dostateczną podstawę do skoja­rzenia ich z koleją rozwijania się osobnych centrów WSTĘP cywilizacyi, nie zdołano stwierdzić, ani określić, ani związać ich z przebiegiem zjawisk historycznych. Nie ulega np. wątpliwości, że Chaldea i Assyrya jest dziś daleko suchsza, aniżeli była w epoce, gdy Ur, Larsam, Babilon i Niniwa przeglądały się w falach Eu­fratu i Tygrysu. Niegdyś Chaldea była jednym ogro­dem, dziś jest krainą spiekoty letniej. To samo można w znacznej mierze powiedzieć o Egipcie. Zmiany ta­kie wystarczają rzeczywiście do wyjaśnienia w czę­ści przyczyny upadku niektórych krain, ale nie obja­śniają nam wiele, a przedewszystkiem nie objaśniają całokształtu i ciągłości zjawiska, które nas tutaj zajmuje. Między innemi nie objaśniają wcale przy­czyny, dla której Europa ze swoją rasą aryjską pozo­stawała bez cywilizacyi w czasach świetności Egiptu, Chaldei i Assyryi, a nawet tego, dla czego cywilizacya opuściła te krainy południowe, gdy warunki ich fizyczne; t. j. otoczenie uległy zmianie na gorsze. Gdy tylko usiłujemy to wyjaśnić, wpadamy zaraz bardzo łatwo w jednostronność, a stąd w sprzeczności. Mówiono raz, że właśnie wyjątkowo dogodne wa­runki bytu rozpaliły wysoką cywilizacyę w dolinie Nilu, lub też Eufratu, a drugi raz, że cywilizacya nie­tylko przystosowywa się do coraz surowszych warun­ków otoczenia, ale że właśnie ciężka i coraz cięższa walka z przeciwnościami, z coraz surowszem otocze­niem rozwija w ludzkości te przymioty i wyższe uzdol­nienia, które są warunkiem i znamieniem cywilizacyi 1. 1 Jak dalecy jesteśmy od zrozumienia warunków cywili­zacyi, dość przytoczyć zdanie tak gruntownego filozofa i socyologa jak D. Folkmara. (Lecons d athropologie philosophique 1900, str. 279), który pociesza pesymistów zapewnie­niem, że »cywilizacya jest wynikiem cierpienia. Ludy, które mogły wytrzymać bez upadku najlepiej głód, pragnienie, zimno, lub wojny krwawe we Francyi przedhist. (lodowa­tej) w piasczystym Egipcie, lub lasach północy, ugrunto­wały fundamenty przyszłych cesarstw«. WSTĘP 13 Jeżeliby tak było, to czemuż cywilizacya zamiast w Chaldei i Egipcie nie zjawiła się odrazu w Europie, gdzie walka z surowszą przyrodą, sprzyjała lepiej ro­zwojowi energii ludzkości? Albo też, skoro już raz naj­wyższe uzdolnienia ludzkie pojawiły się w Egipcie oraz dolinie Eufratu, czemuż tam znikły tak rychło, gdy powinny się raczej nieustannie wzmagać w miarę po­garszania się warunków bytu, na tamtym gruncie! Brak tu jednolitości, skoro nam wypada, że raz przy­jazne otoczenie sprzyja cywilizacyi, drugi raz dla niej jest zabójcze; raz jest bodźcem, to znowu hamulcem. Okazuje się, że i magiczne słówko »środowisko«, po którem sobie tyle obiecywano, pozostaje dotychczas czczym wyrazem. Nie umiano treści jego ściśle ograniczyć — i rozu­miano je rozmaicie. Wiadomo, że środowisko Buffona jest czem innem niż Lamarck a; filozofowie brali je pomimo to za jedno. Comte np. nie zrozumiał Lamarckowskiego środowiska. Jego »milieu« nie może też być uważane za jedno z »otoczeniem naturalnem«. Według niego, milieu ma być ogółem wszelkiego rodzaju warunków zewnętrznych, które do egzystencyi danego organizmu są konieczne; on nie tylko wprowadza tu obcy pierwiastek, rasę, ale mówi nawet już o »środowisku intelektualnem« Taine — wziął środowisko jeszcze szerzej. Koncepcya przyro­dnicza jasna, a przynajmniej mogąca być bardzo ści­śle określona, gdy się ją zaczęło naginać do potrzeb antropologii i socyologii, dała pole do licznych niepo­rozumień — i zaćmiła się najzupełniej. Pod tą samą nazwą ukrywa się treść coraz to inna. Cóż dziwnego, że wobec tylu niepowodzeń, a wła­ściwie wobec powstałego chaosu, zaczęto odrzucać ważną rolę środowiska, probując dowodzić, że lud dzielny sam stwarza sobie środowisko dla WSTĘP siebie najodpowiedniejsze, że rasa, obdarzona odpo­wiedniemi zaletami, przerabia nawet bezpłodną krainę na żyzną, przez zbudowanie odpowiedniej sieci kana­łów i t. p. Jest tu nieporozumienie. »Dzielność« i »przymioty« »rasy« albo »ludu« są znowu tylko przykrywką naszej nieznajomości przyczyn głębszych. Łatwo dostrzedz, że one same przecież wymagają objaśnienia. Skądże »dzielność« się bierze, kiedy się ona zaczyna w filo­genetycznym rozwoju pokoleń i odkąd się kończy? Jeżeli zważymy, że te same ludy odgrywają w tych samych krainach dziś zgoła odmienną rolę od ich roli w przeszłości, to okaże się najlepiej konieczność odpowiedzi przedewszystkiem na te zasadnicze py­tania. Starożytna np. »rasa«, która dokonała dzieł wiel­kich w Europie, nie znikła w pewnym, dającym się określić czasie. Potomkowie Faraonów i wybitnych działaczów starożytnego Egiptu podobni są jeszcze dziś do wielkich przodków jak dwie krople wody, a przecież oddawna spadli na niziny kultury. Z dru­giej strony rasa biała, europejska, którą cywilizowani Chaldejczycy i Egipcyanie mieli swego czasu prawo uważać za »niższą« i zgoła niezdolną do przyjęcia »wyższej« kultury, nie zmieniła się jakościowo, fizy­cznie, jako rasa, gdy stanęła na czele ludzkości. Gdzież tu więc dowody, że rasa jest wszystkiem, że rasa pa­nuje nad środowiskiem, albo, że »rasa« coś objaśnia? Znamy krańcowo niepodobne do siebie rasy jednako zdolne do wysokiej cywilizacyi. Gdzież więc przywilej naturalny którejkolwiek rasy do przewodniczenia na polu cywilizacyi? * * * WSTĘP 15 Nie zamierzam kreślić tu dziejów usiłowań zgłę­bienia zagadki mechanizmu cywilizacyi, czy też zja­wisk similibiologicznych ciała społecznego. Potrąciłem o kilka szczegółów, o kilka nazwisk jedynie w tym celu, aby narzucić zlekka tło i ramy tematu mego. Zapuszczać się w rozbiór poszczególnych systemów i hypotez nie potrzebuję. Niewielka ilość systemów historyozoficznych, a także ogólnie socyalogicznych, głębiej opracowanych i mających dziś swoich zwolen­ników i korektorów, zbyt jest znana, aby je tu stre­szczać było użytecznem, ogromna zaś większość prac, zarówno dawniejszych, jak świeższych w tej sprawie, nie zasługuje na rozbiór. Przeważnie były to pomysły i hipotezy, oparte na podstawach, które postęp nauki pozbawił już gruntu. We wszystkich dziedzinach wiedzy, które tu głos mają, zaszły i zachodzą tak doniosłe zmiany, że naj­świetniejsze pozornie koncepcye nie jnż przed lat stu, lecz choćby z przed ćwierćwiecza przedstawiają się nam, jako konstrukcye wprost niedopuszczalne, gdyż były oparte albo na błędnem tłumaczeniu niedostate­cznie poznanych faktów, albo na ideach z góry po­wziętych. Zagadka nietrwałości oddzielnych cywilizacyi, a wła­ściwie społeczeństw wysoko cywilizowanych, powta­rzam to raz jeszcze, jest bardzo zdradna, bo łudzi po­zorną swoją prostotą i, niby miraż, sprowadza nawet bystrych myślicieli i badaczów na bezdroża. Widzimy, że byli już tacy, którzy ujmowali zada­nie bardzo szeroko i porządnie, którzy bardzo metodycznie usiłowali dotrzeć do poznania podstawowych warunków, sprzyjających rozkwitaniu cywilizacyi, lub sprowadzających jej upadek i rozkład, ale i ci najdziel­niejsi rychło rezygnowali wobec piętrzących się tru­dności i poprzestawali na rozjaśnianiu niektórych za­ledwie stron wielce złożonego zadania. Mniej kryty- WSTĘP czni wpadali zwykle na manowce metafizyki, fantazyi lub jednostronności, przeceniając zwykle doniosłość je­dnego jakiegoś czynnika, a więc gospodarstwa, te­chniki, produkcyi, warunków termicznych, lub klima­tycznych, rodzaju i wartości pożywienia, obecności wielkich rzek lub innych warunków fizycznogeografi­cznych i t. d. Tworzyli oni sztuczne systemy »corsa« (Vico) i cykle, nie wytrzymujące ani filozoficznej, ani przyrodniczej krytyki. Niezmiernie powikłane zjawiska społeczne i historyczne starano się często wyjaśniać jedną jedyną zasadą podstawową, pomysłem, do któ­rego naciągano fakty, lekceważąc tę prawdę, że cała pełnia niezmiernie różnorodnych zjawisk życia społe­cznego i zmiennych losów tak ludów, jak całego rodu lu­dzkiego, nie może być objaśniana jednym jakimś czyn­nikiem, choćby nawet ważnym, bez uwzględnienia całej pełni czynników życia ogólnoziemskiego. Na pytania, postawione na czele tej pracy, dostar­czyły już różne nauki niezmiernie obfitych materya­łów do odpowiedzi. Oparto je na drobiazgowem i wszechstronnem roztrząsaniu stosunków człowieka do przyrody. Bardzo już wiele powiedziano na ten te­mat, a jeszcze więcej na różne składowe jego części, zrobiono mnóstwo głębokich i trafnych spostrzeżeń, poodkrywano różnego rodzaju zależności człowieka od warunków zewnętrznych i od człowieka, — ale ogól­nej odpowiedzi, jasnej i prostej, niemasz jeszcze. Wszę­dzie mnóstwo wykluczających się spostrzeżeń i obja­śnień. Oto obraz historyozofii. Nie lepiej przedstawia się stan tego odłamu dotychczasowej socyologii, która dziś rozrosła się w potężny odłam (ale nie ga­łąź) wiedzy i zajmuje legion badaczów, nie malejący, ale wciąż rosnący. Możnaby już ogromną bibliotekę stworzyć z dzieł obszernych, prac mniejszych, artyku- WSTĘP 17 łów, broszur i przyczynków, zmierzających wprost lub ubocznie do wyjaśnienia stosunków, które nas tu zaj­mują, — ale, niestety, w powodzi tych prac najró­żniejszego rodzaju, rzadko można się spotkać z syn­tezą szeroką i głęboką. Większość ich nie zasługuje nawet na miano naukowych. Mamy tu wskrzeszoną w najgorszej postaci dawną scholastykę, jałowe fantazyowanie bez hamulca, krótkowidztwo i śmiałość po­rywania się na najtrudniejsze zadania bez koniecznego przygotowania. W tym dziale prac socyologicznych, które pod inną nazwą prowadzą dalej wątek badań historyozoficznych, — zmieniła się nietylko nazwa, ale i metoda pracy. Gdy dawniej historyozof pracował dużo i wie­dział bardzo dużo, zanim napisał dzieło, choćby chy­bione, dziś podobne zadania podejmuje się z łatwością trudną do uwierzenia, ale i z równą pewnością siebie. Socyologia syntezująca, filozoficzna stała się po­lem harców dla umysłów najuboższych i dla ambicyi najmniej usprawiedliwionych. I nie dziw, że historycy w takim stanie rzeczy odnoszą się do historyozofii, a zwłaszcza tej zmodernizowanej pod nazwami »ogólnych koncepcyi socyologicznych« (Conceptions generales sociologiques), »filozofii socyalnej« (Philosophie sociale) i »teoryi ogólnych« (Theories generales), — z lekceważeniem, a nawet wrogo; że obawiają się »psuć sobie robotę« uwzględnianiem pomysłów mgli­stych, przedwczesnych lub fantastycznych. Oni odrazu skapitulowali przed trudnościami, a przy­tem nie mają obowiązku przekraczać ram, które sobie jasno zakreślili. Oni nie usiłują uzbrajać się w wiedzę szerszą, celem dociekania pierwszych przyczyn zda­rzeń, które rozpatrują. Raczej dziwićby się należało, że o braki naszej wie­dzy ogólnej, z której w szczupłych jej zakresach je- Cywilizacya. 2 WSTĘP steśmy tak dumni, rozbijają się od lat tylu wszelkie usiłowania, mające na celu poznanie praw takiej kolei rozwoju społeczeństw (ludów, narodów, państw), jaką nam odsłania historya powsze­chna, — pomimo, że w innych naukach nie odczu­wamy tak silnie braków i niedokładności naszej wie­dzy o świecie. Ale, jeśli wnikniemy głęboko w przy­czyny niepowodzeń, — łatwo pogodzimy się z tem zjawiskiem, jako zupełnie naturalnem. Wiadomości nasze o świecie są jeszcze zbyt ułam­kowe i niepowiązane, aby pozwoliły już dzisiaj zrozu­mieć rolę człowieka na ziemi. Rozwiązanie zdania, o które chodzi, a które jest równocześnie historyozoficznem, socyologicznem i przyrodniczem, musi być poprzedzone roz­wiązaniem wielu szczegółowych pytań w dziedzinie bardzo wielu nauk. Filozofia historyi będzie koroną wiedzy ludzkiej. Kto zna stan nauk przyrodniczych i społecznych, obfitujących dziś jeszcze w rażące luki, — ten nie bę­dzie się dziwił powolności w dochodzeniu do coraz jaśniejszego poglądu na zagadkę nas tutaj obchodzącą. Owszem, ten dostrzeże, że i tu, jak na pozostałym ob­szarze wiedzy, jeżeli pominiemy prace pseudonaukowe, — wciąż, lubo powoli, zbliżamy się do prawdy. Zwłaszcza wielką pomocą i otuchą na przyszłość jest najnowszy zwrot w pracach nad poznawaniem przy­rody, rozkwit filozofii przyrody w najlepszem rozumieniu tego słowa. Doskonalą się do ścisłości dawniej nieprzeczuwanej metody pracy, metody ujmowania najzawilszych zagadnień i wnikania w najgłębsze przyczyny zjawisk. Każdy rok przynosi nam nowe elementy, które wprowadzone do sprawy, coraz lepiej rozświe­tlają nam zagadki i przybliżają chwilę, w której pra­wda odsłoni się przed nami w całej prostocie i oczy- WSTĘP 19 wistości. Ale tymczasem, na naszem zwłaszcza polu, rozpaczliwie jest ciemno. Rozwiązanie niejednego wa­żnego pytania już, już zdaje się być przed nami, wy­ciągamy ręce do ułudy, tymczasem przychodzi wie­trzyk i obraz rozwiewa się, odsłaniając znaną już nam pustkę. I znowu okazuje się, że jesteśmy daleko od celu, że stoimy na pustym szlaku, usianym kośćmi dzielnych wędrowców, którzy padli, dążąc wytrwale do mniej lub więcej jasno wytkniętego celu. W tej walce z piętrzącemi się przeszkodami jest coś podo­bnego do wypraw podbiegunowych. Każda nowa wy­prawa uzbraja się lepiej lub inaczej, każda niemal przynosi coś nowego, ale każda kończy się porażką. Mimo to powstają nowe wyprawy i nie bacząc na los poprzednich, odważnie dążą naprzód, z wiarą, że choćby im się nie udało dotrzeć do celu podróży, to przynaj­mniej ułatwi się zwycięstwo następcom. 2* WSTĘP 2. Zadanie nasze i metoda badania. Porwany urokiem zagadnienia, poświęciłem mu nie­mało uwagi i wysiłków. Długo zadanie nie dało się opanować, długo zmagałem się z samemi trudnościami właściwego ujęcia sprawy oraz z ideami narzuconemi1. Próbowa- 1 Nie czujemy zwykle, jak wielką przeszkodą w pracy badawczej, i to zwłaszcza w dziedzinie nauk filozoficznych i społecznych, gdzie otwiera się najszersze pole dla wszy­stkich dowolności, — bywają koncepcye cudze, ideje na­rzucone. Za ideje takie uważam nie te, któreśmy odrzucili, lecz właśnie te, które nam się podobały, które mają dla nas moc przekonywującą, pomimo, że zkądinąd nie dają nam prostej odpowiedzi na proste pytania, przez nas stawiane. Świat naukowy, pomimo całej oryginalności umysłów, które się nań składają, kopiuje się bezustannie, tworząc obrazy najczęściej w szczegółach tylko odmienne, ale zgo­dne z innemi w planie. Im większy erudyta, tem większą wydaje mozajkę cudzych myśli, powiązanych logicznie ró­wnie cudzemi nićmi przewodniemi. Kręcimy się też w zaczarowanem kole utartych myśli, fetyszów, których odstą­pić nie wolno, autorytetów, które odbierają nam resztki niezależności. I cóż dziwnego, że wczytując się w litera­turę przedmiotu, zwykle wiemy coraz mniej. Uginamy się pod brzemieniem sprzecznych idei ogólnych, popartych mi­lionami dowodzeń i argumentów. Przestajemy dostrzegać nie tylko: gdzie jest prawda, bo cząstki jej rozrzucone są wszędzie, ale co gorsza, tracimy instykt do jej szukania; coraz mniej zdolni jesteśmy do rzucenia nowego światła na sprawę, która nas interesuje. Nieśmiemy mieć zdania własnego w obawie, żeśmy je- WSTĘP 21 łem różnych dróg i porzucałem je jako nie wiodące do celu, bo prowadzące do wyników już osiągniętych, a niezadawalających, aż wreszcie spostrzegłem, że głó­wna przyczyna niepowodzeń na tem polu polega na niewłaściwem ujmowaniu zadania, na niedocenianiu jego trudności i na stosowaniu niewłaściwych metod badania. Mgławica, nie dająca się ująć w konkretne formy skrystalizowała się. Spostrzegłem, że zadanie ujmo* wano najczęściej ze stanowiska zbyt wyłącznie histo­rycznego. Ukrytych przyczyn zdarzeń wielkich, albo wcale nie przeczuwano tam, gdzie one spoczywają, albo szukano zbyt płytko i blizko człowieka, najczę­ściej w samym człowieku. Nawet gdy sięgano bardzo bystro i ze znacznem powodzeniem do przyczyn głębszych, tkwiących poza człowiekiem, czyniono to połowicznie i otrzymywano też rezultaty połowiczne, równające się praktycznie zeru. Zamało było metody przyrodniczej w takich bada­niach, zamało wiary w tę metodę i zamało wierności szcze nie wszystko poznali, a więc może przeoczyli ideę godną przyjęcia; szukamy więc bez końca i szukamy na­próżno. Trzeba dopiero mieć odwagę zerwać z literaturą i au­torytetami i na elementarne pytania szukać elementar­nych odpowiedzi we własnym rozsądku. Wtedy do­piero zacznie się to i owo porządkować. Wtedy walka wszy­stkich przeciw wszystkim cichnie w nas i zwolna, wła­snym trudem zdobywamy własne ideje. Oczywiście, że wartość ich naukowa może być rozmaita, może być nawet równa zeru, ale może być i większa, choćby przez to samo, że powstały na drodze bardziej samodziel­nego myślenia. Doświadczyłem na sobie uciążliwości idei narzuconych, gdym, jako przyrodnik, mało obeznany z literaturą historyozoficzną, chciał dowiadywać się więcej, a spostrzegał, że wiem coraz mniej. Prędko też zerwałem z literaturą przed­miotu i zwróciłem się do porządkowania faktów własnemi siłami. 22 WSTĘP tej metodzie, zamało przeświadczenia, że historya rodu ludzkiego w tych granicach, jak ją so­bie zakreśliła Historyozofia i Socyologia, jest właściwie nauką przyrodniczą. Zadanie całe daje się sformułować jako poszukiwanie przyczyn koniecznych i dostatecz­nych takiego biegu dziejów ludzkości, jaki nam od* słania historya powszechna i historya cywilizacyi. Ma to być poszukiwanie ogólnych praw, rządzących ludzkością. Stajemy tu wobec przedmiotu i zadania wprawdzie skądinąd historycznego, ale w uzbrojeniu nie historyka, lecz przyro­dnika. Jeśli mi kto powie, że to stanowisko nie nowe, że zajmowali je już historycy cywilizacyi, to ośmielę się tylko zapytać, jakie są ich roboty rezultaty ? Czy znamy mechanizm cywilizacyi? Prawda, że niektórzy historycy usiłowali zająć po­dobne stanowisko, ale równocześnie nie wyzbywali się swej metody, albo na zbyt krótką chwilę. Mieli oni tylko poczucie potrzeby zajęcia podobnego stano­wiska, ale u jednych brak przygotowania przyrodni­czego uniemożliwiał utrzymanie się na zajętem stano­wisku, innym ciekawość historyczna odbierała potrze­bną cierpliwość i wstrzemięźliwość. Tacy zdążając da wyjaśniania konkretnych wypadków historycznych, przerzucali się zbyt łatwo na pole spekulacyi filozo­ficznych. Nawet ci, którzy prawili o Historyi naturalnej cywilizacyi, o Fizyce społecznej, o Fizyologii wszechświata (Comte, Carey, Supiński i inni) właściwie zamiast być rzeczywiście filozo­fami przyrody, stawali się historykami lub socyologami filozofującymi. Oni prawdy, zaczerpnięte z przyrodoznawstwa, brali WSTĘP 23 za kanwę tylko do osnuwania na niej dowolnych idei filozoficznych. Zamiast szukać rzeczywistych praw natury dla każdego faktu (bo każdy fakt ma swoje prawo), oni jeden szablon, najczęściej dowolnie obrany, przystosowywali do coraz innego szeregu zjawisk. Albo nie starali się, albo nie umieli sformułować praw, wy­rażających się coraz inaczej, zależnie od przedmiotu, do którego się stosują, i stąd płynęły niejasności, zawikłania i gubienie się w chaosie pominięć, niedomó­wień, albo zbyt odległych analogii. Aby dać jeden przykład, wspomnę o sile rzutu i sile przyciągania, będących osią w zasadzie bar­dzo bystrych i głębokich pomysłów Supińskiego. Poza tem, niemal wszędzie tkwi ten sam błąd me­todyczny, polegający na nietrzymaniu się żadnej me­tody, na zbyt aforystycznem traktowaniu powiązanych ze sobą zagadnień. Powodzenie w badaniu zjawisk przyrody zależy od jasnego sformułowania zadania (określenia sobie zja­wiska) następnie od podzielenia ogólnego faktu na części jego składowe, wreszcie od wyboru najstosow­niejszych dla każdego środków badania. Historya naturalna cywilizacyi, albo, jak chcą nie­którzy, jej fizyka, czy mechanika, przedewszystkiem powinna być oddzielona od historyi cywilizacyi (w jej dotychczasowem rozumieniu), albowiem obie mają za­dania odrębne. Pierwsza zaczyna się tam, gdzie się kończy, a właściwie urywa druga. Pierwsza powinna badać zjawiska cywilizacyi całkowicie od zewnątrz, na tle praw, rządzących całą przyrodą, gdy druga ma się zająć stroną wewnętrzną, czyli tem, co zależy od człowieka. I oto ujmując mój temat ściślej, zaznaczam, że jest on o wiele węższym od tematu ogólnego, będącego treścią obu nauk, choć z drugiej strony, jest o wiele głębszym. WSTĘP Nie chodzi tu bowiem tylko o wyjaśnienie takiej właśnie kolei dziejów ludzkich, jaką nam odsłania hi­storya, lecz o zrozumienie praw, które sprawiają niejednakowość losów ludów, grup społecznych i osob­ników; nie zamierzam rozważać, ani tłumaczyć czynów i roli osobników mianowanych, grup i kategoryi społecznych, czynnych w określonem miejscu i czasie, lecz idzie mi o poznanie praw, mających zarówno po­wszechne, jak szczegółowe zastosowanie do tego wszyst­kiego i objaśniających wszelkie procesy historyczne oraz społeczne, ujmowane tak ze strony najogólniej­szej, jak też i w szczegółach. Chodzi mi, że tak po­wiem, o Chorologię i Phylogenię cywilizacyi. Idzie mi przytem nie o przyczyny psychiczne czynów i stosun­ków ludzkich, lecz o fizyczne. Wolno je uważać za przyczyny pośrednie, gdyż bezpośredniemi są ostatecznie przyczyny psychiczne, lecz biorąc rzecz ze stanowiska przyrodnika, z ze­wnętrznej strony, właśnie te ostatnie, psychiczne, uwa­żam za przyczyny pośrednie, ponieważ ostatecznie za­leżą od innych przyczyn fizycznych. Koniec końców, w poszukiwaniu ogólnych i fizycz­nych praw, rządzących ludzkością, trzeba wejść na drogę metodycznych badań przyrodniczych. I znowu, jeśli mi kto powie, że podobne stano­wisko zajęli już socyologowie, zwłaszcza ostatnich lat dwudziestu, to odpowiem, że tacy socyologowie, któ­rzyby zaczynali od fundamentów, należą do rzadkich wyjątków. Większość ogranicza się w swych badaniach do za­gadnień specyalnych, które stanowią tylko cząstkę ca­łości, wymagającej zrozumienia. Obracając się w takim ciasnym zakresie, unikają oni starannie szerokiej ana­lizy i takiejże syntezy, bez której niepodobna otrzy­mać w poszczególnych zagadnieniach trafnych roz­wiązań. i WSTĘP 25 Mamy przytem socyologów bardzo rozmaitych, tak rozmaitych, jak rozmaitą jest dziedzina socyologii, któ­rej przedmiotu jeszcze nikomu nie udało się ująć w karby jakiegoś planu, jakiejś ogólnej idei przewod­niej. Jest to wciąż jeszcze olbrzymia mgławica rozstrze­lonych trudów, w których niema ani planu ogólnego, ani podstaw wspólnych. Część tylko socyologów stoi na gruncie przyrodniczym, choć rzadko na drodze m etody przyrodniczej. Natrafiając na poważniejsze trud­ności, łatwo zatraca ona nić przewodnią i gubi się w labiryncie zjawisk, które trzeba zrozumieć i ocenić. Nasze zadanie należy istotnie do zakresu socyologii, traktowanej jako wiedza przyrodnicza, ale nie powinno się nazywać socyologicznem; dlaczego, o tem przeko­namy się później. Zresztą nie chodzi tu o nazwę, lecz o rzecz. Niech to będzie socyologia, niech będzie an­tropologia filozoficzna, jak chce tego Folkmar, lub też filozofia cywilizacyi, lecz niech nie będzie ani mitolo­gią, ani metafizyką. W poszukiwaniu praw, rządzących ludzkością, trzeba całkiem zapomnieć o wolnym człowieku i jego psy­chice, trzeba zapomnieć na razie o tysiącznych szcze­gółach, z których składa się ogół zjawisk świata ludz­kiego i t. zw. Historya; trzeba zająć się przedewszyst­kiem całością rodu ludzkiego, abyjąwcielić organicznie do całości świata i dopiero z tej całości wyprowadzić. Dopiero, gdy się to powiedzie, znajdziemy klucz do wszystkich poszczególnych zagadek, któremi się socyologia przedwcześnie zajmuje. Wtedy, zamiast snuć pomysły, pozbawione realnej podstawy oraz związku z całością świata, będziemy formułować prawa, rzą­dzące człowiekiem i ludzkością. Taką obieram drogę. Punktem wyjścia będzie tu zasada mechaniczna, która każe przyjąć, że człowiek jest wypadkową sił, WSTĘP czynnych w przyrodzie, że to, co jest, jest ko­niecznem w danych warunkach. Nie tylko na organizm i czyny człowieka, lecz i na społeczeństwa, ich ustrój oraz na całe dzieje ludzkości należy patrzeć oczyma przyrodnika. Wychodząc z zasady, że cywilizacya jest niejako funkcyą ludzkości, a właściwie społeczeństw, sta­wiam drugą, uzupełniającą, że skoro ona jest gdzieś, to musi być zjawiskiem w danych warunkach i w danej postaci koniecznem. Ona niebyć nie może, skoro owe »warunki« nakazują jej wystąpić, ona również nie może pojawić się wówczas i na tem miejscu, gdy i gdzie owych warunków jeszcze niema, albo już niema. Ona także nie może być inną, niż taką, jaką jest, zarówno w ogólnych rysach, jak w szczegółach. Uznając najkompletniejszą zależność tak człowieka, jak naturalnych skupień ludzkich od świata, na któ­rego tle występują i którego czynną część składową stanowią, zdobywamy wskazówkę najpierwszą, na ja­kiej drodze dręczące i nierozwiązane od tylu wieków pytanie powinno być rozwiązywane. Chcąc zbadać zagadkę cywilizacyi w tych grani­cach, jak je tutaj zakreśliłem, trzeba się wyrwać z cia­snego i nizkiego stanowiska, pozwalającego ogarniać wzrokiem stosunki wyłącznie ludzkie i to jeszcze sto­sunki kategoryi historycznej, bo ono nam wiele rzeczy zasłania i trzeba się wznieść ponad ziemię tak wy­soko, aby módz ogarniać wzrokiem ducha całość sto­sunków ziemskich. Zająwszy dopiero tak górne stanowisko, jedyne, jakie sobie w stosunku do zadania mogę wyobrazić,. będziemy mogli dostrzedz jaśniej i usiłować zrozu­mieć procesy, zachodzące wśród pyłków ożywionych, rojących się na dnie atmosfery ziemskiej, a na po­wierzchni gruntu stałego, który ziemią nazywamy. WSTĘP 27 Teraz słów kilka o metodzie, której wypadnie się nam trzymać. Celem badania naszego ma być wyjaśnienie faktu, którego warunków koniecznych i dostatecznych, a więc i przyczyn nie znamy. Faktem tym jest naprzód sama cywilizacya, następnie przenoszenie się jej ognisk, zjawianie się ich w jednych miejscach i czasach, niezjawianie się w innych. Chcąc wyjaśnić sobie bardzo złożony fakt, trzeba się uciec do przyrodniczej metody analitycznej. Fakt, o którego objaśnienie chodzi, trzeba rozłożyć na sze­reg faktów składowych. Fakty te mogą być znane, lecz mogą być także jeszcze nieznane. Bardzo często i właśnie najczę­ściej w zjawiskach najważniejszych fakty te nie są znane, i w takim razie trzeba je dopiero znaleźć, odkryć. Wtedy z chwilą poznania i uznania faktów odkrytych główny fakt niezrozumiały, dla którego po­szukiwano wytłumaczenia, staje się zrozumiałym. Fakt nasz wydaje się bezprzykładnym w swoim rodzaju. Drugiego zjawiska, podobnego do cywilizacyi, nie znamy. To utrudnia zadanie, bo gdyby tak było rzeczywiście, to nawet rozłożenie go na części skła­dowe może nie doprowadzić do wytłumaczenia. Możemy bowiem otrzymać szereg nowych faktów skła­dowych, tak samo bezprzykładnych i tak samo nie­zrozumiałych, jak fakt główny. Nawet stwierdzenie ścisłego związku między niemi może w tym wypadku nie doprowadzić do wytłumaczenia zjawiska. Ale fakt ten tylko wówczas wyda się bezprzykład­nym, gdy zapomnimy o ciągłości i jedności sił w przyro­dzie. Metoda analityczna oddaje właśnie nieocenione usługi przez to, że nie pozwala zapominać ani na chwilę o tej zasadzie. Ona nawet dopiero wtedy może być WSTĘP owocna, gdy nie będziemy zakreślać badaniu ani cia­snych, ani wogóle żadnych granic. Metodę analizy fizycznej pojmuję tak, jak ją sformułował Maxwell 1. Rozumie on pod tą nazwą od­najdywanie częściowych podobieństw, zacho­dzących pomiędzy prawami, rządzącemi jedną dzie­dziną zjawisk, a prawami dziedziny drugiej, co spra­wia, że każda może służyć za ilustracyę drugiej. Tu mamy do czynienia z podobieństwem ab­strakcyjnem , głębszem od podobieństwa zwykłego, z analogią, która ze swej strony jest »szczególnym przypadkiem podobieństwa«. »Tu żadna z bezpośrednio postrzeganych cech nie zgadza się całkowicie z jakąbądź cechą drugiego, a jednak istnieją pomiędzy cechami jednego przed­miotu związki zupełnie zgodne i identyczne z temi, jakie znajdujemy pomiędzy cechami drugiego przed­miotu« 2. Tak więc zamierzam stosować tam, gdzie tego zaj­dzie potrzeba, analogię, jako motyw kierowniczy, jako metodę badania analitycznego. I nie jest to stanowisko nowe w nauce, jak słusznie 1 Maxwell. Transact. of the Cambridge. Philos. soc. tom X, str. 27. 1855. 2 E. Mach. Podobieństwo i analogia, jako motywy kie­ rownicze badania naukowego. Wszechświat, Nr. 3 i 4. 1903. Tenże. Ueber Gedankenexperimente. Zeitschr. f. physik. u. chem. Unterr. X. 1897. Taką właśnie analizę podniósł Maxwell z całą świado­mością do godności wysoce przejrzystej metody badania fizykalnego, zbliżając się przez to w wysokim stopniu do ideału metody przyrodniczej. Tej metodzie zawdzięcza on niezwykłe swoje powodzenie. Jego przedstawienie rzeczy, powiada Mach, nie tracąc nic na poglądowości, pozostało absolutnie wolnem od jakichkolwiek uprzedzeń i zachowało całkowitą czystość pojęciową. Łączy ono zalety hipotezy z zaletami formuły matematycznej. Możnaby powiedzieć z Machem, że »następstwem psychicznem obrazu, użytego przez Maxwelła, są obrazy następstw faktów realnych«. WSTĘP 29 na to zwraca uwagę Mach w drugiej z prac, przyto­czonych wyżej (w odsyłaczu). Już Kepler świadom był wysokiej wartości analogii dla poznania i korzystał z niej w sposób klasyczny: »Lubię bardzo analogię, tych najwierniejszych moich mistrzów, świadomych wszystkich tajników przyrody« 1. W tych słowach podkreślił on zasadę cią­głości w przyrodzie, która jedna zdolna go była przy­wieść do takiego stopnia abstrakcyi, który umożliwiał ujmowanie głębokich analogii. Jest prawie niepodobieństwem przecenienie zna­czenia analogii w naukach przyrodniczych2. Na czemże ostatecznie polega analogia? Na praktyce, którą ciągle w życiu i prawie bez­wiednie stosujemy8. 1 Kepler. Opera, wyd. Frisch. t. II, str. 186. 2 Klasycy epoki odrodzenia nauk przyrodniczych szeroko stosowali tę metodę i dlatego to obcowanie z nimi jest źró­ dłem takiej nieporównanej rozkoszy i tak obfitych, trwa­ łych i niczem nie zastąpionych wskazań, że ci wielcy, a naiwni mężowie nie przestrzegają żadnej tajemnicy ce­ chowej; przejęci najczystszą radością, wynikającą z tego, że szukają i znajdują, komunikują oni nam wszystko, co i jak stało się dla nich jasnem. U Kopernika, Galileusza, Stevina, Gilberta, Keplera poznajemy kierownicze motywy badania bez wszelkiego ceremoniału, na przykładach uwień­ czonych największem powodzeniem. Doświadczenia fizyczne i myślowe, analogia, zasada prostoty, zasada ciągłości i t. p, wszystkie te metody przyswajamy sobie w jak najprostszy sposób. Każde zastosowanie matematyki do fizyki polega na uwzględnieniu analogii pomiędzy zjawiskami przyrody, a operacyami rachunkowemi. Mechanika w znacznej części zbudowana jest na analogiach. Już w czasach starożytnych fale wód widziane bezpo­średnio tłumaczyły i czyniły zrozumiałym proces przeno­szenia się dźwięku. Wyobrażenia zaś o przenoszeniu się światła kształciły się na podobnych wyobrażeniach o ruchu dźwięku. Odkry­cie księżyców Jowisza przez Galileusza poparło system Ko­pernika drogą analogii daleko potężniej, niż wszelkie inne argumenty. 3 Gdy rozpatrywany przedmiot M. wykazuje cechy a, b, WSTĘP Szczególnie użyteczną jest ta metoda w badaniu zjawisk skomplikowanych. Przez analogię (porówny­wanie) ze znanemi, lub dostępniejszemi dla zbadania zjawiskami, oświetlamy je stokroć lepiej, niż przez ba­danie w oderwaniu. Dzięki też analitycznemu ujmowaniu przyczyny, można rozłożyć na części składowe przyczyny wielu zjawisk, uważane dziś za jednolite. Stąd krok już tylko do operowania w naukach przy­rodniczych modelami (schematami), a także fikcyamil, c, d, e — a inny przedmiot N. zgadza się z pierwszym co do cech a, b, c, — wówczas jesteśmy skłonni przypuszczać, że ten ostatni posiadać będzie także cechy e i d, zgodne z cechami przedmiotu M. Gdy przedmiot M. jest nam do­brze znany, wtedy podczas rozpatrywania przedmiotu N. przypomną się nam obok cech a, b, c, drogą kojarzenia cechy d, e. Jeżeli są one obojętne, to na tem proces się zakończy, jeżeli jednak mają szczególniejszą dla nas war­tość, wtedy czujemy w sobie dążenie do szukania w N. cech d, e, albo drogą prostego postrzegania, albo skompli­kowaną drogą reakcyi naukowopojęciowych. Bez względu jednak na dodatni lub ujemny wynik poszukiwania w N. cech d, e, nasza znajomość przedmiotu N. została przez to poszukiwanie rozszerzona, gdyż znaleźliśmy nową zgodność lub nową różnicę w stosunku do M. Oba wyniki będą jednakowo ważne, gdy zawierają w sobie odkrycie. 1 Jest to specyalnie płodna w następstwa metoda bada­nia. Pozwala ona zawrzeć w ścisłe schematy wielką liczbę takich zjawisk, które na pierwszy rzut oka, zdawałoby się, nie mogą wejść do naszej teoryi (p. Michel Petrowitch. La mecanique des phenomenes, fondée sur les analogies. Str. 92). Tworzenie modeli lub schematów upraszcza pojmo­wanie zjawiska. L. Poincare (La physique moderne, son evolution. Paryż 1905, str. 15) powiada, że dla W. Thom­sona możność lub niepodobieństwo zbudowania modelu, w którym występują analogie między rozmaitemi zjawis­kami, stanowi o zrozumieniu lub niepojmowaniu zjawiska. Thomson np. porównał teoryę przewodnictwa ciepła z teoryą przyciągania i znalazł, że formuły pierwszej dziedziny przechodzą w formuły drugiej, jeśli na miejsce pojęcia temperatury podstawimy pojęcie potencyału, a na miejsce pojęcia spadku temperatury — pojęcie siły. To blizkie pokrewieństwo jest bardzo uderzające, WSTĘP 31 V. Voigt, rozbierając doniosłość mechanicznego tłu­maczenia zjawisk przyrody i posługiwania się schema­tami, przypisuje wyobraźni w nauce tę samą ważną rolę, jaką ona odgrywa w dziedzinie sztuki 1. Zdolność widzenia zjawiska »w przestrzeni« (intuicya) jest tu przymiotem umysłu niezmiernie ważnym dla badacza. Był czas, że go w sobie tłumiono, był czas, że lękano się analogii, pozbawiano się dobrowolnie najcenniej­szych narzędzi badania; dziś czas ten mija. Wracamy na gościniec, po którym kroczyły największe umysły, a nauka święciła największe tryumfy. Jedno jest tylko ważne ograniczenie, o którem w ba­daniu strony fizycznej wszelkich zjawisk nie należy zapominać. Trzeba unikać dualizmu. Trzeba trzymać się jednej podstawy. Skoro przyjmujemy za zasadę je­dność sił w przyrodzie, musimy się wyzbyć biegu­nowo przeciwnego mechanistycznemu, poglądu teleologicznego t. j., wyobrażenia o celowości w przyro­dzie, chociaż odpowiada on lepiej sposobowi myślenia człowieka, który przywykł pytać o cele. Teleologia wprowadza »przyczyny ostateczne« causae finales, które mają oddziaływać wstecz, przyrodoznawstwo ich nie dopuszcza. Ono, opierając się na prawie przyczynowości, uznaje to co późniejsze za konieczne następ­stwo tego, co było wcześniej. Z tego powodu byłoby wkraczaniem w metafizykę wprowadzanie pojęć »doskonalenia się« (Herder), a więc pojęć stanów »wyż-szego« i »niższego« w zastosowaniu do człowieka i spo- jeśli zwrócimy uwagę na to, że wyobrażenia zasadnicze, z których wychodzimy w obu dziedzinach, są na pozór zu­pełnie odmienne. Przewodnictwo ciepła sprowadzamy prze­cież do sił, działających z odległości. 1 V. Voigt. Ueber Arbeitshypotesen. Nachrichten d. k. Geselsch. d. Wissenschaften zu Góttingen 1905. zesz. 2. — Po­równ. Wroczyński: »0 mechanicznem tłumaczeniu zjawisk przyrody«. Wszechświat 1906, nr. 36. WSTĘP łeczeństw 1. Doskonalenie się lub »ulepszanie« wy­maga już przyjęcia jakiegoś »celu« z góry wytkniętego, a nawet »dobra« — mechanizm nie może mieć nic wspólnego z tem wszystkiem. W przyrodzie nic się nie »ulepsza«, lecz tylko prze­twarza 2. Dla przyrodnika też nic poza zmianami nie istnieje. Każdą zmianę musimy brać jedynie jaka skutek działania uprzedniej jakiejś przyczyny, a świat cały taki, jakim jest, za wynik jego stanu po­przedniego. Wszystko co jest i jakiem jest, jest uwarunkowane tem, co było, nie zaś tem, co będzie. Świat, jaki nas otacza, jest wypadkową sił dzia­łających w przyrodzie. Gdybyśmy zdołali poznać dokładnie wszystkie siły, określić ich wartość oraz kierunek działania każdej, osiągnęlibyśmy ostateczny cel poznania. Zrozumielibyśmy nie tylko przeszłość i teraźniejszość świata oraz człowieka, ale moglibyśmy dokładnie przewidzieć przyszłość świata i człowieka. Oczywiście cel ten idealny, jest dla nas niedości­gniony, ale etapy, wiodące do niego nęcą: obiecują wiele zdobyczy, dziś nawet nieprzeczuwanych, dążyć więc do pogłębiania naszej wiedzy trzeba. Gdy jeszcze, oceniając trzeźwo olbrzymie trudności zadania, zakre­ślimy sobie ramy skromniejsze i zrzeczemy się z góry zrozumienia pierwszych przyczyn, to wolno spodzie­wać się, że jednak pewne prawa, według których zjawiska, najbliżej nas obchodzące zachodzą, mogą być poznane. 1 Ponieważ tych wyrazów, dla ich »praktycznej« warto­ ści (dogodności) nie możemy uniknąć w wykładzie, bo nie ma ich czem innem zastąpić, nie będziemy ich unikać, za­ strzegamy się jednak, że to są pojęcia umówione i nic wspólnego z rzeczywistą lub absolutną »wyższością« lub »niższością« nie mają. 2 Dobrze to rozumiał i bardzo trafnie podkreślał nasz Supiński, używając stale zamiast wyrazu »przyroda«, wy­ razu »przeroda« na zasadzie pojęcia, że w świecie wszystko się tylko przekształca, przeistacza, przeradza. WSTĘP 33 Na wiele pytań ogólnych może i musi być sfor­mułowana odpowiedź ogólna i krótka, ale nie możemy jej zdobyć od razu. Już aby sformułować takie pyta­nie, dochodzimy od rozważania rzeczywistości, która jest nieprzebraną rozmaitością — do coraz wyższych uogólnień i dlatego, chcąc otrzymać odpo­wiedź ogólną, dojść do niej możemy tylko, schodząc ze szczytów uogólnień na poziom rzeczywistości, do szczegółów i wznosząc się potem znowu przez wszy­stkie stopnie, do najwyższych uogólnień. Aby na tej podwójnej drodze operowania pojęciami mniej lub wię­cej ogólnemi, nie zejść na manowce, musimy ciągle baczyć, aby treści wyrazów nie zgubić, nie przeina­czyć, bo wtedy odpowiedź pomimo logiczności rozu­mowania, może wypaść całkiem błędna. Zdarza się to często w badaniu naukowem, a winą nieporozumienia bywa przeważnie niedokładne zdawanie sobie sprawy z treści wyrazów, nieznaczne przeistaczanie jej w ciągu procesu formowania pojęć. Aby więc uniknąć tego niebezpieczeństwa i rozu­mieć się wzajemnie, musimy naprzód ustalić so­bie znaczenie najważniejszych wyrazów. Nie będzie to czczą formalnością, albowiem wyrazy są to szu­fladki, które zawierają to tylko, co sami w nie wło­żymy. Pod większość wyrazów, nie tylko mowy potocznej, ale i naukowej bywają podkładane pojęcia bardzo ró­żne, raz wązkie, to znowu szerokie, a niektóre wza­jem się wykluczają. Tak np. wyraz »cywilizacya« jest bardzo różnoznaczny, i nie ma w tem nic dziwnego. Pomijając różne potrzeby specyalne, dla których treść tego wyrazu bywa zwężana lub rozszerzana, trzeba przyznać, że samo zjawisko cywilizacyi jest bardzo trudne do zdefiniowania, a nawet w swej istocie t. j. w stosunku do świata jeszcze nie zdefiniowane. Cywilizacya. 3 34 wstęp Jedni cywilizacyą nazywają tylko stan najwyższy społeczeństw ludzkich (Morgan), niższy zwą barba­rzyństwem, a najniższy dzikością, inni wszystkie te stany obejmują pojęciem cywilizacyi, rozróżniając tylko jej stopnie. Który pogląd jest słuszniejszy, nie będziemy w tej chwili rozstrzygali. To samo wypadnie uczynić z wyrazem »społeczeń-stwo«, bo obejmuje on pojęcia bardzo rozmaite. Jedni mówią o społeczeństwach ludzkich, inni pojęcie społeczeństwa rozciągają i na świat zwierząt, a nawet roślin. Musimy również uściślić sobie pojęcie »środowiska«, albowiem i to pojęcie jest bardzo elastyczne; nawet pojęcie »człowieka« wymaga omówienia i to gruntownego. We wszystkich tych wyrazach będziemy mieli do czynienia z abstrakcyami, t. j. z odkształ­ceniami i uproszczeniami rzeczywistości, musimy więc dokładnie zdać sobie sprawę z tego, jakiego to rodzaju i stopnia abstrakcye w nich pomieścimy. Aby dojść na tym ważnym punkcie do porozumienia, musimy przeprowadzić po krotce proces rozumowania, który nam wyjaśni, co pod danym wyrazem rozumieć należy w badaniu naszem. To będzie treścią rozdziałów naj­bliższych. CZĘŚĆ PIERWSZA. PODSTAWY. I. Co to jest cywilizacya w ogólności? Gdyby mi trzeba było koniecznie dać odrazu do­kładne określenie cywilizacyi, byłbym w kłopocie, al­bowiem każde, jakie mógłbym tu powtórzyć za innymi, a dano ich bardzo wiele, byłoby niezupełne. Nie znam zadawalniającego określenia. Mamy tu do czynienia ze zjawiskiem bardzo złożonem i tajemniczem, którego istota nie została zbadana. Każde więc określenie z tych, które były dane, musi być jednostronne i niezupełne; obejmuje te tylko cechy, które w danej chwili i dla danych potrzeb (ce­lów), narzucają się pierwej badaczowi i zasłaniają inne, może niemniej ważne, ale chwilowo obojętne lub nie­dostrzegalne. Nas zajmuje tutaj nie cywilizacya, pojmowana naj­ogólniej, ale tylko ten szczególny jej stopień, do któ-rego wznoszą się nie wszystkie ludy. Zaznaczyłem już wyżej, że większość myślicieli określa mianem cywi­lizacyi tylko ten najwyższy stopień. Innym stanom ludzkości odmawiają oni cywilizacyi. Ale i ci myśli­ciele nie umieją wskazać ścisłej granicy między tak pojmowaną cywilizacyą, a niecywilizacyą. Granice by­wają tu określane rozmaicie i nader chwiejnie. I tak Littré powtarza w swym »Słowniku«, że cywilizacya »jest to szczególny okres życia społeczności, ten, w któ- ROZDZIAŁ I rym znajdują się obecnie narody europejskie«. Jest to określenie niewątpliwie najprzezorniejsze, bo nic nie mówi, tylko wskazuje. Swoją drogą i ono mówi jesz­cze za dużo i zbyt niejasno. Wskazuje na narody eu­ropejskie tak, jakby one wszystkie stały na jednako­wym poziomie, gdy tymczasem daleko jest do tego. Inni usiłowali dać definicye dokładniejsze, ale po większej części były one bardzo niejasne lub ogólni­kowe. Tak np. Guizot przed 80-ciu laty 1 powiedział, że »cywilizacya jest to udoskonalenie społeczności i człowieka«, że jest to »wielki nurt rzeki dziejowej«. W podobnych określeniach zbytecznem byłoby szukać jasności, widać tylko, że tu mowa tylko o cywilizacyi -wysokiej. Ale tak ciasno niepodobna ujmować zjawiska, które nas tu zajmuje. Wedle najpowszechniejszego określe­nia, cywilizacya obejmuje »sumy wszelkich objawów życia zbiorowego i indywidualnego, sumę idei, będą-cych w obiegu, sumę objawów działalności społecznej, odkryć, wynalazków i ich zastosowań, stan ustroju -rodzinnego, klasowego i wogóle społecznego, ustroju wszelkich instytucyi« i t. d. i t. d. Otóż jeżeli będziemy stosować to określenie do któregokolwiek z najniższych bodaj społeczeństw, czy hord ludzkich, okaże się, że w każdem znajdziemy te cechy i zjawiska, które obejmujemy w pojęciu cywi­lizacyi, okaże się, że, właściwie biorąc, niema ani ludzi, ani społeczeństw bez cywilizacyi. I tak: Jeżeli zechcemy sobie odpowiedzieć na pytanie: czem się różni cywilizacya najwyższa ze znanych od dowolnie obranego stopnia niższego, okaże się, że za­sadniczej różnicy tu nie będzie, oba stany różnią 1 Hist. de la civilisation en Europe, depuis la chute de l Empire rom. 1828. ROZDZIAŁ I 39 się tylko natężeniem i skomplikowaniem tych samych zjawisk. Jeśli postawimy sobie drugie pytanie: czem się różni bardzo mierna cywilizacya od bardzo nizkiej, to i tutaj nie znajdziemy żadnych sił i zjawisk, nie­znanych w stanie bardzo nizkim. Między obu stanami różnica będzie tylko ilościowa. Jeżeli zrobimy próbę trzecią i porównamy bardzo nizki stan cywilizacyi, do stanu najniższych hord ludzkich, który w potocznej mowie nazywamy »stanem dzikości«, dojdziemy do tego samego rezultatu. Okaże się, że cywilizacya wysoka nie zawiera w sobie nic takiego, czegoby jakościowo brak było w t. z w. prak­tycznie niecywilizacyi ludzkiej. Co więcej, nawet w przeszłości dość głęboko przedhistorycznej nie znajdujemy człowieka absolutnie niecywilizowa­nego. Był w tej fazie niegdyś i przez długie zapewne tysięcolecia cały ród ludzki, okres ten jednak musimy uważać za przedludzki, za okres stawania się nieczłowieka człowiekiem. Definicya więc, która między stanami cywilizacyi pozwala nam dostrzedz różnice tylko ilościowe, nie jest zadawalniającą, nie jest jasną, ani praktyczną, bo nie wytyka ścisłej linii demarkacyjnej ani między stop­niami cywilizacyi, ani między cywilizacyą i niecywilizacyą, ma tę jednak dobrą stronę, że doprowadza nas najkrótszą drogą do odsłonięcia ważnej strony zjawi­ska : jakościowej jednorodności wszystkich stopni cywilizacyi. Jasno z niej widać, że to, co składa się na cywilizacyę natężoną, wypływa z tych sił i władz człowieka, które w zarodku drzemią w każ­dym osobniku i w każdej hordzie, wypływa tylko ze spotęgowania się i zróżnicowania się tych samych sił i władz. Z tego faktu rzadko zdajemy sobie sprawę i w tem tkwi jedna z ważniejszych przy­czyn trudności określenia cywilizacyi oraz rozmaitość jej definicyi. * * ROZDZIAŁ I Zamierzyliśmy na wstępie zająć się nie cywilizacyą w ogólności, lecz tylko cywilizacyą w pewnych, bar­dzo wysokich stanach napięcia. Nazywamy je (mniej­sza o to słusznie, czy niesłusznie) najwyższemi. Poszukując praw, rządzących niezrozumiałem dla nas zjawianiem się tylko gdzieniegdzie cywiliza­cyi w wysokim stopniu napięcia, moglibyśmy te stany rozpatrywać jako całości, rzucone na tło cywi­lizacyi nienapiętych. Moglibyśmy poprzestać, jak się dotychczas poprzestaje, na bardzo sumarycznem ujęciu pojęcia cywilizacyi wogóle, ale za to, określi­wszy sobie stan, który ma być przedmiotem badania, sta­rać się poznać warunki jego pojawiania się i znikania. Tak postępując, znaleźlibyśmy się jednak na ścieżce, udeptanej już przez historyozofów, która, jak wiemy, nie doprowadziła do wyników pożądanych. Koniecznem więc jest obranie drogi innej, może dłuższej, ale bardziej obiecującej. Musimy sięgnąć głę­biej i postawić sobie najogólniejsze pytanie, miano­wicie : co to jest cywilizacya w ogólności? Określenie jej jako »sumy« wszelkich objawów ży­cia indywidualnego i zbiorowego ludzkości, a choćby społeczeństwa, nie daje odpowiedzi właściwej na to pytanie. Odpowiedź ta jest podobna do określenia, że »zając jest to suma kości, mięsa, żył i krwi, zawar­tych w skórze, pokrytej sierścią, że ta suma biega po lasach i polach i t. d.«, a przecież i wilk i niedźwiedź będą taką samą sumą, choć nie są zającem. Jeżeli po­dobne określenie zająca byłoby bardzo wadliwem, jest niem również takie określenie cywilizacyi. Czemże się to dzieje, że po większej części nie czu­jemy nawet jego* niedoskonałości, oraz, że lepszego nie mamy ? Oto tem, że my naprawdę nie rozumiemy, czem jest społeczeństwo ludzkie i cywilizacya w stosunku do świata. Zarówno w życiu potocznem, jak i w nauce obcho- ROZDZIAŁ I 41 dzimy się i w wielu razach możemy nawet obcho­dzić, bez ścisłej definicyi zarówno oddzielnych stanów cywilizacyi, jak też cywilizacyi w najogólniejszem zna­czeniu: każdej. I bez niej odróżniamy praktycznie różne stany cywilizacyi i to nas zadawalnia. I właśnie dlatego, że nie usiłowano dać definicyi ścisłej, wszel­kie określenia nasze są (tylko umówione i) pozba­wione realności. Są one nietyle określeniami rzeczy­wistości, lecz raczej tylko maską naszej niewiedzy, tj. nieznajomości rzeczywistości. Są one wprawdzie zbudowane na wzór definicyi abstrakcyjnych, które są dobre i prawowite do okre­ślania pojęć abstrakcyjnych, np. trójkąta, ale mimo to nie mogą być wystarczające. Łatwo zrozumieć dlaczego tak jest. Pojęcie trójkąta jest abstrakcyą, której nie odpowiada żadna rzeczywistość, pojęcie cy­wilizacyi jest także abstrakcyą, lecz abstrakcyą o d rzeczywistości. Pierwsze pojęcie jest czystem poję­ciem, drugie tylko uogólnieniem rzeczywistości. Pojęcie cywilizacyi jest podobną abstrakcyą, jak po­jęcie człowieka. Definicya jej musi więc być podobną do definicyi człowieka, a ta ostatnia musi mieć pow­szechne zastosowanie do każdego człowieka i niemoże obejmować żadnej takiej cechy, którejby choć jeden człowiek nie posiadał. Ponieważ cechy, których suma stanowi jakąkolwiek cywilizacyę, nie są czystemi abstrakcyami, lecz odpo­wiadają realnym stanom rzeczy, ponieważ te stany rzeczy pojawiają się, trwają i znikają, przeto definicya ogólna cywilizacyi musi mieć powszechne zastosowa­nie do każdej cywilizacyi, ale musi obejmować te tylko cechy, które są wspólne wszystkim stanom cywili­zacyi, a żadnej cechy, którejby którykolwiek stan nie posiadał. Nie może ona tedy wypływać z czys­tego rozważania samej cywilizacyi, lecz musi wy­płynąć z odróżnienia tej rzeczywistości od innej, ROZDZIAŁ I a więc cywilizacyi od niecywilizacyi, która jest równie realnym stanem rzeczy na świecie, jak i cywilizacya. Definicya odpowiada na pytanie: co to jest? Odpowiedź musi określić przynajmniej najwa­żniejsze cechy przedmiotu, różniące go od innego przedmiotu, a nawet od wszystkich innych, Zgodziliśmy się na to, że różnica cywilizacyjna mię­dzy Anglikiem, a członkiem najniższych szczepów ludzkich jest tylko ilościowa, że stanu prawdziwej niecywilizacyi w rodzie ludzkim wprost nie znamy. Jeżeli to jest prawdą, to wynika stąd, że ani potrze­bnego nam pojęcia ogólnego cywilizacyi, ani jej cech najważniejszych nie możemy odszukać i skonstruować przez przeciwstawienie i porównanie znanych nam z doświadczenia człowieka i społeczeństwa cywi­lizowanych do znanych nam z doświadczenia czło­wieka i społeczeństwa niecywilizowanych, bo właści­wie to drugie nie jest nam z żadnego doświadcze­nia z n a n e. Moglibyśmy tylko pojęcie cywilizacyi przeciwstawić fikcyjnemu pojęciu niecywilizacyi, bo takie fikcye, przy właściwem obchodzeniu się z niemi są prawowite i mogą być owocne. Nie bę­dziemy się jednak uciekać do tego środka, gdyż za­mierzyliśmy stanąć na gruncie badania przyrodniczego i posiłkować się przyrodniczą metodą analityczną, ta zaś ma do swego rozporządzenia rzeczywistość, nie potrzebuje więc odrazu uciekać się do fikcyi, przed wyczerpaniem właściwych sobie środków badania. Już z logiki wiadomo, że do poznania cech przedmiotu, który chcemy zdefiniować, można dochodzić przez po­stawienie obok niego cech przedmiotu wprost jemu przeciwnego. Cywilizacyi wypada więc przeciwstawić niecywilizacyę, ale nie fikcyjną, lecz rzeczywistą. Zadanie to nie jest ani łatwe, ani proste. Jeśli zoolog szuka cech jakiegoś zwierzęcia, to ma on możność porówny- ROZDZIAŁ I 43 wania ich z innemi, znanemi mu zwierzętami i odró­żniania od nich. Chemik formułując cechy związku chemicznego, może go porównywać z innemi, znanemi mu związkami, my zaś drugiej rzeczy, podobnej choćby trochę do cywilizacyi nie znamy. Niema jej z czem porównać, a właściwie mówiąc, n i e wiadomo nam, z czem mamy ją porównywać. Zjawisko cywilizacyi stoi w świecie bezprzykła­dne, wszystko więc, co nie jest cywilizacyą, mogłoby być jej przeciwstawiane, ale w takim razie mielibyśmy niezmierzone pole do poszukiwań. Ponieważ jednak przyrodoznawstwo bardzo często miewa do czynienia ze zjawiskami albo pozornie, albo nawet rzeczywiście bezprzykładnemi, a mimo to dochodzi do ich określe­nia i zrozumienia, przeto nie powinniśmy z góry oba­wiać się niepowodzenia. Przy trafnem, t. j. metodycznem zastosowaniu analizy i analogii, może się nam udać skonstruowanie określenia, opartego na pozna­niu rzeczywistego stosunku między rzeczami. * * Chcąc porównywać cywilizacyę z nieznaną nam niecywilizacyą, musimy wytknąć sobie kierunek, w jakim nieznanej rzeczy mamy w świecie szukać. W tym celu, jeśli nie chcemy błądzić, musimy skonstruować sobie jakąś choćby tymczasową abstrakcyę cywilizacyi, tj. odszukać choćby jedną realną cechę, wspólną wszystkim stanom cywilizacyi, a obcą niecywilizacyi. Cechę taką możemy odszukać przez porównywanie różnych jej stanów i wynajdywanie ró­żnic między stopniami, jakie leżą między dwoma krań­cami cywilizacyi. To, co poza różnicami pozostanie wspólnego, będziemy mogli dopiero porównywać z niecywilizacyą. Mamy tu dwie drogi. Za punkt wyjścia ROZDZIAŁ I można obrać fazę zaczątkową cywilizacyi, można też jej stan najwyższy. Nie będziemy obierać drogi pierwszej, którą scha­rakteryzowałbym mianem embryologicznej, lecz za punkt wyjścia weźmiemy odrazu najwyższy stan, jako najwyraźniejszy. Ponieważ nam chodzi nietylko o te­raźniejszość, ale i o przeszłość najgłębszą, która pozo­stawiła nam po sobie ślady ułamkowe i jednostronne, ograniczające się często głównie do zabytków zewnę­trznych , materyalnych, z pominięciem duchowych, przeto obierzemy te cechy cywilizacyi najwyższej, które dają najwięcej materyału porównawczego. Do nich na­leżą dowody materyalne wysoko posuniętych udosko­naleń technicznych, dowody wielkiego zgęszczenia lud­ności cywilizowanej na danym obszarze, obfitość gę­stych skupień, zwanych miastami i istnienie zwykle jakiegoś wielkiego bardzo miasta, które odgrywa rolę głównego ogniska danej cywilizacyi. W takich jądrach wytwarza się naj energiczniej i najobficiej to wszystko, co stanowi istotę cywilizacyi. Choćbyśmy nie wiem jak surowe wymagania metody­czne stawiali do oceny związku cywilizacyi napiętej z istnieniem gęstej ludności i istnieniem miast wiel­kich, związek ten jest faktem i ma dla nas wielką wartość praktyczną. Po tej wskazówce możemy stwier­dzić obecność cywilizacyi nawet tam, gdzie przeszła tak dawno, że nietylko tradycya pokoleń, ale nawet dokumenty historyczne o niej milczą, gdzie nawet nie pozostał żaden ślad jej widomy na powierzchni ziemi. Ślad jej, ukryty pod dawno rozniesionemi gruzami, ukazują nam archeologowie, którzy odgrzebują, niby z grobu, z pod ziemi fundamenty grodów, jakich na­wet nazwa zginęła w pomroce wieków. Jeżeli teraz porównamy ludność wielkich miast kwitnących z ludnością, żyjącą w stanie nizkiej cywi­lizacyi, któremu zwykle odpowiadają cechy odwrotne: ROZDZIAŁ I 45 rzadkość ludności, często rozbicie na drobne gromadki oraz brak miast, to w pierwszej uderzyć nas musi wielkie zróżnicowanie funkcyi osobników i wynikająca z tego wielka zależność wzajemna osobników. Osobniki, składające społeczność najwy­żej cywilizowaną, są najwszechstronniej i najkrańcowiej zróżnicowane w swych uzdol­nieniach indywidualnych i funkcyach, a wza­jemna zależność ich występuje najsilniej i najharmonijniej. W wielkich miastach różnice pomiędzy człowiekiem, a człowiekiem , pod jakimkolwiekbądź względem mierzone dosięgają najszerszych granic, a również i wzajemna zależność wszystkich jest największa. Z obniżaniem się poziomu cywiliza­cyi skraca się skala różnic funkcyonalnych, zmniejsza się także stopień wzajemnej zależności. Na najniższym poziomie są one bardzo nieznaczne. Pomimo to, nie znajdziemy takiej gromady naturalnej ludzkiej, w któ­rej wszystkie osobniki pełniłyby tak jednakowe funkcye i tak od siebie nie były zależne, jak są podobne do siebie funkcyonalnie wszystkie lisy, zamieszkujące tę samą okolicę, wszystkie tygrysy, zające i wszystkie muchy. Nawet w najniższej gromadzie lub hor­dzie ludzkiej istnieje pewien podział pracy, czyli różność funkcyi. Skorośmy dotarli do najniższych granic świata ludz­kiego i wszędzie znaleźli wśród osobników tego rodu funkcyonowanie zróżnicowane, albo zróżnico­wanie funkcyonalne, wypada nam wkroczyć do świata zwierząt, mianowicie tych, które żyją gromadnie. Już pobieżny przegląd najrozmaitszych gatunków poucza nas, że osobniki jednogatunkowe po największej części funkcyonują jednakowo. Współżycie w gromadzie jest zjawiskiem bardzo pos- ROZDZIAŁ I politem wśród wszystkich rodzajów zwierząt, ale jako zasada występuje tu bardzo wyraźnie jednakowość uzdolnień i jednakowość funkcyi wszystkich jednogatunkowych osobników w gromadzie. Zasada ta nie traci ważności w żadnej kategoryi jestestw żyjących, poczynając od ssących kręgowców, a kończąc na pier­wotniakach (Protozoa) np. wymoczki (Infusoria) i korzenionóżki (Rhizopoda). Świat roślinny również ją potwierdza. Zstępując zaś jeszcze niżej, do świata nieorganicznego, dostrze­gamy również, że cząstki fizycznie i chemicznie jed­nakowe zachowują się jednakowo, bez względu na to, czy są rozproszone lub nagromadzone. Wszystkie ato­my żelaza zachowują się we wszelkich warunkach (sto­sunkach) jednakowo. W całym tedy świecie pa­nuje zasada, że fizycznie jednakowe atomy, cząstki nieorganiczne i organizmy zacho­wują się jednakowo, czyli funkcyonują jed­nakowo. Tylko ród ludzki, a, jak później zobaczymy, nie­które jeszcze zwierzęta, stanowią wyjątek. One tyl­ko, o ile tworzą gromady, zachowują się inaczej, niż cząstki żelaza, niż bakterye, korale (Anthozoa), ryby, ptaki i t. d., one tylko tworząc nagromadzenia osob­ników jednorodnych zdolne są funkcyonować niejednakowo. Dzieje się to, co prawda, w stopniu bardzo rozmaitym, zaczynając od skali różnic funkcyonalnych bardzo nikłej, aż do bardzo rozległej. Ważny ten wynik należy poddać rozbiorowi, albo­wiem wypada nam, że organizmy zachowują się dwo­jako. Jedne, i tych jest ogromna większość, podlegają zasadzie, inne, mianowicie niektóre gatunki zwierząt i człowiek, wyłamują się od niej w stopniu rozmaitym. Na czemże polega to dwojakie zachowywanie się osobników w gromadzie? O osobnikach rodu ludzkiego mówiliśmy wyżej, wy- ROZDZIAŁ I 47 pada więc tylko rozpatrzeć osobniki zwierzęce. Jeśli weźmiemy pod uwagę niejednakowość funkcyi osob­ników jednogatunkowych zwierzęcych, to wnet dostrzeżemy, że odpowiada jej prawie wszędzie i zaw­sze odmienność ustroju osobników, funkcyonujących inaczej. Odmienność tę, dla uproszczenia na­zwiemy morfologiczną odmiennością. U niektórych owadów o funkcyach zróżnicowanych (np. mrówki, termity, pszczoły) odmienne funkcye peł­nią klasy, odznaczające się właściwą każdej klasie b udową ciała (u mrówek: samiczki, samce i robotnice, u termitów: samiczki, samce, robotnice i żołnierze). Osobniki jednej klasy lub jednego stanu, t. j. morfo­logicznie podobne do siebie funkcyonują jednakowo. Jeśli nawet chwilowo pewne grupy takich osobni­ków pełnią czynności odmienne od czynności innych grup, nie wypływa to ze zróżnicowania uzdolnień, lecz z potrzeb chwili1. Przeciwnie, uzdolnienia do funkcyi wśród klas (stanów) są tu jednakowe, stałe, niezmienne i wrodzone. Wszystkie »robotnice« mają jednakowy zakres swych funkcyi i funkcyonują jedna­kowo, wszyscy »żołnierze« termitów funkcyonują jed­nakowo i inaczej, niż »robotnice«, samce i samiczki i t. d. Tak więc, zróżnicowanie funkcyonalne osobników jednogatunkowych wśród zwierząt prawie2 zawsze wypływa z różnorodności budowy ciała, z różnorod­ności morfologicznej. Wyjątek okazuje się tedy pozornym i potwierdza tylko zasadę, że osobniki jednakowe funkcyonują jednakowo. Uściśla ją tylko w pewnym kierunku, albowiem nie możemy, już powiedzieć, że osobniki jednogatunkowe funkcyonują zawsze jednakowo. 1 Punkt ten będzie później ponownie poruszony i roz­ważany. 2 Kładę nacisk na to, że nie zawsze. Później wrócimy do tego szczegółu. ROZDZIAŁ I Tam, gdzie w jednym gatunku występuje zróżni­cowanie morfologiczne na klasy (stany), zasada nasza ogranicza się tylko do klas. Zostaje nam człowiek. Ten, bez względu na rozmaitość funkcyi specyalnych, jakie pełnią osobniki w społeczności, zostaje zawsze morfologicznie podobnym do wszystkich in­nych osobników, a dowód w tem, że osobnik może w ciągu żywota swego zmienić funkcye, a jego potomstwo jednako jest uzdolnione do każdej funkcyi. Funkcye tedy specyalne osobnika, t. j. zróżnicowanie funkcyonalne osobników nie bywa tu ani stałe, ani niezmienne, ani wrodzone. Najistotniejszą więc cechą rodu ludzkiego zdaje się być zróżnicowane funkcyonowanie osobników genetycznie i morfologicz­nie jednakowych. Ponieważ zróżnicowanie może się przejawiać tylko wtedy, gdy osobniki genetycznie i morfologicznie jed­nakowe żyją w gromadzie, należy więc dodać do po­wyższego zdania określenie: żyjących w gromadzie. Ponieważ cywilizacya jest w gruncie rzeczy funkcyonowaniem społeczeństw i wynikiem funkcyi osob­ników, żyjących w gromadzie, jest ona przeto funkcyonowaniem zróżnicowanem osobników jednorodnych i morfologicznie jednakowych, żyjących w gromadzie, oraz wynikiem zróż­nicowanego ich funkcyonowania. Źródło jej tkwi w zdolności osobników jednako­wych do funkcyi rozmaitych. Antitezą cywilizacyi będzie n ie z r ó ż n i c o w a n e funkcyonowanie osobników jednorodnych i jednako­wych, żyjących w gromadzie. Im zróżnicowanie funkcyonalne osobników jest większe, t. j. im skala takiego zróżnicowania jest rozleglejszą, tem zjawisko cywilizacyi jest wyraźniejsze, a stopień cywilizacyi wyższy. ROZDZIAŁ I 49 Doszliśmy do najogólniejszego określenia cywili­zacyi. Nie jest to jeszcze bynajmniej definicya, ale jest to już pierwsze uogólnienie, które można uważać za etap do zdobycia definicyi pełniejszej. Jest ono w pewnym względzie nieoczekiwane, roz­szerza bowiem i bardzo uogólnia pojęcie cywilizacyi. Wypada nam bowiem, że można mówić o cywilizacyi tam wszędzie, gdzie na tle bytu gromadnego zjawia się choćby minimalne zróżnicowanie funkcyi osobni­ków jednogatunkowych i jednakowych. Innemi słowy, cywilizacya nie może się ograniczać w zasadzie do jednego rodu ludzkiego. Gdyby się okazało, że u mró­wek, bobrów czy koni istnieje takie zróżnicowanie, mielibyśmy nietylko prawo, ale i obowiązek mówić o cywilizacyi mrówek, bobrów i koni. Choćby tam stopień zróżnicowania funkcyi był bardzo nieznaczny, już stanowi podstawową i rzeczywistą cechę cywili­zacyi. Uogólnienie nasze zbyt jest ważne, aby nie wyma­gało sprawdzenia, sprawdzić zaś możemy najdogodniej, poddając podobnemu rozbiorowi, jakiemu podlegało pojęcie cywilizacyi, pojęcie społeczeństwa, t.j. sub­stratu, na którego tle zjawia się cywilizacya. Cywilizacya. 4 ROZDZIAŁ II II. Co to jest społeczeństwo? Jako bezpośredni wynik określenia, danego na koń­cu rozdziału poprzedniego, wypływa następujące, ko­nieczne określenie społeczeństwa: Społeczeństwo jest to takie skupienie naturalne osobni­ków jednogatunkowych i morfologicznie jednakowych, wktórem funkcye osobników są zróżnicowane. Antitezą społeczeństwa będzie takież skupienie o funkcyach niezróżnicowanych. Zarysowuje się nam tu bardzo silnie linia demarkacyjna między obu pojęciami i występuje potrzeba osobnych wyrazów na pojęcie społeczeństwa i niespołeczeństwa. W socyologii nowoczesnej mówi się ciągle o spo­łeczeństwach zwierzęcych, nie czyniąc różnicy między niemi a ludzkiem społeczeństwem; owszem, łączy się je w jednej nazwie. Mamy tu do czynienia z nieodczuwaniem potrzeby oddzielnych określeń. Societe, Gesellschaft, état social, stale się używa, czy to mowa o skupieniach typu pierwszego, lub drugiego. Mnie się zdaje, że się tu popełnia wielki błąd, utrudniający na­stępnie nietylko porozumiewanie się, ale zaciemnia­jący 1 rozumowania. 1 W następnym rozdziale mamy tego twierdzenia udo­wodnienie. ROZDZIAŁ II 51 Poszukując pierwocin, t. j. zaczątków i niejako przyczyn cywilizacyi, śocyologia i etnologia zwracają się do badania różnych form stada, gromady i rodziny w świecie zwierzęcym. Jedni w gromadzie, inni w ro­dzinie upatrują pierwszą komórkę społeczeństwa. Podobny punkt wyjścia jest o tyle tylko słuszny, o ile chodzi o badanie jedynie różnych form bytu towarzyskiego. Jeżeliby kto jednak w życiu gromadnem spo­dziewał się znaleźć klucz do rozwiązania zagadki cy­wilizacyi, ten byłby w błędzie. W błędzie tym właśnie grzęźnie dotychczas cała socyologia, nic tedy dziwne­go, że nie może się wydobyć z chaosu sprzecznych hipotez. Punkt wyjścia bowiem jej jest fałszywy i wprost sprzeczny z logiką. Życie gromadne jest tylko formą, jest tłem, na którem różnicowanie się funkcyi osobników może wy­stępować. Jest ono tylko jednym z warunków ko­niecznych różnicowania, a więc cywilizacyi, ale by­najmniej nie dostatecznym. Cywilizacya jest zjawiskiem życia nie osobnikowego, lecz tylko gromadnego, więc tylko na jego tle może się pojawiać. Jednocześnie jednakże jest ona, jakeśmy wyżej rzekli, zjawiskiem wyjątkowem życia gro­madnego. Rozproszmy najbardziej zróżnicowane funkcyonalnie osobniki społeczne tak, aby każdy musiał żyć i funkcyonować o własnych siłach i oddzielnie, a znik­nie natychmiast zróżnicowanie funkcyi, jako polega­jące u podstawy swojej na podziale pracy członków zróżnicowanej gromady. Zniknie cywilizacya. Dobrze to wyraża stara maksyma »unus homo nullus homo«. Z drugiej atoli strony zgromadźmy jaknajgęściej choćby największą ilość jakichkolwiek osobników, nie­zdolnych do zróżnicowanego funkcyonowania w gro- 4* ROZDZIAŁ II madzie, a nie stworzymy społeczeństwa. Ważna ta okoliczność zasługuje na najbaczniejsze rozważenie. Byt gromadnysam przez się wniczem nie przyczynia się do zrozumienia pierwocin cywilizacyi, przeciwnie, utrudnia nawet to zadanie. Ażeby dowieść słuszności tego twierdzenia, a jed­nocześnie zdobyć podstawę do ściślejszego określenia »społeczeństwa«, musimy zbadać to, co jest antitezą jego, a więc zjawisko życia gromadnego bez zróżni­cowania osobników. Przedtem jednak, aby nie czynić przeskoków, a nawet zdobyć podstawę do oceny bytu gromadnego, musimy zadać sobie pytanie, co to jest rodzina ? ROZDZIAŁ III 53 III. Co to jest rodzina? W tym celu musimy powrócić do zasady mecha­nicznej, którąśmy sformułowali w rozdziale I, która brzmi, że fizycznie jednakowe atomy, cząstki nieor­ganiczne i organizmy zachowują się czyli funkcyonują jednakowo. Zasada ta wymaga uzupełnienia, o ile chodzi o osob­niki świata organicznego, które rodzą się, wydają po­tomstwo i umierają. Tu narzuca się ważna okoliczność, pominięta po­przednio dla uproszczenia obrazu. Jest nią oddzielne istnienie dwu płci, czyli t. zw. rozdzielnopłciowość. Gatunki jestestw rozdzielnopłciowe składają się z osobników niejednakowych, mianowicie z dwu ka­tegoryi osobników: męskiej i żeńskiej. Ponieważ jeden szereg bez drugiego nie może istnieć dłużej, niż przez jedno pokolenie, przeto nie wolno dzielić dwu płci, organicznie należących do siebie, niby dwie połówki jednej całości. Z tego powodu jednostką w świe­cie organicznym, odpowiadającą pojęciu atomu, musi być idealna całość, złożona z osobnika męzkiego, żeńskiego, a poniekąd nawet nie­dojrzałego. To będzie dopiero »cząstka biologiczna«, od­powiadająca cząsteczce nieorganicznej. ROZDZIAŁ III Cząstką więc biologiczną, zawsze jednakowo funkcyonującą, nie będzie wilk, lecz para wilków, a właściwie gniazdo, czyli rodzina. Osobnik jest tylko częścią składową »jednostki biologicznej«. Z tego uzupełnienia w pojmowaniu »jednostki« wy­nika, że w rozważaniu różnic funkcyonalnych wśród osobników jednogatunkowych, wszelka odmienność funkcyonalna, wypływająca z różnic płci fizyologicznych nie może być brana w rachubę. Mamy tu tylko rozdzielność funkcyi »jednostki biologicznej«, którą możnaby nazwać »niedziałką«. Uzupełnienie to degraduje rodzinę do stano­wiska, równego atomowi lub cząstce nieor­ganicznej. Jest ona najmniejszym elemen­tem bądź gromady, bądź społeczeństwa — i niczem więcej, ale i niczem mniej. Socyologia dzisiejsza nieco inaczej patrzy na ro­dzinę. Uważa ją za jakąś specyalną podstawę spo­łeczeństw, tymczasem z tej niewątpliwej prawdy, że rodzina jest istotnie materyałem, z którego tworzą się nietylko gromady, ale i społeczeństwa, nic więcej nie wypływa. Oczywiście, że z rodzinatomów (ludzkich), a nie z czego innego zbudowane jest społeczeństwo (ludzkie), podobnie, jak kryształ soli złożony jest z cząstek soli. Ale nie w rodzinie samej, jako formie lub grupie tkwi geneza zróżnicowanego społeczeństwa, tak samo, jak nie w cząstce kryształu w ogólności tkwi geneza kryształu soli, lecz właśnie w cząstce kwalifikowa­nej : soli, nie zaś innego związku chemicznego. Nie rodzina w ogólności, lecz koniecznie rodzina ludzka, zdolna do wchodzenia z innemi w stosunek zależności wzajemnej, jest przyczyną społeczeństwa ludzkiego. Ta okoliczność sprowadza socyologiczne zna­czenie rodziny do zera. ROZDZIAŁ III 55 Pamiętajmyż przecie, że z rodzin tworzą się wszyst­kich typów zarówno aglomeraty, jak związki. Powiedzieliśmy na wstępie, że rodzina jest to ide­alna całość, złożona z osobników męzkiego, żeńskiego, a także nijakiego, czyli niedojrzałego (w dowolnej ilo­ści). Idealną nazwaliśmy tę całość dlatego, że w przy­rodzie komplikuje się ten atom łatwo i często przez dłuższe, niż to jest koniecznem, pozostawanie w łączno­ści dzieci z rodzicami, lub z jednem z nich. Wytwarza się przeto rozszerzona rodzina, złożona z jednego osobnika płci jednej i dowolnej ilości osobników płci drugiej, albo nawet z dowolnej ilości osobników obu płci pokolenia młodszego, żyjących razem z rodzicami lub z jednem z nich. Taka rodzina przestaje już być w ścisłem znaczeniu »jednostką biologiczną«, ale je­dnak, dopóki się nie rozpadnie, jest czemś przejściowem od »jednostki« do »grupy jednostek biologicznych**. I jeszcze jedno trzeba tu uwzględnić. Byłoby wiel­kim błędem metodycznym, gdybyśmy »cząstkę biologiczną« pojmowali zbyt jednostronnie i literalnie, jako całość, złożoną z dwóch połówek, z dwóch indywi­duów, odmiennych od siebie w granicach różnic płcio­wych i, płynących z tych różnic, różnic funkcyonalnych. My jednocześnie musimy na tę cząstkę spoglądać jako na całostkę jednolitą, i to na całostkę abstrak­cyjną. Musimy więc przeprowadzić taki proces myślowy, któryby nam wytworzył pojęcie osobnika (indywi­duum), któryby nie był ani męzkim, ani żeńskim, ani nijakim, ale któryby stapiał w sobie w jedną całość te części składowe. Musimy, krótko mówiąc wyłączyć z naszego poję­cia cechy płciowe, ponieważ te cechy istnieją tylko dla zapewnienia cząstkom biologicznym tej trwałości, ROZDZIAŁ III jaką ma cząstka nieorganiczna, która nie potrzebuje się odnawiać przez narodziny, bo nie zna śmierci. Pojęcie »cząstki biologicznej« uzupełniać się tu musi i regulować abstrakcyjnem pojęciem osobnika, obra­nego z cech płciowych. Pojęcie wilka obejmie z jednej strony całość nierozdzielną, którąśmy nazwali »gniazdem«, a z drugiej ma być pojęciem »wilka w ogólności«, który przedstawi się naszej wyobraźni pod postacią osobnika, posiadającego wszystkie cechy, któremi ob­darzone są wszystkie wilki, ale żadnej takiej, którejby nie posiadał albo wilk samiec, albo wilczyca. Po tych uwagach możemy przejść do rozważania takiej grupy, którą dla odróżnienia nazywamy gro­madą. ROZDZIAŁ IV 57 IV. Co to jest gromada? Gromada jest to naturalne skupienie osob­ników jednogatunkowych mniej lub więcej li­czne i mniej lub więcej stałe. Skupienia takie znamy pod różnemi nazwami: kolonii, ławicy, chmary, stada, trzody, tabunu, gniazda i t. d. Znamy gromady przytwierdzone do miejsca np. ko­lonie i ławice korali, mięczaków, znamy gromady wę­drowne n. p. szarańczy, śledzi, szczurów, wiewiórek, znamy gromady na czas pewien powstające w różnych celach i rychło się rozpraszające; znamy też gromady stałe. Niektóre gromady posiadają jednostkę bądź mę-zką, bądź żeńską, która pełni rolę wodza, naczelnika lub matki, inne gromady nie posiadają takiego osob­nika centralnego. Bywają gromady, złożone z osob­ników jednopłciowych. Łączenie się osobników je­dnogatunkowych w gromady albo pozostawanie w nierozdzielności osobników zrodzonych z jednych ro­dziców, jest zjawiskiem bardzo rozpowszechnionem we wszystkich klasach zwierzęcych. Gatunków, żyjących gromadnie jest takie mnóstwo, że niepodobna kusić się o ich wyliczanie. Przypomnę tylko, że wśród ryb żywot w gromadach, nieraz bar­dzo liczebnych (skutkiem wielkiej mnożności), jest szczególnie rozpowszechniony (śledzie, sardynki i t. d.). ROZDZIAŁ IV Wśród ptaków życie towarzyskie występuje pod najrozmaitszemi postaciami. Mamy liczne przykłady życia gromadnego wśród skrzeków i gadów (żółwie, węże, krokodyle). Najrozmaitsze gatunki ssaków żyją rów­nież gromadnie w skupieniach rozmaitego typu, dość przypomnieć współżycie towarzyskie delfinów, fok, wielorybów, przeżuwających, gruboskórnych, jednokopytowych, mięsożernych, nietoperzy i małp. Jeśli wszystkie postaci gromady ogarniemy wzro­kiem we wszystkich działach królestwa zwierzęcego, uderzy nas ta okoliczność, że istnieje tu kilka typów zasadniczych gromady w pewnej, dość znacznej liczbie odmian i typy te oraz ich odmiany powtarzają się nie­mal we wszystkich działach świata zwierzęcego. Najodleglejsze od siebie genetycznie ga­tunki zwierząt tworzą gromady jednego typu, najbliższe zaś sobie żyją w zgoła odmien­nych formach bytu gromadnego, Obok zaś gatunków gromadnych, istnieją blizkie im pod każdym względem gatunki, nie łączące się nigdy w gromady. Dowodzi to, że żywot gromadny pozostaje niemal bez wpływu na zmiany organiczne jednostek. Znane są prze­cież gatunki, żyjące w gromadzie przez całe epoki geologiczne. Żywot gromadny nie wywołał tu w jed­nostkach (cząstkach składowych gromady) wyraź­nych zmian organicznych. Żaden typ gromady nie ma głębszego zna­czenia w procesach przemiany gatunków, a więc i w kształtowaniu się osobników. Dowodzi tego dostatecznie fakt, że dany typ napoty­kamy wśród gatunków ryb, ptaków i ssaków blizko pokrewnych innym, które żyją w innej formie skupienia. Wobec takich faktów, nie może być mowy ani o dziedziczności form socyalnych, ani o wyż­szości żadnej z nich. ROZDZIAŁ IV 59 Zwierzęta stadne na ogół nie górują też ani rozu­mem, ani innemi cechami nad niestadnemi; zwierzęta jednego typu gromadnego nie górują również pod żad­nym względem nad zwierzętami innych typów gromad­nych. Jeżeli zważymy, że trzymanie się gromadne osobni­ków, bardzo pospolite wśród najpierwotniejszych orga­nizmów, nie znika nawet wśród najpóźniejszych i naj­bardziej skomplikowanych, to byt gromadny musimy uznać za wrodzoną wszystkim jestestwom dążność do zbliżania się osobników podobnych między sobą w gro­mady. Mamy tu do czynienia z prastarym instyn­ktem, sięgającym niewątpliwie do początków życia. Tajemnicza ta dążność nie prędko może będzie cał­kiem wyświetlona, ale bez obawy popełnienia błędu naukowego ośmielę się widzieć w niej coś wspólnego z niemniej tajemniczem, powszechnem fizycznem pra­wem przyciągania. Nie myślę tej idei ani bronić tutaj, ani jej rozwijać, rzucam ją nawiasowo. Nie opuszczając gruntu realnego i trzymając się faktów, wolę podnieść z naciskiem tylko co sformu­łowaną dążność osobników podobnych do zbierania się w gromady. Jeżeli ona istnieje w przyrodzie, to musi się manifestować dążnością od­wrotną : oddzielania się od siebie osobników niejednakowych, choćby nawet były jednorodnemi. Otóż dążność ta istnieje (w świecie organicznym) i manifestuje się silnie we wszystkich klasach świata zwierzęcego. Rozrywa ona bez dostatecznie czemś in­nem usprawiedliwionych powodów te niedziałki, któ­reśmy nazwali »jednostką biologiczną« i prowadzi do grupowania się oddzielnie osobników męzkich, oddziel­nie żeńskich, a jeśli można, to nawet jeszcze oddziel­nie nijakich. Za ilustracyę przytoczę powszechnie znany żywot ROZDZIAŁ IV w gromadach jednopłciowych wielu gatunków ryb (Gordonus, Gymnotus i t. d.), ptaków i ssaków, że tu wymienię bizona amerykańskiego, muflony, różne je­lenie, nietoperze i t. d. 1 Jeżeli ogólna skłonność do żywota gromadnego nie jest powszechną w przyrodzie, to dzieje się to z po­wodu trudności wyżywienia się w groma­dzie. Ta trudność stała się czynnikiem rozprasza­jącym nie tylko gromadę, ale nawet i rodzinę. Ile­kroć okazywała się dla danego gatunku mniej więcej stałą, tylekroć częste powtarzanie się potrzeby rozpra­szania się wytwarzało z danego gatunku typ nietowarzyski. Proces podobny zachodził wśród wszystkich grup zwierzęcych. Typem takich nietowarzyskich stwo­rzeń jest orzeł, tygrys i wiele drapieżników, które, jeśli nie chcą zginąć z głodu lub w walce o żywność, muszą się trzymać zdała od siebie, każde w swoim rewirze. Gdzie nawet tak drobna jednostka, jak ro­dzina, nie może przebywać stale razem, tam pożycie rodzinne zostało zastąpione żywotem w odosobnieniu. Osobniki wtedy zbliżają się i łączą bądź w rodziny, bądź w gromady, tylko w pewnych okresach życia i na czas krótki. * * Skoro cały świat zwierzęcy, w całej różnorodności form i sposobów życia jest takim, jakim jest bez względu na tryb życia gromadny lub niegromadny, to trzeba przyznać, że wszystkie formy gromady są jed­nako obojętne lub jednako ważne dla procesu uspo­łeczniania. Rola gromady, jako czynnika uspołecznia- 1 Męzkie stada bizonów nigdy nie mieszają się z żeń-skiemi poza porą rui. W grocie nietoperzy, będącej istnem gyneceum, nigdy niema samców. ROZDZIAŁ IV 61 jącego, a innemi słowy socyologiczne znaczenie gro­mady, spada do zera 1. Żywot gromadny nie przyczynia się do wytłumacze­nia różnicowania się funkcyonalnego osobników jedno­rodnych i jednakowych. Przeciwnie, charakter gromady zdaje się być wprost sprzeczny z zasadą społeczeństwa. Wszak znamy gatunki, utrzymujące się w życiu gromadnem przez całe epoki geologiczne bez żadnych zmian nie tylko morfologicznych, ale i funkcyonalnych. Są one ciągle tem samem. Odradzają się w niezli­czonych pokoleniach bliźniaczo do siebie podobne po­mimo, że dzieli je dziesiątki i setki tysięcy lat trwa­nia! Gromadny byt występuje obok bytu w odosob­nieniu już na najniższych stopniach bytu zwierzęcego i nie przyniósł nigdzie rozłamu jakościowego wśród obu seryi. Równoległy byt w gromadzie obok żywota w rozproszeniu ciągnie się przez wszystkie szczeble we wszystkich seryach, aż do ostatnich gałązek ro­dów zwierzęcych, bez żadnych widocznych skut­ków dla jednostek gromadnych lub niegromadnych. To chyba wystarcza, aby zrozumieć, że niema on żadnego znaczenia. Weźmy jeden przykład i to z seryi najbliższej człowiekowi. Popatrzmy na małpy. Gibbon żyje w dużych stadach pod przewod­nictwem naczelnika, zupełnie w tej formie gromady, jak koń. Najbliższy mu goryl żyje tylko parami w ści­słej monogamii, zupełnie tak, jak wiele ptaków, mimo to nie przestaje być blizkim gibbonowi. Szympans żyje stadami, podobnie jak gibbon, zaś daleko bliższy jego krewny, Orangutan żyje w roz­dzielności płciowej. Samice z małemi przebywają gro­madnie, bez samców, które prowadzą żywot samotny, zwłaszcza starsze. 1 Tak samo, jak rola rodziny, o czem była mowa w roz­dziale 3-m. ROZDZIAŁ IV Jedne Lemury żyją w licznych stadach, inne ga­tunki tylko parami. Gdzież tu jaki porządek, któryby nadawał której­kolwiek formie jakieś głębsze znaczenie? Wszak jeśli o człowieka chodzi, nieobojętną będzie uwaga, że w rodzie ludzkim możemy wyróżnić rów­noczesne istnienie wszystkich tych form bytu, jakie napotykamy wśród zwierząt; i to nie tylko na niższych, ale na wszystkich poziomach cywilizacyi ludzkiej. Gdy to zważymy, to nareszcie możemy sobie po­wiedzieć, że czas już przestać upatrywać w formach bytu gromadnego tego, czego one w sobie nie kryją, mianowicie tajemnicy człowieka, społeczeństwa i cywi­lizacyi. Choćbyśmy sobie nawet powiedzieli, że taka to, a taka forma gromady jest tą, w której ród ludzki żył przed uspołecznieniem się, to nic nie zyskamy więcej nad puste słowo, bo taka forma będzie tylko tłem, na którem w pewnej chwili pojawił się wypadek szczególny bytu gromadnego, który nazywamy spo­łecznym, t. j. taki wypadek, w którym osobniki gromady zdolne są do wchodzenia w skom­plikowany stosunek wzajemnej zależności. Przyczyną tego wypadku wyjątkowego nie może być gromada, bo nie jest i nie była nią w tysiącach tysięcy innych wypadków. Przyczyną jest tu coś innego, mianowicie ma­teryał. Dopóki niema materyału na społeczeństwo, niema społeczeństwa, jest tylko gromada. Od chwili, gdy po­jawia się taki materyał, gromada przestaje być gro­madą, staje się społeczeństwem. Forma jest tu niczem, o wszystkiem decyduje ma­teryał. ROZDZIAŁ V 63 V. Różnica między gromadą a społeczeństwem. Tajemnica społeczeństwa i cywilizacyi spoczywa w odmienności materyału, z którego się składa gromada niespołeczna i gromada społeczna. Aby najkrótszą drogą zdążyć do definicyi materyału społecznego, wypada zbadać: czem się różni zasadni­czo materyał, składający gromady, od materyału, skła­dającego społeczeństwa, wypada nam porównać gro­madę ze społeczeństwem. Najmniejszą cząstką tego materyału, który mamy poznać, nie będzie osobnik w zwykłem tego słowa znaczeniu (w myśl rozdz. III), lecz tylko »jednostka biologiczna« czyli »atom biolo­giczny«. Nazwaliśmy ją »cząstką biologiczną«. Na zasadzie wszystkiego, co było powiedziane wy­żej , definicya gromady zwykłej będzie następująca: Gromada jest to naturalne skupienie cząstek bio­logicznych jednakowych (równych sobie), wolnych i niezależnych od siebie, o funkcyach jedna­kowych, niezmiennych i niezróżnicowanych. Ani liczebność jej, ani gęstość (stopień skupienia) nie wy­wołuje różnicowania się funkcyi. Gęstość jest zresztą jednakowa i niezmienna, zależna jedynie od normalnych i niezmiennych potrzeb jednostki. Gęstość, przechodząca taką miarę normalną dla wszyst­kich jednostek, rozprasza gromadę. ROZDZIAŁ V Cząstka biologiczna gromady może się składać z 2—4 kategoryi osobników morfologicznie różnych i funkcyonujących różnie z powodu odmienności mor­fologicznej. Rozmaitość funkcyi osobników uwarunko­wana jest w gromadzie rozmaitością ich morfologiczną. Funkcya gromady jest funkcyą cząstki biologicznej pomnożoną przez ilość cząstek. Gromada jest to suma cząstek biologicznych mor­fologicznie i funkcyonalnie jednakowych. Definicya społeczeństwa, zbudowana równolegle do pierwszej, będzie następująca: Społeczeństwo jest to naturalny związek (ustrój) cząstek biologicznych jednakowych (równych sobie), związanych wzajemną zależnością, o funkcyach niejednakowych, zmiennych i zróżni­cowanych. Wzrastająca liczebność jego i gęstość (stopień skupienia) wzmaga (zwiększa) różnicowanie się funkcyi. Gęstość jest zmienna i niejednakowa, niezależy od normalnych potrzeb jednostki, bo te potrzeby są zmienne. Gęstość, przechodząca normalne potrzeby jednostki (idealne zresztą, bo norma jest zmienna), nie rozprasza cząstek, lecz w zasadzie wiąże je jeszcze silniej, t. j., zwiększa różnicowanie się funkcyi jako też wzajemną zależność. Cząstka biologiczna społeczeństwa może się składać się z dwu lub więcej kategoryi osobników morfolo­gicznie różnych, ale rozmaitość funkcyi osobników nie jest ograniczona różnicami morfologicznemi. Funkcya społeczeństwa nie jest funkcyą cząstki biologicznej, pomnożoną przez ilość cząstek, lecz jest funkcyą cało­ści, złożonej z nierównych sobie funkcyonalnie cząstek. Społeczeństwo jest to suma cząstek biologicznych, morfologicznie jednakowych, funkcyonalnie niejed­nakowych. Dla ułatwienia oceny różnic, jakie zostały wyrażone ROZDZIAŁ V 65 w powyższych definicyach oraz oceny ich donio­słości, nie będzie zbytecznem dać tu dwie definicye rzeczy niepodobnych do siebie z innej kategoryi przy­rody: definicyę kryształu i definicyę organizmu, obie zbudowane na wzór pierwszych. Co to jest kryształ? Jest to naturalne skupienie jednakowych cząsteczek kryształu, wolnych i niezależnych od siebie, o własnościach jedna­kowych, niezmiennych i niezróżnicowanych. Gęstość cząstek jest jednakowa i niezmienna, zależna jedynie od normalnych i niezmiennych własności cząstek. Gęstość przechodząca miarę normalną dla wszystkich cząstek rujnuje, rozprasza kryształ. Cząstka kryształu jest niepodzielna. Jest ona krysz­tałem. Skład jej fizyczny (budowa) jest nam nieznany, domyślamy się jednak, że składa się z części morfolo­gicznie różnorodnych, a własności tych części składo­wych są różnorodne i uwarunkowane morfologiczną odmiennością. Własności kryształu są własnościami cząsteczki kryształu, pomnożonemi przez ilość cząsteczek. Kryształ jest to suma jednakowych cząsteczek kryształu. Co to jest organizm ? Jest to związek naturalny komórek (cząstek biologicznych) niejednakowych, związanych wzajemną zależnością, o funkcyach nie­jednakowych, zmiennych i zróżnicowanych. Wzrasta­jąca liczebność komórek zwiększa różnicowanie się ich morfologiczne i funkcyonalne. Gęstość komó­rek jest niezmienna i jednakowa, nie zależy od normalnych potrzeb komórki, bo te potrzeby są zmienne. Komórka jest niepodzielna. Jest ona sama or­ganizmem. Jej części składowe (komponenty) są morfologicznie i funkcyonalnie różne. Cywilizacya. 5 66 ROZDZIAŁ V Funkcya organizmu nie jest funkcyą komórki, pomnożoną przez ilość komórek, lecz jest funkcyą c a-łości, złożonej z nierównych sobie morfologicznie i funkcyonalnie komórek. Organizm jest sumą komórek morfologicznie i funk­cyonalnie niejednakowych. Jeżeli teraz zbierzemy te cztery definicye w jedną tablicę, ułatwiającą nam przegląd podobieństw i róż­nic (p. str. 67), będziemy mogli ująć je treściwiej. Okazuje się, że w granicach cech, objętych porów­naniem, gromada jest zupełnie podobna do kryształu, a niepodobna do społeczeństwa i orga­nizmu. Społeczeństwo jest prawie zupełnie po­dobne do organizmu, a niepodobne do gromady i kryształu. Gała różnica między społeczeństwem i a or­ganizmem polega na tem, że społeczeństwo jest związkiem komórek jednakowych i równych so­bie morfologicznie, organizm związkiem komó-rek niejednakowych i nierównych sobie mor­fologicznie. Społeczeństwo jest sumą komórek (cząstek, jedno­stek biologicznych) morfologicznie jednakowych, funkcyonalnie niejednakowych. Organizm sumą komórek morfologicznie i funkcyonalnie niejednakowych. Społeczeństwo jest związkiem tylko funkcyonalnie zróżnicowanych komórek, gdy organizm i funkcyonal­ nie i morfologicznie? Społeczeństwo jest organizmem tylko funk­cyonalnie, morfologicznie jest nagromadzeniem osob­ników, czyli gromadą. Jest ono organizmem dynamicz­nym. Jest organizmem tylko przez różnorodność sił przejawiającym się (w niem), a że ta różnorodność sił nie jest złudzeniem, dowód w różnorodności produk­tów, zarówno niemateryalnych, jak materyalnych, A tymczasem podkład materyalny, czyli źródło tych Kryształ skupienie jednakowych równych sobie wolnych niezależnych od siebie niepodzielnych cząstek o własnościach jednakowych niezmiennych niezróżnicowanych Gęstość skupienia jednakowa niezmienna funkcya kryształu jest funkcyą cząstki pomno­żoną przez ich ilość, jednostki są morfologicz. jednakowe funkcyonalnie jednakowe Gromada skupienie jednakowych równych sobie wolnych niezależnych od siebie niepodzielnych cząstek biol. o funkcyach jednakowych niezmiennych niezróżnicowanych gęstość skupienia jednakowa niezmienna funkcya gromady jest funkcyą osobnika pomno­żoną przez ich ilość, jednostki są morfologicznie jednakowe funkcyonalnie jednakowe Organizm związek niejednakowych nierównych sobie związanych wzajemną zależnością niepodzielnych komórek o funkcyach niejednakowych zmiennych zróżnicowanych gęstość związku jednakowa niezmienna funkcya organizmu nie jest funkcyą komórki pomno­żoną przez ich ilość. jednostki są morfologicz. niejednakowe funkcyon. niejednakozue Społeczeństwo związek jednakowych równych sobie związanych wzajemną zależnością niepodzielnych cząstek biol. o funkcyach niejednakowych zmiennych zróż nicowanych gęstość związku niejednakowa zmienna funkcya społeczeństwa nie jest funkcyą osobnika po­mnożoną przez ich ilość. jednostki są morfologicznie jednakowe funkcyon. niejednakozue ROZDZIAŁ V sił, jest jednolity, t. j. zewnętrznie podobny do gro­mady. Mamy tu sprzeczność, ale tylko pozorną. Byłoby absurdem twierdzenie, że źródło materyalne tych działań przerozmaitych jest naprawdę jednolite. Tak być nie może i nie jest. Pozornie jednakowe komórki, składające społeczeń­stwo, nie są jednakowemi. Spajają się one przecież w organizm, funkcyonują w rozmaitym stopniu nie­jednakowo, lecz harmonijnie i zmiennie, nie mogą więc być wszystkie naprawdę tem samem, skoro ich funkcye nie są jednakowe. W stanie społecznym uległo coś w cząstkach biolo­gicznych rozszerzeniu i podlega jakimś zmianom. Nie może być, aby tu cząstki pozornie jednakowe były naprawdę jednakowe, one muszą podlegać transformacyom w granicach, odpowiednich ich zmianom funkcyonalnym. Chociaż nie dostrzegliśmy materyalnego, morfolo­gicznego zróżnicowania się komórek społecznych, zróż­nicowanie się takie musi być choćby ukryte i należy je odszukać, rozpoznać. W tym celu musimy się od­wrócić od badania całości, a przejść do zbadania naj­mniejszej jej cząstki składowej, aby sobie wyjaśnić tajemnicę różnicy między organizmem, a społeczeń­stwem, zachodzącej pomimo zgodności wszystkich cech, prócz jednej. Postąpilibyśmy jednak niemetodycznie, gdybyśmy odrazu zajęli się człowiekiem, jako cząstką, z której składa się społeczeństwo. Cząstka to już zbyt skom­plikowana, a przytem skomplikowana w sposób nie­zrozumiały dla nas. Droga do poznania przyrodniczego wiedzie od rzeczy prostszych do bardziej złożonych. Należy się zwrócić do zbadania wpierw stosunków mniej skomplikowanych, zachodzących między całością, a najmniejszą jej cząstką. Człowiek jest atomem społeczeństwa, podobnie ROZDZIAŁ V 69 jak komórka atomem organizmu, podobnie także jak cząstka kryształu »atomem« kryształu, t. j. ciała nieorganicznego. Należy wprzód zbadać atom ciała prostszego, jeśli się chcemy wznieść do zrozu­mienia atomu ciała bardziej skomplikowanego. Należy naprzód odpowiedzieć sobie na pytanie, co to jest atom i cząstka nieorganiczna w ogól­ności. Nie będzie to pytanie ani zbyteczne, ani łatwe do zaspokojenia. Zaraz na wstępie natrafimy na takie trudności, że mogłyby one nas odstraszyć od poruszenia tego pytania, jak odstraszyły i odstraszają rzeczywiście niejednego, a zwłaszcza większość socyologów. Ale wstąpić na tę drogę musimy, bo inaczej ośmielę się zapytać wprost: jakiem prawem mamy czuć się bardziej upoważnionymi do roztrząsania i rozwikływania pytań o wiele bardziej złożonych, jeśli nie czujemy się na siłach roztrząsać pytań, dotyczących rzeczy bez­warunkowo mniej złożonych, a stanowiących podkład dla tamtych ? Kto tych rzeczy prostszych nie rozważy, niech zo­stawi w spokoju i tamte, bo będzie się obracał wśród samych niewiadomych. ROZDZIAŁ VI VI. Człowiek jako materyał społeczny. Wyłoniły się nam tak ważne różnice między sku­pieniem gromadnem, a społecznem, że łatwo spostrzedz, iż jedno od drugiego dzieli przepaść. Różnica między skupieniem gromadnem, a związ­kiem społecznym jest zasadnicza. Tkwi ona nie w kom­pleksie samym, lecz w materyale. Taki lub inny kompleks jest tylko wynikiem na­tury materyału, który się nań składa. Dopóki niema materyału na społeczeństwo, niema społeczeństwa i cy­wilizacyi, są tylko gromady i stan niecywilizacyi. Materyał zaś, to »cząstki biologiczne«, a jeśli kto woli, to osobniki, z których się składają zarówno gro­mady, jak społeczeństwa. Jeżeliśmy powiedzieli (w rozdz. 1-m), że w rodzie ludzkim nie znamy wcale stanu absolutnej niecywili­zacyi, to, o ile nie popełniliśmy w twierdzeniu błędu, wynika, że człowiek jest materyałem społecz­nym. Z tego płynie drugi wniosek, że człowiek jest m ateryałem zasadniczo odmiennym od wszyst­kich jestestw niespołecznych, zarówno tych, które tworzą gromady, jak tych, które żyją w rozpro­szeniu. Więc znowu przepaść między człowiekiem, a osta­tnio wymienionemi jestestwami! ROZDZIAŁ VI 71 I oto stajemy oko w oko z prastarem pytaniem: co to jest człowiek? Tyle już na ten temat po­wiedziano, a pytanie zawsze jest świeże, niezgłębione i jednako tajemnicze! Stajemy przed tem pytaniem zaskoczeni znowu sprzecznością, jaka zachodzi między definicyą, która wynikła z przyrodniczego rozważania cywilizacyi, a za­sadą podstawową świata: jedności sił w przyrodzie. Pierwsza ukazuje nam przepaść, druga nie dopuszcza istnienia żadnych przerw ani przepaści. Zasada owa nie pozwala nam przypuszczać, aby człowiek gotowy wyskoczył z głowy Minerwy. Wiemy, że jest on związany genetycznie z całym światem or­ganicznym, a przezeń nawet z nieorganicznym. Wie­my, że podlega on tym samym prawom rozwoju, co świat otaczający. Skoro zaś nie ulega to wątpliwości, to również jest niewątpliwem, że człowiek zanim stał się materyałem społecznym, musiał być niegdyś niespołecznym. Innemi słowy: wytworzył się on z materyału niespołecznego. Był czas, że brakowało mu tej właściwości, która go dziś odróżnia od najbardziej nawet posuniętych w rozwoju gatunków zwierząt. * * Nasuwa się tutaj uboczne pytanie: czy wówczas bvł on nieczłowiekiem ? Nazywam je dlatego ubocznem, że posiada wartość czystoformalną, stawiam zaś, aby wyjaśnić, że odpo­wiedź zależeć będzie od naszej woli, od tego, jak chcemy pojmować człowieka. Jeśli człowiekiem nazwiemy przedstawiciela rodu naszego dopiero od chwili, gdy stał się osobnikiem społecznym, choćby w najsłabszym stopniu, — wtedy przedspołecznego wypadnie uważać za zwierzę. ROZDZIAŁ VI Jeżeli człowiekiem nazwiemy przedstawiciela rodu naszego od chwili już, gdy posiadł dostateczną sumę cech zoologicznych, odróżniającą go od innych rodza­jów zwierząt, najbliżej mu pokrewnych i stanowiących po dziś jego rodzajowe cechy zoologiczne, to wtedy człowieka przedspołecznego wypadnie nazywać czło­wiekiem. Rozstrzygamy tu taką samą kwestyę formalną, jaką rozstrzygaliśmy, odpowiadając sobie na pytanie: co to jest cywilizacya. I również jak tam, musimy sobie po­wiedzieć, że niepodobna zakreślić ścisłej linii demarkacyjnej między człowiekiem a nieczłowiekiem. Wszel­kie takie granice muszą być sztuczne i tylko umówione. Podobnie jak cywilizacya, tak samo i człowiek ko­rzeniami sięga do świata zwierzęcego, z którego się wy­łonił. Chociaż to w tej formie nie zostało jeszcze udo­wodnione, dla mnie nie ulega wątpliwości, że cechy zoologiczne człowieka wykształciły się wcześniej (może nawet o wiele wcześniej), niż zdolność funkcyonalnego różnicowania się w skupieniu, albo innemi słowy, niż zdolność osobników do łączenia się w gro­mady o funkcyach zróżnicowanych. Ale, powtarzam, jest to w tej chwili kwestya czysto formalna, na którą możemy odpowiadać dowolnie, znowu zależnie od te­go, co nazwiemy cechami zoologicznemi człowieka. Poza tą kwesty tkwi druga, która musi już być roz­wiązana. Jest to pytanie: co człowieka uczy­niło istotą wyjątkową na ziemi, mianowicie: czło­wiekiem i istotą społeczną. * Otwiera się tu pole do badania niezmiernie waż­nego, ale bardzo skomplikowanego i subtelnego. Zanim do niego przystąpimy, musimy sobie pozwo- ROZDZIAŁ VI 73 lić na małą dygresyę. Musimy ponowić nieustannie powtarzane zapewnienia przyrodników, że najgłębszej przyczyny, która człowieka postawiła na tak wysokim poziomie, na którym faktycznie on stoi, nie znamy. Wiemy dobrze, a właściwie powtarzają nam to wszyscy przyrodnicy, antropologowie i psychologowie, że człowiek wysokie swoje stanowisko pośród stwo­rzeń ziemskich zawdzięcza bezprzykładnemu w całym świecie zwierzęcym rozrośnięciu się jego móz­gu, jako organu centralnego dla objawów duchowych. Jaką wszakże drogą ten nadzwyczajny rozwój do­konał się, jakie warunki sprzyjały temu jednostron­nemu komplikowaniu się organizmu ludzkiego, mia­nowicie wielostronnemu rozwojowi mózgu — nie wiemy. Przyrodnicy domyślają się, źe działały tutaj te same siły, które wytworzyły nieskończenie uroz­maicony dobór postaci roślinnych i zwierzęcych. Zachodził tu, powiadają, proces, podobny temu, który kształtował głowę końską z jej nadmiernie wydłużonemi szczękami, a zwłaszcza częścią przednią szczęki. Niektórych spotwornień kształtów zwierzęcych nie umiemy sobie wytłómaczyć, np. olbrzymich zębów mastodonta i słonia, ale winną tu jest tylko zbyt słaba i powierzchowna wiedza nasza. Do takich spotwor­nień należy wyjątkowy rozwój mózgu u człowieka. Nie umieją sobie przyrodnicy wyjaśnić jego wzrostu czy rozrostu, prawda, ale pomimo to uznają go po pierwsze za najważniejszą cechę człowieka, powtóre za fakt tak samo naturalny, jak wydłużenie się szczęki końskiej lub wydłużenie szczęk i języka mrówkojada, jak wydłużenie nosa słonia w trąbę chwytną. Jest to, powiadają, wynik specyalnego stano­wiska, jakie każdy organizm zajmuje w przyrodzie i które sprawia, że każdy gatunek przystosowuje się do otaczających go warunków innemi organami, a każdy tym, który się u niego najlepiej do tego nadaje. ROZDZIAŁ VI Powiadają nam jeszcze, że środowisko jest owym rzeźbiarzem, który kształtuje istoty, a więc pośrednio powiadają, że człowieka wytworzyło odpowiednie śro­dowisko. Wszystko to jest prawdą, ale pomimo, że jest prawdą — niewiele nam wyjaśnia. Grzęźniemy w ogólnikach i wskazówkach, które niewiele wskazują. Słoń ma trąbę, bo jego specyalne stanowisko sprzy­jało wydłużeniu się jego nosa. Człowiek ma mózg wielki, bo jego specyalne stanowisko sprzyjało powięk­szeniu się masy jego mózgu. Środowisko jest uniwer­salnym magikiem, który przyprawia trąby słoniom, a daje wielkie mózgi ludziom. Trzeba jednak pamiętać i o tem, że funkcya stwarza organ, a nie odwrotnie. Mózg więc duży jest rezultatem funkcyi anormalnie wzmożonych, tak jak trąba rezultatem anormalnego używania cokolwiek wydłużonego nosa za organ chwytny. Jeżeli więc człowiek ma mózg stosunkowo większy od mózgu wszystkich zwierząt, to stało się to dlatego, że on tym organem znacznie więcej pracował i przez to silniej go rozwijał, niż zwierzęta. Zbiegają nam się w człowieku dwa zjawiska domi­nujące, których ani przyczyny, ani stosunku wzajem­nego nie znamy, ale które zdają się być ze sobą w związku. Jednem jest wyjątkowa działalność mózgu, drugiem wyjątkowa właściwość (zdol­ność) osobników do łączenia się w związek społeczn y. Jeżeli więc zadaliśmy sobie pytanie, co człowieka uczyniło istotą wyjątkową na ziemi, to możliwe jest tu jedno z dwojga: albo wyjątkowa działalność mózgu doprowadziła człowieka do zdolności łączenia się w spo­łeczeństwa, albo zdolność do łączenia się w społeczeń­stwa wzmogła czynności mózgu i zwiększyła bardzo znacznie masę jego. W pierwszym wypadku człowiek był naprzód ROZDZIAŁ VI 75 wielkomózgowym człowiekiem, a następnie dopiero stał się istotą społeczną. W drugim człowiek był na­przód istotą społeczną, a następnie dopiero stał się człowiekiem wielkomózgowym. Takie postawienie kwestyi może wydać się tak samo czystoformalnem i jałowem, jak pierwsze, które brzmiało: czy człowiek niespołeczny był lub nie był człowiekiem, ale w rzeczywistości chodzi tu już o coś innego. Tu nie chodzi już o to, od jakiego momentu roz­woju mamy naszego protoplastę uważać za człowieka, lecz o rozstrzygnięcie pytania, dotyczącego wzajem­nego stosunku do siebie dwu cech ludzkich. Sprawę tę należy zbadać bardzo starannie i bardzo ostrożnie, bo jest zarówno ciemna, jak ważna. Roz­wiązanie jej powinnoby nam zniszczyć sztuczną, a ra­czej nienaturalną przepaść między materyałem niespo-łecznym a społecznym. Że kwestya jest ciemna, i że ją trzeba badać ostroż­nie, o tem przekonać się łatwo na następującej próbie rozumowania. Wielki i przenikliwy Lineusz, mieszcząc człowieka na szczycie stworzenia, nazwał go istotą mądrą (sa­piens) w przeciwstawieniu do wszystkich zwierząt, któ­re są tylko rozumne. Ale między rozumem, a mą­drością, różnica jest tylko ilościowa. Rozum jest to zdolność obierania środków prowa­dzących do celu; mądrość tem tylko różni się od ro­zumu, że stawia sobie cele oddalone, wypływające z idei przewodnich szerszych, podczas gdy rozum dąży do osiągnięcia celów blizkich, najczęściej bezpośred­nich. Pomimo wielkich różnic między rozumem jednych gatunków zwierząt, a rozumem innych, musimy się zgodzić na to, że każdy gatunek ma właśnie tyle ro­zumu, ile mu potrzeba do istnienia. Gdyby go miał ROZDZIAŁ VI choćby trochę za mało, prędko znikłby z powierzchni ziemi. Część tego rozumu, i to właśnie ta, którą należa­łoby nazywać nieświadomą mądrością, tkwi w osob­nikach zwierzęcych pod postacią instynktu gatunko­wego, który jest wrodzonym skarbem, odziedziczonym po całym szeregu przodków. Część znacznie drobniej­sza jest ich właściwym rozumem osobistym, czyli in­dywidualnym. To samo jest z człowiekiem, z tą jednak różnicą, że w człowieku instynkt gatunkowy, czyli mądrość odziedziczona, odgrywa rolę podrzędną wobec indywi­dualnego rozumu i mądrości. Zwierzę jest więc przeważnie automatem, człowiek w znacznie mniejszym stopniu auto­matem. Zwierzę do zwierzęcia jednogatunkowego jest pod względem rozumu podobne niemal tak samo, jak jest podobne pod względem organizacyi i postaci. Znając jedno, możemy przewidzieć, jak będzie się zachowy­wać drugie, trzecie, tysiączne w tych samych oko­licznościach. Omyłka, polegająca na naszej nieznajo­mości rozumu indywidualnego owych nieznanych osob­ników, będzie nader drobna. Inaczej z człowiekiem. Tu prawdopodobieństwo i doniosłość omyłki są zawsze znaczne, a wzrastają ze stopniem cywilizacyi, do której osobnik należy. Jakiż jest stosunek mądrości indywidualnej do uspo­łecznienia? Nie wiemy. Jest wprawdzie niewątpliwem, że mądrość tak skomplikowana, jaka jest udziałem człowieka, nie zjawiła się odrazu. Ona musiała się rozwijać bardzo długo. Ale któż ośmieli się rozstrzyg­nąć pytanie: czy rozwijała się w stanie przedspołecznym, czy dopiero społecznym? Pytanie więc, czy człowiek przedspołeczny był już. ROZDZIAŁ VI 77 istotą mądrą, czy tylko rozumną, musi na teraz po­zostać nierozwiązanem. Z analizy, dokonanej w rozdz. Vm, wypadło nam, że osobnik społeczny jest niby komórką ustroju, — osobnik niespołeczny komórką wolną, czyli, mówiąc prościej, a obrazowo jednokomórkowcem. Ale należy pamiętać, że podobieństwo to jest niezupełnem. Społeczeństwo jest ustrojem tylko funkcyonalnie, morfologicznie jest skupieniem osobników (ko­mórek) jednakowych. W ustroju organicznym komórka jest b e z w a r u n k o w y m niewolnikiem ustroju i żyć poza nim nie może; w ustroju społecznym niema tej bezwarunkowej niewoli, płynącej ze zróżnicowania się morfologicznego komórek. Komórka społeczna nie traci zdolności do życia samodzielnego. Owszem, ona zachowuje tę zdolność w stopniu dość silnym i żyć może poza ustrojem. I bodaj na tej elastyczności po­lega trudność ustanowienia granicy między człowie­kiem społecznym, a przedspołecznym. Ustrój społeczny, a zwłaszcza tak drobny, mało zróżnicowany i pierwotny, jaki musimy sobie wyo­brazić w początkach uspołeczniania się człowieka, jest to taki ustrój, który może się rozkładać całkowicie lub częściowo i znowu powstawać i znowu rozkładać pra­wie bez szkody dla osobników. Jeżeli więc wciąż powstaje, a w późniejszych fazach bytu społecznego trwa stale, to jednostki, składające się na ustrój, popychać musi do społecznej formy bytu jakaś »siła«, jakaś właściwość w nich tkwiąca, a obca innym zwierzętom. Wszak te osobniki w pierwszym okresie uspołecz­niania się wcale jeszcze nie muszą żyć w formie bytu społecznego. One nie utraciły jeszcze uzdolnienia ROZDZIAŁ VI do żywota w stanie swobodnym; one są uzdolnione nawet bardziej do żywota swobodnego, bo przecież trwały w nim przez całą niezmiernie długą przesz­łość swoją. Jakaż siła lub jakie siły popychają je do wiązania się w ustroje? Tego nie wiemy. Jest to jeszcze tajemnica rozwoju i społeczeństw. Czy mamy zrezygnować z odsłonięcia choćby rąbka tej tajemnicy? Nie, albowiem równocześnie musieli­byśmy zrezygnować z nadziei zrozumienia: co to jest cywilizacya. * Wspomniałem jnż w rozdziale IIgim, że »chcąc zbadać zagadkę cywilizacyi w tych granicach, jakie sobie zakreśliłem, trzeba się wyrwać z ciasnego i niz­kiego stanowiska, pozwalającego ogarniać wzrokiem stosunki wyłącznie ludzkie, i to jeszcze stosunki kategoryi historycznej, bo ono nam wiele rzeczy za­słania, i trzeba się wznieść ponad ziemię tak wysoko, aby módz ogarniać wzrokiem ducha całość stosun­ków ziemskich «. Musimy się wznieść ponad świat, aby, nie gubiąc się w szczegółach, lepiej ogarnąć go wzrokiem. Właś­nie potrzeba tego nadeszła. Aby się zaś nie błąkać bez busoli, jak to zdarzało się najczęściej, aby poznać warunki, które kształto­wały człowieka i uczyniły go tem, czem jest obecnie, aby dowiedzieć się, czem jest człowiek na tle przy­rody i czem wszystkie jestestwa ożywione, musimy przypomnieć sobie zasadnicze prawa natury, które rzą­dzą całym światem, nie tylko ożywionym ale i nieożywionym. Chociaż w tej wycieczce oczekuje nas trud nie­mały i wiele zawodów, mam nadzieję, że wyniesiemy z niej garść pojęć, niezbędnych do dalszej pracy ba­dawczej. ROZDZIAŁ VII 79 VII. Materya i energia. Atom. Łatwo zapragnąć wnieść się tak wysoko, aby świat roztoczył się przed nami, jak otwarta księga, ale trud­niej czytać w tej księdze. Musimy z góry pogodzić się z myślą, że otaczają nas liczne tajemnice i że tak bę­dzie bez końca, bo, gdy jedne zrozumiemy, rozwiązazanie ich odsłoni nam nowe tajemnice. Jak dla Ba­cona, tak dla nas i naszych następców aedificium huius universi zawsze będzie instar labyrinthi. Mimo to, musimy ująć w dłoń kłębek i zapuścić się w niebezpieczny labirynt dla zgładzenia Minotaura. Oto utonęliśmy już w bezmiernej przestrzeni, wśród pyłków niebieskich i ziemia znikła nam w ich tuma­nie z przed oczu. Czy wiemy, co skupiło wszystkie te bryły, albo co je utrzymuje w zawieszeniu na ich drogach wiekuistych? Tak i nie. Powiadają nam, że skupiła je i utrzymuje siła przy­ciągania. Lecz cóż to jest siła przyciągania? Nie wiemy. Już Newton, który pierwszy sformułował pra­wo przyciągania, wyraził się tylko, że »ciała zacho­wują się tak, jakby się przyciągały«. Miał on od­wagę podkreślić nawet to ostrożne orzeczenie. Nie je­stem tak niedorzecznym (non sum tam temerarius), abym przypuszczał, że ciała mogą się z odległości przy­ciągać. ROZDZIAŁ VII Fizycy do dziś dnia nie zmienili tego zapatrywa­nia, a więc o każdym układzie mechanicznym możemy tylko powiedzieć, że ciała zbliżają się jedno do dru­giego lub oddalają się w sposób taki to i taki, z przy­czyn zupełnie nam nieznanych, ale w sposób konieczny. Powiadają nam, że wszystkie ciała zarówno stałe, płynne, jak gazowe, składają się z materyi, lecz cóż to jest materya? Tego tak samo nie wiemy, jak nie wiemy: co to jest energia. Nie zatrzymując się nad tem pytaniem i długą hi­storyą jego, zaznaczę tylko, że chemia i fizyka doszły zwolna do pojęcia, iż wszelka materya składa się z atomów, t. j. cząstek, nie dających się już dzielić 1. Możemy jakiekolwiek ciało dzielić mechanicznie tak długo, jak nam się uda, zawsze otrzymamy cząstki je­dnakowe, posiadające wszystkie cechy tej substan­cyi, którą rozdrabniamy. Najmniejsza możliwie cząstka wody jest zawsze cząsteczką wody. Ale nie będzie to jeszcze atom. Chemik, który umie rozłożyć wodę swo­jemi sposobami, powiada nam, że najmniejsza cząstka wody składa się z dwu atomów wodoru i jednego atomu tlenu. Możemy więc wodę, a pośrednio także najmniejszą cząstkę wody, rozłożyć na jej skład­niki czyli na atomy. Tylko (składników wody tj.) ato­mów wodoru i tlenu nie możemy już rozłożyć na ich składniki żadnemi dostępnemi nam środkami. Dla­tego wodór i tlen nazywamy pierwiastkami, a naj­mniejsze ich cząstki atoniami. Atomów znamy kilkadziesiąt rodzajów tj. tyle, ile odróżniamy pierwiastków. Są to już twory zróżnicowane w porównaniu do 1 Nie powiadamy: niepodzielnych, lecz nie dających się dzielić środkami, dostępnemi dla człowieka. ROZDZIAŁ VII 81idealnej, lecz nieznanej nam pramateryi, z której się niewątpliwie składają. Każdy rodzaj atomu posiada swoje właściwości niezmienne, swoją wagę niezmienną i swoją budowę, t. j. właściwy sobie układ cząstek składowych. Każdy rodzaj atomów posiada również swój własny i ściśle określony »c h a r a k t e r« che­miczny, t. j. swoje »powinowactwo«. Z jednemi ro­dzajami atomów wchodzi on w związki, z innemi nie wchodzi, a trwałość tych związków bywa rozmaita; zależna od tajemniczego jeszcze dla nas na wielu pun­ktach »powinowactwa«, czyli charakteru. W granicach tego powinowactwa atomy mogą się wiązać z innemi w związki bardzo rozmaitej obszerności, zaczynając od najmniej skomplikowanych, gdzie dwa tylko pierwiastki wchodzą w połączenie, aż do takich, gdzie kilka ich łączy się ze sobą w rozmaitym stosunku liczbowym swych atomów w jedną cząstkę (molekułę) ciała złożonego. Nieraz bardzo wielka ilość atomów składa się na taką cząstkę »złożoną«. Możemy sztucznie łączyć atomy w związki che­miczne, możemy te związki rozkładać, ale nigdy się jeszcze nie udało z rozkładu ciał złożonych otrzymać czegoś prostszego od atomów, t. j. od pierwiastków. Nigdy się również nie udało rozłożyć pierwiastku czyli atomów jego na coś prostszego, z czego one prawdo­podobnie składają się. O istocie atomów nie mieliśmy długo realnego po­jęcia, oprócz rozmaitych przypuszczeń. Lecz przycho­dzą badacze ostatniego dziesięciolecia i dowodzą nam (dawniej miano tylko wyrozumowane przeczucie tego), że atom nie jest, ściśle biorąc, atomem, tj. niedziałką, lecz bardzo skomplikowanym systemem (ukła­dem) mechanicznym, czyli mówiąc wyraźniej me­chanizmem spontanicznym (samorodnym). Mechanizm ten składa się z licznych cząstek, zo- Cywilizacya. 6 ROZDZIAŁ VII stających w ustawicznym ruchu i oddzielonych od siebie przestrzenią. Mechanizm ten może zajmować przestrzeń raz wię­kszą, drugi raz mniejszą, zależnie od warunków ze­wnętrznych, bez naruszenia stosunku wzajemnego czą­stek, które się nań składają. To też stosunek ten w ka­żdym stanie ich skupienia pozostaje niezmienny. Części składowe mechanizmu atomowego nie są jed­nakowe, przeciwnie zdają się one być bardzo rozmaite. Czem one są jednak — nie wiemy. Nawet i tego nie wiemy, czy one są materyą, czy też jak niektórzy fizycy przypuszczają, jedynie skupieniami energii. W świetle badań najnowszych materya zlewa się tak dalece z tem, co nazywamy energią, że nie umiemy ani oznaczyć gdzie kończy się materya, a zaczyna ener­gia, ani określić tych dwóch pojęć. Staje się nawet prawdopodobnem przypuszczenie, że materya jest tylko jedną z form energii. To, cośmy do niedawna poczy­tywali za pewne siły, za pewne postaci energii, oka­zuje się czemś podobnem do materyi. Tak np. twier­dzą dziś najwięksi fizycy, że elektryczność, (którą przecież uważamy za jedną z form energii) ma w ogóle budowę atomową (atomistyczną) 1, czyli jest czemś, podobnem do materyi. Tak samo promienie kato­dowe (zjawisko świetlne, gdy elektryczność prze­pływa przez bardzo rozrzedzone gazy) okazały się stru­mieniami jakichś cząstek, biegnących uporządkowaną gromadą. Cząstki te mają masy koło tysiąca razy mniejsze od masy atomu wodoru i poruszają się z pręd­kościami, mało co mniejszemi od prędkości rozcho­dzenia się światła w próżni. Są to elektrony, a nie- 1 Już pierwszy Helmholtz przed 20-laty wyprowadził wnio­sek, że atom elektryczności ma w nauce takież prawo istnie­nia, jakie ma atom materyi. ROZDZIAŁ VII 83 pojęta prędkość ich, doświadczalnie stwierdzona, nie da się już objaśnić dotychczasowemi prawami dy­namiki, ona narusza te prawa. Przed 11-tu laty Becquerel odkrył promieniotwór­czość materyi. Odkrycie Radu i epokowe badania nad nim, prowadzone przez p. CurieSkłodowską, jej męża, a następnie przez wielu fizyków, do gruntu zbu­rzyły dawne nasze poglądy na materyę, energię, atomy i pierwiastki, i przyniosły nieobliczone jeszcze, ale niezmiernie ważne następstwa dla nauki. Choć dzisiaj nie rozumiemy przez to lepiej sił, dzia­łających w świecie, widzimy już ich obecność w tych głębinach materyi i atomów, gdzieśmy ich obecności do niedawna nie przypuszczali. Promieniotwórczość okazuje się jakimś samowol­nym, nieustannym i nieodmiennym procesem rozpa­dania się pierwiastków, t. j. ich atomów. Pierwiastki więc okazują się ciałami złożone mi, które rozkła­dają się na mniej złożone. Uwalniają się mianowicie z niektórych, zwłaszcza najcięższych 1 atomów ich części składowe. Proces ten nie jest wcale podobny do prze­mian chemicznych, bo sięga w głąb, w samą istotę materyi. Stwierdzono np., że Rad 2 wydziela (wysyła) bezustannie i obficie promieniestrumienie cząs­tek materyalnych, ale rozkładowi nie ulega cał­kowita masa Radu, lecz tylko część jej bardzo drobna i niezmienna. Mianowicie w Radzie3 musi uledz wypromieniowaniu w ciągu roku ani mniej, ani więcej, tylko 1/2000 masy radu. Tego procesu nie udało się dotych­czas ani powstrzymać, ani zwolnić, ani przys­pieszyć. Rozkład więc dokonywa się w atomie radu 1 Prawdopodobnie wszelka materya jest albo może być promieniotwórczą. 2 Atom uranu jest cięższy 238 razy od atomu wodoru, atom toru 232 razy, atom radu 225 razy. 3 W soli radowej. 6* ROZDZIAŁ VII z powodów czystowewnętrznych, niezależnych od świata zewnętrznego. I cóż się z radu wydziela? Cząsteczki bardzo niejednakowe pomiędzy sobą za­równo pod względem wielkości, jak własności. Zdołano lepiej poznać i rozróżnić dopiero dwie ich kategorye, ale nieulega prawie wątpliwości, że musi ich być znacznie więcej. Z pośród tych mało lub wcale jeszcze nieznanych elementów atomu, element, zwany przez fizyków cząstką a jest około 2 razy większy od masy atomu wodoru i biegnie z prędkością 10 razy mniejszą od prędkości światła w próżni, cząstka â jest tysiąc razy mniejszą od masy atomu wodoru, a pręd­kość jej ruchu równa jest prawie prędkości światła w próżni. Cząsteczka â jest właśnie tem, co nazwano elektronami. Jak się obecnie okazuje, elektrony nie tylko w Radzie mogą być poniekąd wolnemi. One, (a znaczy to, że zapewne pewna ich część), w każdym atomie mogą być albo wolne, albo zajęte pewną czyn­nością, np. chemiczną. Rola ich w przyrodzie jest dla nas jeszcze dość ciemna, ale może się rychło okazać niezmiernie ważną. Zdaje się np., że gdy atomy jakiegokolwiek pierwiast­ku łączą się z innemi w związki, elektrony biorą tu czynny udział. W związkach mianowicie utracają one w bardzo znacznym stopniu swoją swobodę, jaką się odznaczają w atomach pierwiastków, n. p. me­talów 1. 1 Ze wszystkich badań nad zjawiskiem promieniotwór­czości materyi okazuje się, że atom radu, a także atom wogólności posiada w sobie nagromadzony tak wielki za­sób energii ukrytej, t. j. zostającej w dynamicznej równo­wadze w atomie, jakiego nauka dotychczas nie przypusz­czała. W pewnych warunkach, jak to się dzieje w radzie energia ta wydziela się stale pod postacią światła, ciepła, elektryczności. Ilość jej ogólna, jaka tkwi w atomie jest tak nadzwyczajnie wielką, że gdyby kiedyś człowiek jakiemiś środkami praktycznemi i ekonomicznemi zdołał ją wyswa- ROZDZIAŁ VII 85 Nie chcę już rozwodzić się nad rzeczami, mniej nas w stosunku do ogólnego zadania obchodzącemi i po­mijam mnóstwo ciekawych właściwości atomów. W po­trzebie wrócimy do niektórych. Tymczasem, zbierając, co było powiedziane, zaznaczam, że atom, do niedawna poczytywany za bezwładną cegiełkę materyi, na którą miała działać energia z zewnątrz, okazuje się czemś zgoła innem, mianowicie czemś bardzo złożonem i wprost powiedzmy dziś niezrozumiałem, w czem tkwi niezmierny zasób energii ukrytej, bo związa­nej wzajemnie neutralizującemi się »siłami«, czyli działaniami. Siły te atomu znajdują się w stałej rów­nowadze , tak, że w stanie ich statycznym nic nie zdradza ich na zewnątrz. Możnaby sobie w gruby spo­sób uzmysłowić atom, jako mechanizm zegarkowy, który jest w ruchu wiecznym. Mogą być jednak warunki, które wytrącają z rów­nowagi ów mechanizm, a wtedy pewne składniki ato­mu wydzielają się z niego, a właściwie wyrywają się, albo odrywają z siłą wybuchową, wytwarzając ciepło, światło, elektryczność, jonizując powietrze i t. d. Następuje wtedy częściowy i powolny rozkład atomu i rozkład ten możemy obserwować, choć na przebieg jego nie możemy wcale wpływać. Pogłę­biła się tu znakomicie nasza znajomość przyrody, choć jeszcze nie rozumienie przyrody. Atom był dla naszej wyobraźni czemś w rodzaju najdrobniejszej bryłki materyalnej, sztywnej i bezwład­nej, nie dającej się już rozłupać. Dziś przedstawia się badzać według swej woli przez rozkładanie atomów, wtedy materya okazałaby się praktycznie niewyczerpanem źród­łem tak kolosalnych zasobów energii, że sprowadziłoby to przewrót we wszelkich stosunkach człowieka do otoczenia, a granic i skutków tego przewrotu najbujniejsza wyobraź­nia nie jest w stanie określić. ROZDZIAŁ VII nam, jako bardzo skomplikowany i zamknięty w so­bie system mechaniczny cząsteczek różnej wielkości i różnych własności, poruszających się z różnemi i bar­dzo wielkiemi prędkościami, w porządku prawie nam nieznanym. Gdybyśmy mogli przeniknąć myślą pomię­dzy atomy jednakowe, mieszczące się w jednym łebku śpilki stalowej, albo pomiędzy cząsteczki gazu równej jemu objętości, ujrzelibyśmy widowisko, podobne nieco do tego, jakie nam się odsłania, gdy patrzymy w noc ciemną na niebo, usiane gwiazdami. Obraz nasz byłby jednak bardziej ożywiony i urozmaicony. Bryłka metalu jest nieprzeliczonym tumanem jed­nakowych mechanizmówatomów, zawieszonych w prze­strzeni. Ruchy, które ich cząsteczki wykonywują, zja­wiska, które wśród nich zachodzą, stosunki, jakie łą­czą te sytemy, zarówno sąsiadujące z sobą, jak też naj­odleglejsze, »ciałka«, które przebiegają od systemu do systemu, niby kule, albo komety, z prędkością więk­szą do ich szybkości, bo dochodzącą do szybkości błys­kawicy — wszystko to składa się na obraz bardziej urozmaicony od obrazu nieba, bo pełen ruchu, którego wzrok nasz efemerydy1 nie dostrzega na niebie. A prze­cież w tym obrazie mielibyśmy dopiero do czynienia z atomami ciała prostego (pierwiastku) i z atomami w spoczynku, t. j. z najprostszemi mechanizmami, pozostającemi w równowadze. W takim stanie trwa olbrzymia większość atomów świata, i co jest najbardziej zastanawiające, że jednako się one przedstawiają i jednako funkcyonują na ziemi, słońcu i na Syryuszu, a zapewne i w najodleglejszych mgławicach, złożonych z rojów słońc, planet i księży­ców. Wszelako na powierzchni wielu ciał niebies­kich, których materya uległa znacznemu skoncentro- 1 W stosunku do pozornej powolności ruchów ciał nie­bieskich na firmamencie. ROZDZIAŁ VII 87 waniu, a między niemi na ziemi — różnoimienne me­chanizmy atomowe wchodzą w związki zawilsze. Najprostsze mechanizmy (układy mechaniczne), zwa­ne atomami łączą się w systemy nieraz bardzo ob­szerne i skomplikowane, ruch też cząsteczek składo­wych takich mechanizmów złożonych jest o wiele bar­dziej urozmaicony i zawilszy, a równowaga, o której wspomniałem, bywa bardzo często i bardzo rozmaicie w nich naruszana. Zamykając tych kilka szkicowych uwag o atomie, nie od rzeczy będzie streścić się w określeniu, że ato­my są to indywidua, złożone w sposób niepojęcie dla nas trwały i dla każdego rodzaju (= pierwiastku) ściśle jednakowy. Wszystkie jednakowe atomy mają ściśle jednakowy charakter i pod działaniem jednako­wej przyczyny działają (funkcyonują) jednakowo na każdem miejscu i w każdem czasie, choćby były od­dalone od siebie milionami mil przestrzeni i milionami lat czasu. Na tem niepojętem dla nas w jego przyczy­nach jaknajściślej niezmiennie jednakowem funkcyonowaniu atomów jednakowych polega cała statyka, jak również dynamika świata. Gdyby choć na chwilę mogło być inaczej, świat cały zamieniłby się w okamgnieniu w najzupełniejszy chaos. Cały porzą­dek świata do gruntu i niepowrotnie zostałby zrujno­wany. Dlatego właśnie wnosimy, że światem rządzą odwiecznie jednakowe i niezmiene prawa, bo inaczej byłby on chaosem. ROZDZIAŁ VIII VIII. Mechanizm złożony. Związek atomów. Wodór, tlen, azot, żelazo, złoto są ciałami prostemi, atomy zaś ich mechanizmami prostemi. Takie jednak atomy w wolnym stanie nie istnieją. Nawet jednakowe atomy są z sobą połączone w c z ą-steczkę (molekułę) chemiczną, t. j. w mecha­nizm złożony. Cóż to jest najmniejsza cząstka wody? Jest to zwią­zek dwóch rodzajów mechanizmów prostych, w jeden złożony. Aby taki mechanizm złożony powstał, trzeba, aby mechanizm złożony tlenu (cząstka) rozpadł się mo­mentalnie na mechanizmy proste tlenu, mechanizm złożony wodoru musi się rozpaść na mechanizmy pro­ste wodoru, a wtedy dopiero wolne mechanizmy pro­ste : tlenu i wodoru, układają się natychmiast W związek i dają nowy mechanizm złożony, zwany przez nas cząsteczką wody. Najmniejsza cząstka wody, czyli jeden mechanizm (złożony) wody jest połączeniem 2-ch mechaniz­mów prostych wodoru z 1-m mechanizmem tlenu. Mechanizm taki jest już zgoła niepodobny do me­chanizmów, z których powstał. Jest to coś całkiem nowego, w czem zatarły się własności składników, a wystąpiły zgoła inne własności całości. Cząsteczka wody jest też specyalnym mechanizmem o własnym charakterze chemicznym i fizycznym, jest całością zu­pełnie odmienną od wszelkich innych. ROZDZIAŁ VIII 89 Od stosunku liczbowego mechanizmów prostych, choćby jednakowych, względem siebie, zależą własno­ści fizyczne i chemiczne mechanizmu złożonego, który z nich powstaje. Objaśni to przykład. Jeżeli jeden mechanizm prosty, zwany atomem azotu, połączy się z jednym mechanizmem prostym, który nazywamy atomem tlenu, wtedy powstaje z obu mechanizm złożony, zwany cząsteczką tlenku azotu. Jeżeli wszakże jeden mechanizm azotu połączy się ł dwoma mechanizmami tlenu, powstaje całkiem od­mienny od tamtego mechanizm złożony, mianowicie cząstka dwutlenku azotu. W nim własności wszystkich trzech mecha­nizmów znikają, powstaje mechanizm, obdarzo­ny zgoła nowemi własnościami. Wzór, któryśmy narysowali, nie daje o tem wszystkiem wyobraażenia. On ukazuje nam tylko trzy mechanizmy obok siebie, gdy naprawdę one zjednoczyły się już w jeden doskonały. Odwróćmy teraz proporcyę azotu i tlenu. Wtedy iwa mechanizmy azotu, łącząc się z jednym tlenu, dają jeszcze inny mechanizm złożony, o własnościach nowych, niepodobnych do tamtych. Mamy tu bezwod­nik podazotawy, gaz trujący, zwany podtlenkiem azotu. Dwa mechanizmy azotu, łącząc się z pię­cioma tlenu w jedną cząstkę, dają jeden me­chanizm złożony, t. j. cząstkę bezbarwnego ciała krystalicznego, zwaną pięciotlenkiem azotu (bez­wodnikiem azotowym). Jest to w pewnych warunkach bardzo niestały mechalizm. Po wystawieniu na promienie iłoneczne rozkłada się on gwałtownie wybucha), dzieląc się na dwa osobne mechanizmy złożone (N02) i uwalnia- ROZDZIAŁ VIII jąc z siebie jeden mechanizm prosty tlenu (O), roz­pada się na: W tych przykładach mieliśmy do czynienia ze związ­kami dwóch tylko pierwiastków. Można sobie wysta­wić zawiłość związków, składających się z kilku pier­wiastków w również rozmaitych stosunkach liczbo­wych ich atomów. Jakież to skomplikowane muszą być systemy i jak doskonałe, a różne od siebie, skoro najdrobniejsza zmiana w ich składzie, np. ubytek jed­nego tylko atomu, albo przybycie innego zmienia nie­raz zupełnie własności fizyczne i mechaniczne całego systemu. Dość wspomnieć o niezmiernie złożonych syste­mach, w których skład wchodzą tylko trzy, a czasami cztery gatunki mechanizmów prostych, zwane atomami: węgla, wodoru, azotu i tlenu. Jest ich wielka mno­gość. Systemy te, zwane alkaloidami, pomimo jakoś­ciowo jednakowego składu, różnią się, dzięki swej od­miennej budowie, tak bardzo między sobą, że np. na organizm ludzki oddziaływają nieraz biegunowo od­miennie, a zawsze niezmiernie energicznie. Tak np. Morfina ma skład C17 H19 NO3 Atropina C17 H23 NO3 Cała różnica polega tylko na 4 atomach wodoru wię­cej w atropinie, a przecież własności obu tak dalece są przeciwne sobie, choć zarówno trujące, że jedno ciało używa się jako najskuteczniejsza odtrutka prze­ciw drugiemu. Całkiem innemi własnościami obdarzona Piperyna ma skład chemiczny C17 H19 NO3 ściśle podobny do Morfiny, a bardzo podobny do Colchicyny C17 H19NO5, bo różny tylko o 2 atomy tlenu, a przecież są to zu- ROZDZIAŁ VIII 91 pełnie różne ciała. Ale też i podobieństwa mechaniczne są tu tylko pozorne; uważamy te mechanizmy za po­dobne dlatego, że nie mamy możności rozpoznać ich dokładnie i mamy tylko słabe wyobrażenie o ich zło­żoności. O wszystkiem stanowi, jak się okazuje, bu­dowa cząstki, czyli budowa systemu mechanicznego, bardzo złożonego, a ta we wszystkich alkaloidach jest bardzo zawiła i odmienna 1. O złożoności tych związków słabe wyobrażenie może dać przypuszczalny i tylko przybliżony do praw­dy wzór, jakim posługują się chemicy do oddania sto­sunku wzajemnego części składowych systemu (t. j. cząstki) Koffeiny C8H10N4O2. Wzór ten tak mało nas poucza o prawdziwym układzie atomów w podobnej cząstce, że naprawdę, nie daje nam żadnego o nim wyobrażenia. Lecz po co sięgać tak daleko. My o daleko prost­szych układach nie mamy żadnego pojęcia. Podnieśmy z ziemi ziarnko piasku, t. j. okruszynę kwarcu, zwa­nego u chemików dwutlenkiem krzemu (SiO2). Jeśli ziarnko to jest czystym kwarcem bez przymie­szek tlenków żelaza, manganu, glinu, magnezu, niklu, tytanu i t. p., które bardzo często w sobie zawiera, to mamy w nim niezmierzony tłum bliźniaczo podobnych do siebie mechanizmów złożonych, z których każdy składa się tylko z trzech mechanizmów prostych: z me­chanizmu, zwanego atomem krzemu i z dwóch mecha­nizmów, zwanych atomami tlenu. Jak jednak skom­plikowany musi być ten mechanizm (dzięki nieznanym nam stosunkom, jakie panują w każdym atomie), o tem świadczy mnogość odmian postaci krystalicznych, ja- 1 Tak np. Nikotyna ma skład C10H14N2, Narkotyna C22 H23 NO7, Strychnina C21 H22 N2 O2, Chinina C20 H24 N2 O2, Akonityna C30H47NO7, Solanina C43H69NO16. ROZDZIAŁ VIII kie to samo ciało przybiera, nie przestając być zawsze tylko dwutlenkiem krzemu1. Rozpatrujemy tu wszędzie systemy, pozostające w równowadze wewnętrznej. Ruchy, jakie się w ich wnętrzu dokonywają, choć są żywe, to jednak, ponie­waż ograniczone w kole systemu, przeto praktycznie równoznaczne dla nas ze spokojem. Każda taka cząstka jest sobie bardzo skomplikowanym zegar­kiem, a raczej systemem zegarków i basta. Chodzą one spokojnie i są ciągle temi samemi zegarkami. Niech jednak kruszynka jakiegobądź ciała, to jest nagroma­dzenie jednakowych systemów zegarków zostanie wy­trącona z równowagi przez bodźce zewnętrzne i zmu­szona do rozkładu złożonych jej systemów i ukła­du ich w inny porządek. Cóż tu powstanie za rewolucya! Wszystkie prawie elementy każdego złożonego mechanizmu ugrupują się błyskawicznie niemal w całkiem inny porządek, równie precyzyjny, jakim był poprzedni. Co więcej, one zmieniać będą tylekroć i w taki sposób swe me­chanizmy, t. j. ugrupowanie ich części składowych, ilekroć warunki, wywołujące zmiany, dadzą do tego bodziec. Żaden jednak mechanizm prosty (atom) w tych zawieruchach chemicznych nie zmieni swego układu wewnętrznego, nie rozpadnie się, chyba że, jak dla radu, przyjdzie dlań tajemniczy okres starości. Wtedy dopiero zacznie atom wyrzucać z siebie pewne cząstki składowe, w pewnym ściśle określonym po­rządku i zamieniać się będzie zwolna na jakieś części składowe prostsze, z których cały świat jest zbudo­wany. Cząstki te jednak, jakie się z niego uwalniają, muszą się gdzieś podziewać. One mają biegi tak za­wrotnie szybkie! Wpadają rojami między inne syste- 1 Porównaj podręcznik mineralogii Tschermaka. Tłum. J. Morozewicza. Warsz. 1900, str. 409—419. ROZDZIAŁ VIII 93 my i tam, uderzając się o ich cząstki, wywołują naj­różniejsze perturbacye, dopóki się gdzieś nie zatrzy­mają, wciągnięte, niby komety, do innych systemów. Oto świat atomów! Nie tak on jednostajny, jakim się wydawał. Swiat atomów zaś, to wszechświat. Na całym swym nieskończonym obszarze złożony jest on z nieskończonej ilości drobnych mechanizmów atomo­wych oraz molekularnych, zawsze gotowych do prze­dzierżgnięcia się w inne, choć często przez miliony lat trwających bez zmiany. ROZDZIAŁ IX IX. Coś więcej, jak mechanizm, a mniej niż organizm. Biogeny — życie — zaródź — komórka wolna. Powróćmy teraz z wszechświata na ziemię i to na jej powierzchnię. O ile pod jej powierzchnią panuje duża równowaga tj. względny spokój wśród mało znanego nam nagro­madzenia mechanizmów prostych i złożonych, o tyle na samej powierzchni ruch jest nieustanny. Przewroty mechaniczne mieszają i zbliżają ze sobą najrozmaitsze ciała i zmuszają ich cząsteczki do wzajemnego na sie­bie oddziaływania chemicznego w granicach właści­wego każdej »powinowactwa«, ściśle zależnego od jej budowy mechanicznej. Skutkiem tego powstają coraz to nowe i dawniej w przyrodzie nieznane związki, czasem w dużej ilości, czasem w bardzo nieznacznej masie ogólnej, zależnie od ilości materyału. Wprawdzie na powierzchni sko­rupy ziemskiej głównie tylko kilkanaście pierwiastków (mechanizmów prostych) bierze udział w tem coraz większem komplikowaniu się materyi, bo ich tu więcej nie ma w dostatecznej ilości, ale mnogość kombinacyi (me­chanizmów złożonych), w jakie się one układają (za- ROZDZIAŁ IX 95 czynając od najprostszych, a kończąc na najbardziej skomplikowanych), jest wprost zadziwiająca. Z zawiłych powstają jeszcze zawilsze, choć coraz mniej trwałe, i nie widzimy granic, gdzieby się koń­czyła możność tworzenia się jeszcze nowych. Tworze­niu się coraz zawilszych związków, sprzyja na globie ziemskim woda. Gdzieindziej może jest inaczej. Tutaj stała się ona potężnym czynnikiem, rozdzielającym agglomeraty i zbliżającym do siebie mechanizmy nie­podobne. Woda przez długi czas oblewała całą po­wierzchnię ziemi, a miała temperaturę wyższą niż obec­nie i prądy w niej przepływały stokroć potężniejsze, niż obecnie. Pośród jej cząstek utrzymywały się w zawieszeniu i rozproszeniu najrozmaitsze ciała proste i złożone i nieustannie były one przez prądy zbliżane do siebie oraz oddalone. Tą drogą niektóre, zbliżając się do siebie, łączyły się w nowe mechanizmy mniej lub więcej złożone, (w ciała chemiczne), te zaś wstępowały w jeszcze inne związki i tak, po niezliczonych kombinacyach, na które czasu nie brakowało, zjawiły się w bar­dzo może odległej epoce geologicznej związki bardzo skomplikowane i łatwo rozpadające się na inne, mniej lub więcej skomplikowane i nietrwałe, stosownie do nietrwałości warunków ich bytu. Co się utworzyło w jednej temperaturze i pod danem ciśnieniem, roz­kładało się w zmienionych choćby cokolwiek tylko warunkach. Wszystkich warunków, które panowały w oceanie gorącym, nie możemy już sobie wyobrazić, ani odtworzyć i dlatego niektórych, a może nawet bardzo wielu zjawisk chemicznych z bardzo odległych czasów geologicznych nie znamy, a zwłaszcza zjawisk, które zachodziły wśród związków bardzo nietrwałych. Były wśród nich niewątpliwie niezmiernie złożone. Pojęcie o nich mogą nam dać tak zwane ciała pro- ROZDZIAŁ IX teinowe. Są to bardzo skomplikowane mechanizmy, złożone z wielkiej ilości atomów węgla, wodoru, tlenu i azotu oraz bardzo małej ilości atomów siarki. Układ wewnętrzny tych mechanizmów jest nam bliżej nie­znany 1, ale jest on tak wątły, że lada drobna zmiana w otoczeniu rozrywa je, przeobrażając w inne układy. Kilka atomów czegoś ubywa, parę przybywa albo i bez tego — układ tylko wzajemny atomów się zmienia i już ciało staje się całkiem czem innem. W nagromadzeniu niepodobnych do siebie układów jedne układy oddawały drugim swe części składowe i tak ruch chemiczny i żywa wymiana materyi trwały w tych agglomeratach bezu­stannie. Na podłożu podobnie skomplikowanych mechaniz­mów, o których zawiłym składzie daje pojęcie formuła białka (C72 H112 N 18 SO22), w nieznanych nam zgoła warunkach złożyło się w środowisku wodnem wiele me­chanizmów, które później utraciły warunki tworzenia się, aż złożył się jeden różny od wszystkich innych. Mógł on ustawicznie przybierać ze swego śro­dowiska pewne mechanizmy, mniej niż on skompliko­wane, wcielać je w siebie, tj. przekształcać i równo­cześnie wydzielać inne, szkodliwe dla utrzymania rów­nowagi dynamicznej. Mechanizm taki stał się właści­wie miejscem niezmiernie ożywionego prze­pływu mechanizmów prostych i złożonych, ale takiem, że wchodziło co innego, a wydzielało się znowu co innego. Stał się on jak gdyby wciąż tworzącym się i wciąż 1 Dlatego bywa podawany tylko w liczbach procentowych, które wahają się w granicach następujących: C 50,6—54,5 H 6,5— 7,3 N 15,0—17,6 O 21,5—23,5 S 0,8— 2,2. W hemoglobinie przybywa jeszcze F—0,4% w innych, niektórych fosfór P—0,4—0,8. ROZDZIAŁ IX 97 rozkładającym się mechanizmem, zostającym w zależ­ności od warunków zewnętrznych i od mechanizmów podobnych i niepodobnych, otaczających je. Z ostatnich kompleks taki przyjmował nieustannie tylko potrzebne mu mechanizmy i oddawał nowo wytworzone. Krótko mówiąc, powstała z martwego białka drobina białka żywe­go (biogena) l, a z niem nowe na ziemi zjawisko życia 2. Stajemy tu wobec faktu tak doniosłego, a zarazem ciemnego, że wydaje się zuchwalstwem chęć tracenia choćby chwili jednej na usiłowanie zrozumienia go. W istocie pojawienie się biogeny czyli najprostszego elementu życia jest dla nas jeszcze zupełną tajemnicą. Nie mamy pojęcia w jakich warunkach biogeny pow­stały, kiedy powstały 3, czem są, ale wiemy, że są. Nie wiemy w jakich warunkach zaczęły się skupiać, a po­tem w skupieniu różnicować, ale wiemy, źe musiały się różnicować i łączyć w jakieś całostki, związki, bo właśnie zaródź (protoplasma), czyli pierwsza naga ko­mórka (cellula nuda) jest już ustrojem, złożonym z ogro­mnej ilości biogen, bardzo zróżnicowanych. Stoimy tu wobec tajemnicy, ale nie jest ona je­dyną w naszej wiedzy. Tajemnicą jest przecież nawet atom i najprostsza siła przyciągania, która skupiła atom, a atomy w ciała nieorganiczne. Widzieliśmy, jak przezornie zachowują się Newton i fizycy wobec siły przyciągania. Nie pozostaje nam nic lepszego, jak pójść w ich ślady i, rezygnując ze 1 Biorę tu tylko wyraz, bo jakiś mieć muszę, ale nie po­ jęcie Verworna. Moje pojmowanie najmniejszej cząstki ma­ teryi żywej nie pokrywa się pojęciem ani rolą biogeny Ver- worna, ani Miceli Naegelego, ani Pangeny de Vriesa i t. d. Moja,biogena jest tylko symbolem rzeczy jeszcze nieznanej. 2 Zycie możemy określić jako nieustającą przemianę mate­ ryi, zachodzącą w biogenach. 3 Może powstały wkrótce po utworzeniu się wody na ziemi, a więc bardzo dawno. Cywilizacya. 7 ROZDZIAŁ IX zgłębienia tajemnicy życia, wyrazić się, że: cząstka materyi żywej (biogena) powstała z cząstek materyi martwej z przyczyn nam nieznanych i w sposób nam niewiadomy, ale w sposób konieczny. To samo niestety, wypada nam powiedzieć o za­odzi. Powstała ona z biogen w sposób zupełnie nam nieznany, ale konieczny. Jest to już układ, po­mimo drobnych rozmiarów, niezmiernie złożony, ob­szerny i niejednolity. Składa się on z milionów bio­gen bardzo zróżnicowanych i zjednoczonych za pośrednictwem wody, którą w sposób czysto mecha­niczny biogeny na swej powierzchni są otoczone, — w zcałkowany system, w osobnik. Taką zarodzią jest najprostszy stan jestestwa żywego prostego, amoeboidny. We wnętrzu jego dostrzegamy już zbitsze ciałka, złą­czone w jedno lub dwa jądra (nucleus), spostrzedz rów­nież można drobniuchne centrosomy o roli ważnej, roz­poznajemy strukturę skomplikowaną i wciąż zmie­niającą się i nieustający ruch, tj. przemianę materyi i energii, asymilacyę i dysymilacyę. Mikroskopowa nibykropelka zarodzi jest już wraż­liwa na pobudki zewnętrzne, wykonywa ruchy, jest miejscozmienna i odżywia się, rozkładając częścio­wo żywność, którą opływa swoim ciałem, a po przy­swojeniu sobie pewnych jej części, odpływa od niej. Ona rośnie przez wciąganie nowych cząstek między dawniejsze. Zaródź, czyli komórka (cellula) jest poniekąd utwo­rem nieśmiertelnym. Ona rośnie i nie umiera. Nie­śmiertelność jej zawarunkowana jest dwoma zjawis­kami. Pierwsze polega na tem, że jako system ogra­niczony i scałkowany nie może rosnąć bezustannie, tj. powiększać się ponad właściwą mu miarę. Przycho­dzi kres, że, aby dalej rosnąć, musi podzielić się na ROZDZIAŁ IX 99 dwie połowy lub na kilka części 1. Wtedy każda część staje się osobnym systemem i może znowu rosnąć do kresu, w którym musi nastąpić nowy podział — i tak dalej. Następuje tu ustawiczne wchłanianie materyi z zewnątrz i przetwarzanie części tej materyi na swe ciało z wydzieleniem reszty, pozostałej z rozkładu ży­wności. W tym sposobie do całych pokoleń komórek nic żywego z zewnątrz nie wchodzi. Takie mnoże­nie się komórek trwa długo, ale nie bezustannie. Nowsze badania dowiodły, że po pewnym szeregu dzie­leń się, ostatnie komórki powstałe z podziału, muszą odnowić słabnącą w nich zdolność życiową, zdolność rośnięcia i dzielenia się. Następuje akt doniosły, zwany przez biologów amp h i m i x i s. Polega on na tem, że dwie komórki wolne i jednakowe zbliżają się do siebie bokami, łą­czą się, czyli zrastają w jedną całość, a potem roz­dzielają się. Dokonywa się tu połączenie dwu ją­der obu komórek w jedno, a później rozpadnięcie s i ę tego jednego na dwa, jak było poprzednio i od­dzielenie się obu komórek od siebie. Ale te dwa roz­łączone organizmy jednokomórkowe nie są już tem, czem były przed zrośnięciem się. Połowa jądra pierw­szej komórki została w drugiej, połowa zaś tamtej zo­stała w pierwszej. Obie przestały być całkiem sobą. I jedna i druga przyjęły właściwości obcej komórki i stały się w po­łowie sobą, w połowie nie sobą. Tak skojarzo­ne komórki zaczynają znowu samodzielnie rosnąć i rozpadać się przez czas dość długi, póki nie nas­tąpi dla któregoś z dalszych pokoleń komórek dzielących się, potrzeba nowego skojarzenia, amphimixis. Bez tego aktu produkty prostego dzielenia się słabłyby, aż do utracenia zdolności dzielenia się. Śmierć przecię­łaby żywot pokoleń, powstających przez sam podział. 1 Rozmnażanie się przez dzielenie lub pączkowanie. 7* ROZDZIAŁ IX Widzimy z tego tajemniczego aktu, że życie zawarunkowane jest nieustającą cyklicznością bytu. U jes­testw jednokomórkowych cyklem jest okres między jednym a drugim aktem amphimixis 1. Dzięki tym dwu właściwościom związku biogen czyli komórki, życie, które raz pojawiło się na ziemi, nie znikło już. Każda komórka, która dziś istnieje, jest dalszym ciągiem komórek, które pojawiły się przed milionami lat w morzu, ale skojarzonym wielokrotnie z treścią innych komórek. Zostaje ona w wielokrot­nem pokrewieństwie z innemi komórkami. Długo, bardzo długo komórki żyły i mnożyły się wyłącznie jako osobniki wolne. Były też one jedna­kowe przez czas jakiś. Lecz w rozmaitych warunkach zewnętrznych zaczęły ulegać zmianom rozbieżnym. Niektóre okryły się błonką, tj. zgęszczoną materyą ich ciała, u innych błonka pokrywa się wydzielinami mineralnemi, czyli skorupką, podziurawioną otworka­mi, przez które mogą wysuwać się odnóżki ciała ko­mórki w poszukiwaniu pokarmu. Ród komórek przy­brał bardzo rozmaite postaci i dotrwał do dziś w mo­rzach, w wodach słodkich i na lądzie. Zoologowie na­zywają je rodem Pierwotniaków (Protozoa). Należą do nich Wymoczki (Infusoria), Korzenionóżki (Rhizopoda) i inne bardzo liczne jednokomór­kowce. Ich wielka rozmaitość jest wynikiem procesu, który 1 U wielokomórkowców, jak to później zobaczymy — między stanem komórki rozrodczej, która musi się zlać z inną komórką rozrodczą, czyli między narodzinami, (sta­nem zarodka), a śmiercią osobnika. Bywają jednak orga­nizmy (tj. wielokomórkowce), n. p. pewien raczek, zwany pchłą wodną (Daphnia), które rozmnażają się przez pewien szereg pokoleń partenogenetycznie, ale znikłyby rychło, gdy­by nie przychodził z pomocą drugi sposób rozmnażania się przez stadyum komórki rozrodczej, łączącej się z inną ko­mórką rozrodczą. ROZDZIAŁ IX 101 w gruby, ale dosadny sposób stanie się zrozumiały na następującym przykładzie 1. Niech najbieglejszy artysta wymaluje krajobraz re­alny, a potem, nie patrząc już wcale na orygi­nał, niech zrobi z obrazu wierną kopię, z tej drugą, z drugiej trzecią, setną i t. d., wtedy okaże się, że choćby każdą kopię odrabiał najsumienniej, obrazy dal­sze będą się coraz bardziej oddalać od obrazu pierw­szego. A teraz niech po śmierci malarza inny prowa­dzi dalej jego dzieło, zawsze z tem zastrzeżeniem, że kopiuje wiernie obraz ostatni i nie zna wcale orygi­nału, tj. nie ma idei narzuconej. Po tysiącu kopii za­cznie się szereg obrazów zgoła do żadnego krajobrazu nie podobnych, a później będą to obrazy całkiem fan­tastyczne i coraz inne. Czy to będą wytwory fantazyi lub zamiaru arty­sty? Nie, — to będzie tylko wynik sumowania się nie­uniknionych zmian (różnic) niezmiernie drob­nych. W każdym obrazie, skutkiem niejednakowych warunków zewnętrznych (błąd drobny, chwilowa nie­uwaga , niedobranie barwy jakiejś i t. d.) tylko coś ubyło i coś przybyło. Teraz wyobraźmy sobie, że obrazy same się dwu­krotnie kopiują 2 z równem prawdopodobieństwem bar­dzo drobnych nieścisłości. Wtedy z jednego oryginału otrzymamy dwie kopie, z tych cztery, z czterech ośm, z ośmiu szesnaście i t. d. Każda serya będzie się nieco różniła od poprzedniej, wszystkie zaś kopie w tej samej seryi będą się coraz bardziej różnić między sobą, każda bowiem odchyla się inaczej od pierwot­nego oryginału. Odchylenia będą szły coraz rozbież- 1 Pierwsza część tego przykładu jest podobna do porów­ nania, użytego przez Spinozę: Tractatus de intellectus emen- datione IV.5. 2 Potrzebne to przypuszczenie, aby otrzymać mnożenie się obrazów. 102 ROZDZIAŁ IX niej i w seryi ostatniej, złożonej np. ze 100.000 obra­zów, otrzymamy 100.000 obrazów całkiem różnych mię­dzy sobą, chociaż początek wszystkim dał obraz jeden. Świat istot jednokomórkowych jest właśnie zbio­rem takich kopii i stąd pochodzi jego wielka rozmai­tość. Ale należy tu uwzględnić jeszcze jeden ważny czynnik zmieniający, a jednocześnie upodab­niający, tj. ograniczający zmienność. Wiemy, że od czasu do czasu zachodzi amphimixis. Każda nowa serya komórek nie jest wtedy kopią jednego osobnika, który przelał weń swe życie i swą formę, lecz musi być przeciętną kopią dwóch. Ona rozwija się z komórki, która, jak wiemy, powstała ze zlania się dwóch ko­mórek, pochodzących z dwóch oddzielnych seryi po­dobnych do siebie. Lecz te serye, pomimo podobieństw zasadniczych, posiadały także różnice i to liczne. Ka­żda przeto komórka jest w części dalszym ciągiem je­dnej, w części drugiej seryi. Rozbieżność zmian, jakaby tu mogła zachodzić, zo­staje bardzo ograniczona, kierunek rozwoju (przemian) jest bardziej ustalony, niżeli byłby wtedy, gdyby ko­mórki nie potrzebowały się kojarzyć ze sobą od czasu do czasu. ROZDZIAŁ X 103 X. Związek komórek. Organizm. Komórka jest tylko ogniwem łańcucha komórek, odnawiającego się wciąż przez dzielenie się na dwie, a od czasu do czasu przez amphimixis. Śmierć naturalna nie przerywa tego łańcucha, bo tu niema trupa. Dwie córki powstają z matki; inaczej mówiąc, matka przekształciła się w dwie córki bez reszty 1. Wprawdzie liczne komórki giną ustawicznie w różny sposób, ale giną w sposób gwałtowny. Ury­wają się przez śmierć nienaturalną, z zewnątrz zadaną, tylko niektóre gałązki łańcucha, który trwa dalej i roz­gałęzia się coraz bardziej. Mamy tu nieustające trwania życia w ogólności i nieustające trwanie komórek w szczególności (od­nawianie się przez podział). Pierwsza nieśmiertelność jest trwałością życia, druga trwałością formy życia. Popatrzmy na pełzaka (ameba). Jest to najprostsza niemal forma życia. Powstała ona przed milionami lat, a przecież dotrwała prawie bez zmiany aż do na­szych czasów. Dlaczego w niej niewiele się zmieniło? 1 Następuje tu wprawdzie utrata indywidualności, a więc możnaby mówić o śmierci, ale jeżeli z Weismanem będzie­my za cechę śmierci brać obecność trupa — nie zaś utratę indywidualności, to rzeczywiście wśród pierwotnia­ków niema zjawiska śmierci naturalnej. ROZDZIAŁ X Dlatego, że forma życia, dopóki warunki zewnętrzne trwają, jest trwałą i niezmienną. Pełzak (Amoeba) pozostawał ciągle w jednakowych warunkach, aż do naszych czasów. Ale warunki zewnętrzne nie na wszyst­kich miejscach ziemi bywają jednakowe, a prócz tego w jednem i tem samem miejscu ulegają drobnym, ale ustawicznym zmianom. Większość tedy komórek zna­lazła się rychło w warunkach, odmiennych od warun­ków pierwotnych. Otwierały się przed niemi dwie perspektywy: albo zginąć, albo zmienić się stosownie do nowych warun­ków. Zdolność »przystosowania się« sprawiła, że tyle istnieje na ziemi najróżnorodniejszych postaci komórki. * * Długo komórki żyły każda oddzielnie. Ale pod zmieniającym wpływem warunków zewnętrznych zaszły w pewnej seryi komórek, takie zmiany, że córki, po rozpadnięciu się matki, pozostały w łączności; nie oder­wały się od siebie, a wydając nowe córki, t. j. ulega­jąc nowemu podziałowi, zostały w połączeniu, przez co wytworzył się z nich luźny związek kilkunastu lub kilkudziesięciu komórek. Serya ta, jak każda inna, nie pozbyła się zaraz cechy nabytej, bo potomstwo musi być podobne do rodziców. Więc też gdy oddzieliła się od takiej grupy jedna komórka, z podziału jej wytwarzała się nowa grupa komórek połączonych ze sobą. Cecha ta okazała się dla złączonych komórek dogodną i dlatego nie znikła. Wiemy, że wszelkie zmiany, zachodzące w ma­teryi żywej z powodów bądź wewnętrznych, bądź zew­nętrznych, mogą być dla osobnika i jego potomstwa dogodne lub niedogodne. W pierwszym razie utrwa­lają się, w drugim albo znikają, albo sprowadzają za­gładę dla następnych pokoleń. ROZDZIAŁ X 105 Skoro tu nie nastąpiła ani zagłada, ani powrót do żywota w rozdzielności, cecha okazała się korzystną. I oto zaszedł tu fakt niezmiernie doniosły w na­stępstwach. Powstał luźny związek, będący na razie prawie tylko aggregatem komórek, pochodzących z po­działu jednej, ale z czasem zaczął się ten związek za­cieśniać. Zjednoczone komórki układać się zaczęły obok siebie w trzy warstwy, tworząc coś w rodzaju worka. Komórki warstwy wewnętrznej (entoderma) zaczęły spełniać łącznie obowiązki wspólnego narządu tra­wienia, zewnętrzne (ectoderma) w s p ó 1 n ej skóry, środ­kowa warstwa (mesoderma) objęła inne zadania. Po­wstał związek komórek, zróżnicowanych funkcyonalnie. Związek ten stał się jednym organiz­mem, oczywiście bardzo prostym. Początkowo każda komórka tak prostego organizmu mogła po pewnym czasie oddzielać się od całości i wytwarzać nie luźne komórki, ale nowy worek, podobny do tego, od któ­rego się odłączyła. Z biegiem jednak czasu, pod wpływem różnych wa­runków zewnętrznych, budowa worków ulegała modyfikacyom. Nie upraszczała się jednak, bo to było niemożebne dla komórek, które raz weszły na drogę roz­woju specyalną, lecz odwrotnie komplikowała się, skut­kiem czego różnice między komórkami, związanemi z sobą, różnice morfologiczne i funkcyonalne zwięk­szały się. Żywot takich kompleksów upływający w róż­nych środowiskach sprawił, że worki, pierwotnie bardzo między sobą podobne, zmieniały się w coraz rozbieżniejszych kierunkach. Jedne zostały bryłowate, inne stały się wysmukłe, a nawet rozgałęzione w róż­ny sposób. Ilość komórek, składających worek, nieu­stannie wzrastała, w miarę coraz lepszej ich organi­zacyi. Tak powstało mnóstwo gatunków zwierząt jamo- ROZDZIAŁ X chłonnych (Coelenterata), jak Korale (Coralla), Me­duzy (Acalephae) i Żebropławy (Ctenophora). Nie miejsce tu na dłuższy wykład zoologiczny, zre­sztą jest on niepotrzebny. Potrącam o rzeczy konieczne, aby w rozmaitości świata uchwycić nić, łączącą tę roz­maitość, nie w łańcuch, bo to zamało, lecz w pilśń zjawisk pokrewnych. Więc też przejdę odrazu do zaznaczenia ważnego zjawiska, jakie powstało wskutek tworzenia się związ­ków. Pierwotnie, jak już wspomniałem, każda ko­mórka związkowa mogła się oddzielić i wy­dać nowy związek, ale rychło zaszła specyalizacya. Komórki worka (organizmu) tak bardzo się zróżnico­wały, że ogromna ich większość już utraciła włas­ności komórki normalnej. Utraciły one zdolność do egzystencyi poza związkiem, a nadto, utraciły zdol­ność, którą dawniej posiadały, mnożenia się po oddzie­leniu się od organizmu, w układ taki, z jakiego wy­szły, t. j. z jakiego same pochodzą. Własności te za­chowuje odtąd w organizmie tylko pewna, ograniczona ilość komórek. Biologowie zwą je rozrodczemi. Komórka rozrodcza musi wejść w związek (zrosnąć się) z rozrodczą komórką drugiego organizmu podob­nego, poczem dopiero z tak złączonej komórki wspól­nej, drogą dzielenia się jej na wzór jednokomórkow­ców (na 2, 4, 8, 16, 32 i t. d.), albo przez pączkowanie, powstaje nowy organizm, podobny ostatecznie do dwóch macierzystych. Odtąd wszystkie organizmy, nawet największe i naj­bardziej skomplikowane, powstają z komórki rozrod­czej, t. j. rosną przez dzielenie się specyalnej komórki skojarzonej z inną obcą, rozrodczą, po pewnym zaś czasie, gdy utworzył się z nich rodzaj worka (zarodek), komórki tego zarodka dzielą się już na specyalne ko­mórki somatyczne; wytwarza się z nich całe ciało zwie­rzęcia złożone z samych wyspecyalizowanych komórek ROZDZIAŁ X 107 i cały ten kompleks dochodzi do dojrzałości. Wtedy wszystko, co jest nieśmiertelnego i istotnego (forma), koncentruje się w drobniuchnych cząstkach ogromne­go układu, w komórkach rozrodczych, które szukają sposobności wydostania się z układu i połączenia się z inną komórką rozrodczą innego organizmu. Skoro to nastąpiło, połączone komórki mnożą się znowu przez dzielenie i budują taki sam organizm, jakim był ten, z którego wyszły. Ten proces kołowy powtarza się nieustannie, póki ogólne warunki życia trwają. Cykl życia organizmu zaczyna się zawsze komórką rozrodczą i kończy wy­daniem komórek rozrodczych. Co nie jest komórką rozrodczą, to po pewnym czasie traci zdolność do od­nawiania się przez dzielenie się, traci zdolność prze­kształcania materyi martwej na materyę żywą, i umiera. Właśnie każdy cały organizm czeka ten los; zużywa się on, starzeje się i w końcu rozkłada na związki che­miczne prostsze, z których został zbudowany i z któ­rych ciągle się odnawiał. Pomimo to jednak można rzec, źe nawet organizm, jako plan, jako f o r m a bytu jest nieśmiertelny, a nawet więcej niż nieśmiertelny. Cóż bowiem z tego, że jeden kompleks komórek wyspecyalizowanych umiera, skoro w cudownie skompli­kowanej komórce rozrodczej ukrył on pierwej całą swoją istotę i z niej, po złączeniu się z drugą, pokrewną komórką, rozwinie się znowu prawie taki sam, ja­kim był. Życie osobnika jest tylko epizodem życia ty­pu. Co ciekawsze, jest ono jakby skróconym i uprosz­czonym obrazem rozwoju całego szeregu pokoleń, któ­rych jest jednem ogniwem; rozwój bowiem osobnika, jak to sformułował Haeckel w swem prawie biogenetycznem, jest równobieżny z rozwojem »gatunku« 1 1 Ontogenia danego osobnika jest uproszczonym obrazem rozwoju filogenetycznego. 108 ROZDZIAŁ X Śmierć nie przerywa łańcucha wcieleń typu, chyba tylko w razie bezpotomności osobnika, lub w razie zniszczenia kolejno wszystkich jego komórek rozrod­czych. Ale i wtedy urywają się tylko boczne gałązki łańcucha, którego osobnik taki jest jednem ogniwem. Sam łańcuch, jako bardzo rozgałęziony, trwa dalej. Popatrzmy na lisiątko młode, które powstało z dwu połączonych komórek swoich rodziców. Ma ono w so­bie utajoną całą, niezmiernie skomplikowaną i wyspecyalizowaną naturę lisa. Z każdym tygodniem odsłania ono lepiej swą naturę lisią i staje się takim samym lisem, jakim byli jego rodzice i przodkowie bliżsi. Popatrzmy na niemowlę z nad Wisły. Wyrasta ono na kopię nie tylko swych rodziców, ale zarazem na kopię bardzo odległych przodków. Może ono stać się człowiekiem, bardzo podobnym do Greka, którego po­stać przekazał nam rzeźbiarz starożytny, albo do Egipcyanina, którego rysy twarzy zachowała nam mumia. Musimy tu podziwiać nie tylko nieśmiertelność ży­cia, ale i rażącą trwałość f o r m y, czyli żywego syste­mu mechanicznego, który wykształcił się w ciągu nie­zliczonych wieków. I właśnie dlatego przez długi czas utrzymywało się w nauce przekonanie, że każdy ga­tunek jest niezmienny, że każdy został oddzielnie stworzony. Ale popełniano tu błąd. Ani żaden lis, ani człowiek nie jest absolutnie wierną kopią wszystkich przodków swoich. Nigdy syn nie bywa zupełnie po­dobny do swego ojca, a i bracia zawsze różnią się między sobą. Jakże więc można przypuszczać, aby ga­tunek był niezmienny ? Wszak każdy organizm (osob­nik) kształtuje się nie w absolutnej próżni, w której mógłby być wolny od wpływów zewnętrznych (ale do­dajmy zaraz, w której nie mógłby powstać), lecz kształ­tuje się, żyje i działa wśród sił, działających dokoła niego. On sam przecież oddziaływa bezustannie na swoje środowisko, nie może tedy również nie odczu- ROZDZIAŁ X 109 wać działania jego na siebie. Kształtuje się on w zu­pełnej zależności od otaczających go sił świata. Wzajemne też oddziaływanie każdego organizmu na środowisko jego i środowiska na organizm wnosi do każdego następnego ogniwa skutki tego oddziaływania. Każdy osobnik wnosi do swego dziedzictwa po przod­kach, t. j. do swej organizacyi własne nabytki lub straty indywidualne i przekazuje bezwłasnowolnie i bezwied­nie następnemu ogniwu w komórkach rozrodczych prócz tego, co otrzymał po przodkach, jeszcze coś indywi­dualnego. Tem czemś będzie jakiś plus i jakiś mi­nus, coś dorzuconego do puścizny i coś zatraconego z niej. Każdy człowiek, lis, jesiotr, jest kopią dwóch ory­ginałów, obciążonych każdy innym szeregiem odchy­leń niezmiernie drobnych. Porównanie, któreśmy zastosowali dla objaśnienia zmienności jestestw jednokomórkowych, ma i tutaj za­stosowanie i ilustruje prawdę, że ogromna rozmaitość jestestw organicznych nie jest wcale wynikiem jakie­goś celu, tkwiącego w naturze, lecz tylko następstwem sumowania się zmian drobnych i rozbieżnych, które wywoływał żywot w zmiennem i dla każdego osobnika chociażby cokolwiek innem otoczeniu. Może ktoś zapytać: dlaczego w organizmach żywych nie wytwarzają się zmiany tak całkiem dowolne i wprost przypadkowe, jak w kopiach martwych? Odpowiem, owszem, wytwarzają się wciąż i takie zmiany, tylko nie sumują się i nie potęgują na wzór fantastycznych i bezładnych kopii martwych, albowiem w żywym łań­cuchu śmierć przerywa byt ogniwa, w którem zostały naruszone warunki życia, w którym równowaga dynamiczna systemu zbyt daleko została naruszona. W łańcuchu obrazów malowanych, zmianie może pod­legać każda z osobna część obrazu i każda zmiana może się potęgować współrzędnie z wszystkiemi innemi, bo ROZDZIAŁ X granic ich nie reguluje życie. Wśród organiz­mów jednak szereg zmian w spotęgowaniu (zsumo­waniu) szkodliwy dla organizmu, kończy się jego śmier­cią przedwczesną. Przeżywają więc tylko postaci, któ­rych równowaga dynamiczna i harmonia ze środowis­kiem nie zostały zrujnowane, przeżywają organizmy zdolne do życia w swem środowisku. Przeżywa wy­bór jestestw, najlepiej w swoim rodzaju dostoso­wanych do warunków zewnętrznych. Tak tedy, pomimo trwałości formy życia, skut­kiem czego organizm powinienby się odradzać nie­zmienny, w przyrodzie niema i być nie może dwóch jestestw żywych, zupełnie do siebie podobnych. Organizmy wszystkie są choćby cokolwiek do siebie niepodobne dlatego, że życie każdego upływa w nieco odmiennych warunkach, co nie może się nie odbić na niektórych, odpowiednich szczegółach ustroju. Niech ktoś znajdzie wśród miliona sosen, rosnących na jed­nej glebie, dwie zupełnie podobne do siebie we wszyst­kich szczegółach. Wszystkim wiadomo, że to niemoż­liwe. Otóż mamy wytłumaczenie nieuniknionej zmien­ności, na której opiera się teorya rozwoju jestestw organicznych, zwana dlatego teoryą zmienności. Biologowie, tłumacząc ją obrazowo, przedstawiają so­bie jestestwa żyjące jako wynik dwu sił, działających na materyę organizowaną: siły zachowawczej (dzie­dziczność) i siły przetwarzającej (zmienność). Pierwsza zależy od czynników wewnętrznych, druga od zewnętrznych, t. j. od środowiska. Pierwszą można nazwać z niektórymi przyrodnikami nieświa­domą, pozanerwową pamięcią przeszłości, drugą częściowem i nieświadomem zapominaniem prze­szłości. Pierwsza przekazuje w komórkach rozrod- ROZDZIAŁ X 111 czych ten cały porządek, który udało się jej uratować z przeszłości, druga wywołuje wciąż w czasie życia osobnika zmiany indywidualne. Obie siły walczą ze sobą, ale też i współdziałają sobie, gdyż dziedziczność utrwala także zmiany indywidualne. Wypadkową obu sił jest cały ustrój indywidualny. Decyduje on o mniejszej lub większej zdolności organizmu do utrzy­mania się przy życiu w warunkach, w których on się znajduje 1. Wynikiem ścierania się dziedziczności ze zmiennoś­cią jest harmonia między organizmem, a ota­czającym go światem. Harmonia ta jest tylko wy­nikiem przystosowania się organizmów do wa­runków środowiska. Bije ona do tego stopnia w oczy, że na niej opierano przez czas długi twierdzenie o ce­lo w o ś c i w naturze, zapominając o tem, że pozorna celowość organizmów, jaką obserwujemy, może być nie wynikiem jakiegoś rozumnego planu, tkwiącego w naturze, ale jedynie skutkiem tej przyczyny natu­ralnej, że wszystko co »niecelowe«, t. j. nie odpowiada warunkom bytu, musiało ginąć w walce o byt, a wszyst­ko, co żyje, jest »wyborem« jestestw, najlepiej przystosowanych do życia w swem środowisku. Przystosowanie się indywidualne stanowi o lo­sach nie tylko jednostki, lecz także dalszych jej po­koleń. 1 Pamiętajmy jednak, że cały wywód o siłach zachowaw­czej i przetwarzającej jest tylko obrazowem przedstawieniem rzeczy. Nie twierdzimy przeto, jakoby w organizmie istniały takie »siły«. Powiadamy tylko, że organizm jest taki, jak gdyby był wypadkową sił dziedziczności i zmienności. Po­sługujemy się takim zwrotem, jakiego użył Newton w swo­jem sławnem sformułowaniu prawa ciążenia: ciała zacho­wują się tak, jak gdyby przyciągały się wzajemnie i t. d.«. ROZDZIAŁ XI XI. Powszechna dążność form życia do komplikowania się nie zaś do upraszczania się. Badanie stosunku wzajemnego postaci zwierzęcych i poszukiwanie rodowodów każdej posiada urok tak wielki, że nie da się on porównać z urokami dzieł czystej fantazyi, jakie zadawalniają wyobraźnię więk­szości ludzi. To, co ustaliły nam badawcze i jednocześnie twór­cze umysły Guviera, Lamarcka, Lyell a, Darwina, Rü-timayera, Alberta Gaudry, Filhol a, R. Owena, Marsh a i tylu, tylu innych paleontologów i zoologów, otwiera przed nami tajniki sił twórczych przyrody dziwnie proste, pomimo pozornego ich skomplikowania. Kto raz je ogarnie, przed tym, jak na dłoni, staje się oczywistem wspólne pochodzenie wszystkich jestestw żyjących oraz tych, które już należą do przeszłości. Niegdyś wyobrażano sobie, że gatunek jest to coś niezmiennego, że jest to dzieło osobnego aktu stwo­rzenia, niezależnego od innych aktów stworzenia, że gatunek, skoro raz został »stworzony«, trwa póty, póki nie »skończy się jego rola na świecie«, t. j. póki nie wymrze tak tajemniczo, jak tajemniczo powstał. Dziś wiemy, że pojęcie gatunku jest tylko schematem, stwo­rzonym przez zoologów dla celów praktycznych nauki, / ROZDZIAŁ XI 113 mianowicie dla objęcia tym wyrazem ogółu jestestw, które są o tyle podobne do siebie, że, łącząc się, dają potomstwo płodne. Dziś formułę dawną zastąpiono le­piej odpowiadającą stosunkom realnym. Dla nas ga­tunek jest zbiorem osobników w różnym stopniu do siebie niepodobnych, ale które nie są jeszcze o tyle zróżnicowane, aby nie mogły, łącząc się, wy­dawać potomstwa płodnego. Dziś wiemy, że w natu­rze są tylko długie łańcuchy pokoleń i że każde ich ogniwo jest nieco odmienne od poprzedniego i następ­nego — a wszystkie łańcuchy stanowią gałązki i ga­łęzie jednego wielkiego drzewa genealogicznego, któ­rego podstawa tkwi w pierwszej komórce. Gatunek nie powstaje nagle, ani wymiera nagle, jest bowiem tylko dowolnie obraną przez nas częścią łańcucha pokoleń, odznaczających się pewną ilością cech wspólnych. Obok cech wspólnych, które upoważ­niają nas do połączenia pewnej ilości pokoleń pod jedną nazwą konia (Equus), każde ogniwo w rodzie konia jest czem innem. I jeśli będziemy troskliwie porówny­wali odległe ogniwa tego jednego rodu, to różnica mię­dzy niemi będzie wzrastać w miarę odległości w cza­sie, przedzielającym ogniwa porównywane. Jeżeli sięg­niemy np. w przeszłość pozapliocenową (przedpliocenem) rodu końskiego, zobaczymy, że praszczury konia nie mogą już być nazwane koniem, tak są odmienne od znanego nam typu. Takiego konia miocenicznego geologowie nazywają Anchiterium. Sięgając głębiej, ale zawsze w tym samym rodzie, ukaże się nam w Oligocenie Hyopotamus, a jeszcze głębiej, w Eocenie Coryphodon, bardzo mało podobny do konia, a jed­nak najprawowitszy jego przodek i nie tylko jego, ale wszystkich jemu pokrewnych zwierząt. Mamy tu z jed­nego rodu kilka rodzajów i kilkanaście gatunków, a wszystkie są tylko idealnemi całościami, gdyż od Cywilizacya. 8 114 ROZDZIAŁ XI jednej postaci do drugiej istniała cała skala przejść nie­znacznych, których tylko cząstkę zdołano odkopać i roz­poznać. * * Przemiany takie uważano w ubiegłym okresie nauki za dążenie natury do »doskonalenia się«, do »postępu«. Ale był to pogląd niesłuszny i nieuzasadniony. W przy­rodzie nie może być mowy o »postępie«, lecz tylko o przemianie, która dokonywa się w najrozmait­szych kierunkach, zależnie od bodźców i od warun­ków, które ją wywołują. Ale choć niema postępu w znaczeniu pospolitem dążności do lepszości i doskonalenia się—jest w przy­rodzie jakaś dążność, której natury nie rozumiemy, a która daje nam złudzenie postępu. Jest nią powszechne komplikowanie się, nie zaś upraszczanie się form życia. Wszak życie rozpoczęło się od żywej drobiny, od biogeny i od ko­mórki nagiej. Organizmy musiały się różnicować, zo­stając w różnych warunkach, lecz nie musiały się ustawicznie komplikować. Możnaby sobie wystawić granicę, poza którą komplikowanie się nie powinnoby mieć miejsca. Ale cóż, kiedy przyroda nie potwierdza naszego rozumowania. Przecież nawet świat nieoży­wiony ukazał nam w całej niezrównanej wspaniałości zjawisko nieustannego komplikowania się mechaniz­mów prostych w złożone, tych w jeszcze bardziej zło­żone i coraz rozbieżniejsze. Z kilkunastu pierwiastków powstały tysiące ciał martwych, niepodobnych do sie­bie, a ilość ich wciąż się zwiększa, gdyż organizmy wytwarzają wciąż takie ciała nieożywione, jako pro­dukty procesów biochemicznych. Musi więc być jakaś powszechna przyczyna, która wywołuje to, nie zaś odwrotne zjawisko. Może to so­bie być tajemnicą natury, ale zarazem jest faktem. ROZDZIAŁ XI 115 Wszystkie organizmy najdawniejsze były w stosunku do późniejszych niezmiernie proste i drobne. Dość wspomnieć zwierzokrzewy (Coelenterata), które są jak gdyby połączeniem niezbyt wielkiej ilości zróżni­cowanych jednokomórkowców. Zmysły takich jestestw były w porównaniu do bardziej skomplikowanych nie­mal zarodkowe, mało wrażliwe. Zwolna tylko zmysły uczulały się, masa ciała zwięk­szała i ogólne skomplikowanie wzmagało się. Potom­kowie jestestw dawniej tępych, ociężałych, nabierają czułości i ruchliwości; cały ustrój staje się coraz bar­dziej zawikłanym, albowiem jego organy (jego części) spełniają coraz liczniejsze i rozmaitsze czynności. Ogól­na ilość komórek nerwowych w organizmie stale po­większa się, ponieważ muszą się coraz bardziej i coraz różnostronniej różnicować. Układają się one w system coraz subtelniej rozgałęziony i funkcyonują coraz specyalniej w najróżnorodniej szych kie­runkach. Powiedzieliśmy już wyżej, że środowisko jest owym rzeźbiarzem, który kształtuje wszystkie jestes­twa. Jest to prawdą najzupełniejszą. Należy tylko ro­zumieć właściwie (czysto mechanicznie) jego rolę w kształtowaniu jestestw, a wtedy połowa tajemnic przyrody ożywionej przestanie być dla nas zagadką. Wrócimy do tego ważnego przedmiotu na innem miej­scu, tu powiemy ogólnie, że dopóki środowisko się nie zmienia, dopóty organizm nie ulega żadnym modyfikacyom. Takie środowiska, w których nic się od dawna nie zmieniło, są w przyrodzie (np. ocean) i tam właśnie dotrwały aż do dziś niemal bez zmiany liczne prastare formy. Ale organizmy, zarówno obdarzone, jak nie obdarzone zdolnością zmieniania miejsca, prze­nikają łatwo do obcych sobie środowisk bądź dobro­wolnie, bądź bezwłasnowolnie. I jedne i drugie, aby żyć, mocują się z wpływami środowiska nowego i albo 8* ROZDZIAŁ XI giną, albo podlegają pewnym przeobrażeniom. Niektóre morskie zwierzęta przeobraziły się w lądowe, lądowe znowu w morskie i t. d. Form nowych wciąż też przy­bywa, a wiele starych przechowuje się i skala różnic między jestestwami żyjącemi nie zmniejsza się, lecz wciąż rośnie. Formy życia, pomimo zasadniczej trwa­łości, specyalizują się coraz rozbieźniej. Specyalizują się nawet organizmy, które nigdy nie porzucały swego środowiska, gdyż najczęściej samo środowisko ulega zmianom, do których organizmy muszą się dopasowy­wać, a dopasowują się bardzo rozmaicie. Tak więc środowisko zmusza większą część jednostek, żyjących na ziemi co moment do czynów innej natury i w in­nym szeregu dokonywanych, aniżeli były czyny rodzi­ców, dziadów i pradziadów. W rezultacie, prawie wszystko, co żyje, różnicuje się coraz bardziej, bo śro­dowiskiem, oprócz martwej natury jest także wszystko, co żyje i co oddziaływa w jakibądź sposób na każdy organizm. Wynikiem nieustającego dopasowywania się jestestw ożywionych do rozmaitych i nieustannie zmieniających się warunków życia, czyli wynikiem powszechnej walki o byt są wszystkie postaci jestestw żywych, a między niemi i człowiek ze swą formą bytu społeczną i swo­ją cywilizacyą. ROZDZIAŁ XII 117 XII. Jedność planu w przyrodzie. Trzy stopnie życia: komórka, organizm, społeczeństwo. Wycieczka nasza błyskawiczna w świat sił przyrody narazie skończona. Później ujrzymy może rzeczy jesz­cze większe i dziwniejsze, ale tymczasem uporządkujmy sobie to, cośmy z wycieczki wynieśli. W rozważaniu przeobrażania się rzeczy 1 prostszych w coraz bardziej złożone, przebiegliśmy myślą od atomu aż do czło­wieka. Natrafiliśmy na tej drodze na kilka węzłów tajemniczych, na kilka punktów zwrotnych, o które zahacza się tajemnica życia, i to zarówno jego treści, iak formy. Pierwszym węzłem jest zjawienie się na podłożu zjawisk fizycznych i chemicznych2 biogeny, drugim powstanie komórki, trzecim organizmu. Do nich przybywa czwarty, ujawniony na początku tej pracy: zjawienie się jestestwa społecznego i społeczeństwa. Ile węzłów — tyle tajemnic i to wielkich tajemnic. Niewiadomo gdzie się kończy martwy ,,mechanizm zło­żony", a zaczyna biogena, gdzie kończy się ,,aggregat biogen", a zaczyna komórka, gdzie kończy się ,,aggregat komórek", a zaczyna organizm, wreszcie, gdzie 1 Systemów mechanicznych. 2 Na podłożu prostszych systemów mechanicznych. ROZDZIAŁ XII kończy się „aggregat organizmów" (gromada), a za­czyna społeczeństwo. W przyrodzie niema jednak przeskoków; jedno roz­wija się z drugiego, skąd-że te luki? Luki istnieją w na­szym umyśle, w niedokładnem poznaniu przyrody. Wypada nam rozpatrzeć i uporządkować owe węzły, bo może się zdarzyć, że strony lepiej znane jednego zjawiska (w myśl wskazań metody analitycznej), oświe­tlą nam mniej zrozumiałe lub zgoła tajemnicze strony drugiego. Lecz cóż to? Zjawiska, które mamy uporządkować i porównywać, same układają się w parzysty system równoległy. Po jednej stronie mamy: A Układ mechaniczny złożony, AA Nagromadzenie ukł. m. zł-ch, B Jednokomórkowiec BB Nagromadzenie jednokomór­kowców, C Roślina, Zwierzę, CC Nagromadzenie (gromada) zwierząt, Po drugiej: A Biogena, AA Komórka wolna wszelka (związek biogen), B Komórka organizmu, BB Organizm (związek komó­rek. C Człowiek (jestestwo społe­czne), CC Społeczeństwo (związek lu­dzi). A, B, C są to układy niezależne od podobnych so­bie. A nie zależy od A, B od B, C od C. One są nie­zdolne do takiego łączenia się ze sobą, jakie jest wła­ściwe układom A , B , C. A ,B , Csą układami zaleznemi od podobnych sobie, to znaczy, że łączą się one w związki AA BB i CC . Można też powiedzieć, że: A tak się ma do A , jak B do B i C do C Jedno­cześnie zaś A tak się ma do AA , jak B do BB , jak C do CC . Jednostki A, jednostki B i jednostki C, stanowiące grupę ABC obok cech wspólnych wszyst- ROZDZIAŁ XII 119 kim różnią się stopniem złożoności. To samo ma miej­sce w grupie A B C. I tak: A jest to układ mechaniczny złożony. B jest to układ nadmechaniczny prosty (biologiczny prosty). C jest to ,, ,, złożony (biologicz- ny złożony). AA, BB, CC są to tylko odpowiednie ich aggregaty. A — jest to układ nad mechaniczny prosty (b i o 1 o- giczny prosty).. B — związek układów nad mechanicznycn prostych (z w. układów biologie z. prostych). C — związek układów nadmechanicznych złożo­nych (z w. układów biologie z. złożonych). AA —związek układów nadmechanicznych prostych (zw. układów biolog, prostych). BB —związek związków nadmechanicznych pros­tych (związek związków biol. prostych). CC —związek związków nad mechanicznych złożo, nych (związek związków biol. złożonych). Ponieważ A , B i C są utworami między sobą analogicznemi, przeto i ich związki (AA i t. d.) są związ­kami między sobą analogicznemi. Analogiczność tych utworów prowadzi do uznania analogii między zja­wiskami dynamicznemi, jakie są właściwe każdemu z nich. W BB , jak wiadomo, tkwi zjawisko dynamiczne, które nazywamy życiem, przeto coś podobnego do życia tkwić musi i w AA oraz w CC Możemy więc powiedzieć, że w AA tkwi życie 1-szego stopnia w BB „ ,, 2-iego ,, w CC „ „ 3-iego ,, A, B, C nie tworzą podobnych związków, układają się one tylko w aggregaty i dlatego nie mamy w AA- BB i CC (nagromadzeniach) tego, co nazywamy życiem. Spróbujmy teraz zdefiniować najlepiej nam znaną ROZDZIAŁ XII grupę układów. Jest nią bezwątpienia szereg środkowy; B i BB oraz B i BB . B. Cóż to jest jednokomórkowiec? Jest to związek biogen zcałkowany w żywe jestestwo samodzielne. Błą­dzi on w swem środowisku, szukając pożywienia sobie właściwego. Tłum tych jestestw (jednokomórkowców) (BB) skupia się i rozprasza co chwila, bez innej dy­rektywy, nad głód oraz najprostsze funkcye fizyologiczne i bez wzajemnej zależności osobników. B . Co to jest komórka ustroju? Jest to, podobnie jak B, związek biogen, zcałkowany w żywe jestestwo. Jestestwo to nie jest jednak wolne i funkcye jego nie są ani jednakowe ani normalne. Jestestwa te są w roz­maitym stopniu odchylone od normy pierwotnej, pod względem morfologicznym i funkcyonalnym. Każde je­stestwo B jest związane w organizm (BB ) i skrępo­wane ścisłą zależnością od innych jestestw B (komó­rek). Ono zaspakaja głód, nie porzucając miejsca, jakie zajmuje w ustroju, ani roli swej specyalnej. Jedne ko­mórki w organizmie, j. np. białe ciałka krwi, są morfo­logicznie bardzo mało wyspecyalizowane i przenoszą się ustawicznie po ustroju, ruch ich wszakże i funkcye są unormowane ściśle. Komórki te są ruchliwe dlatego, że silniejsza od nich moc ,,więzi organicznej" nakazuje im spełniać takie, nie zaś inne funkcye z tą samą nieu­błaganą koniecznością, z jaką inne komórki organizmu, np. komórki nerwów lub kości tkwić muszą na swo­ich stanowiskach unieruchomione i bardzo wyspecya­lizowane do czynności zgoła odmiennych od czynności tamtych komórek. Opierając się na powyższych, bardzo ogólnikowych, ale wystarczających określeniach szeregu środkowego, odpowiedzmy sobie teraz na pytanie: Czemże będzie w stosunku do tych układów ana­logiczny szereg trzeci: C, CC oraz C, CC, który nas najbliżej obchodzi? ROZDZIAŁ XII 121 C. Zwierzę. Jest to związek komórek, scałkowany w żywe jestestwo samodzielne, w osobnik. Błądzi ono w swem środowisku, szukając pożywienia. Tłum zwie­rząt (CC) skupia się i rozprasza bez innej dyrektywy nad głód i potrzebę spełniania funkcyi fizyologicznych. Funkcye te są bardziej różnorodne i bardziej skompli­kowane, niż funkcye komórki wolnej, ale różnorodność tych funkcyi jest w prostym stosunku do skompliko­wania organizmu zwierzęcia. Wśród zwierząt jednako­wych niema wzajemnej zależności. Ponieważ jednak zwierzę rozmnaża się w sposób bardziej skompliko­wany niż komórka i całostkę jego biologiczną stanowią dwie płcie oraz dzieci, przeto w granicach rodziny daje się tu dostrzegać wzajemna zależność, często (t. j. u niekt. zwierząt) przechodząca w luźny i czasowy quasizwią-zek mniej lub więcej licznych osobników. Związek taki miewa jednak z reguły charakter tylko rozszerzo­nej rodziny. C. Jestestwo społeczne (człowiek). Jest to, podo­bnie, jak C, związek komórek, scałkowany w żywe jestestwo samodzielne, w osobnik. Jestestwo to zdolne jest do łączenia się z innemi w supraorganizm (CC). Wtedy funkcye osobnika przestają być normalne i w roz­maitym stopniu odchylają się od normy pierwotnej, a skrępowanie zależnością od innych jestestw podo­bnych wzrasta wraz ze wzmaganiem się stopnia zró­żnicowania osobników. Wszystko cośmy powiedzieli i co możnaby jeszcze powiedzieć pod B ma tu zastosowanie, z tą jednak ważną różnicą, że C, nie będąc jednostką zróżnico­waną morfologicznie, nie traci nigdy zdolności do życia samodzielnego (jak C) i nie traci możności zmie­niania swych funkcyi specyalnych bądź na normalne, pierwotne, bądź na inne specyalne. Tak więc, zwierzęta (C) zachowują się, jak jedno­komórkowce (B), wyspecyalizowane do życia w odo- ROZDZIAŁ XII sobnieniu. Tworzą one gromady (CC), ale nie tworzą społeczeństw (CC). Człowiek (C) zachowuje się jak komórka ustroju (B ), uzdolniona do życia w ścisłej łączności z innemi. Nie tworzy on gromad (CC), lecz społeczeństwa (CC). Przy całej swojej morfologicznej ,,wolności" jest to niewolnik ustroju społecznego, to, poprostu mówiąc, komórka kompleksu społecznego. Dla uzupełnienia porównań wypada nam wreszcie porównać z temi dwoma szeregami szereg pierwszy: A, AA 1 A , AA . A . Układ mechaniczny złożony. Jest to związek ukła­dów prostych (atomów), scałkowany w cząstkę samo­dzielną, zostającą w stałej prawie równowadze dyna­micznej. Tłum takich układów (AA) (aggregat) składa ciało nieożywione. Skupia się on i rozprasza pod wpły­wem zewnętrznych czynników mechanicznych (fizycz­nych). Wszystkie układy funkcyonują jednakowonormalnie i nie różnicują się między sobą. A . Biogena. Jest to związek układów prostych (ato­mów) scałkowany w cząstkę samodzielną, zostającą w niestałej i wciąż odnawiającej się równowadze dynamicznej, t. j. oddający ustawicznie swemu środo­wisku pewne atomy i przybierający z niego inne, dla osiągnięcia nowej równowagi. Układy te są w rozmaitym stopniu odchylone od normy właściwej układowi A i są związane w suborganizm (AA ), stając się nierozdzielną częścią skła­dową takiej całości (AA ), przyczem nie funkcyonują normalnie, lecz jednostronnie, przejmując na siebie część funkcyi innych cząstek, a zrzucając część wła­snych na inne. Pełnią one swoje funkcye, nie porzu­cając miejsca, jakie zajmują w suborganizmie, ani swej roli specyalnej. Byłoby bezużytecznem snuć dal­sze określenia, gdy natura biogeny i komórki na wielu punktach jest jeszcze ciemna i stanowi dopiero przed- ROZDZIAŁ XII 123 miot gorliwych dociekań chemików, biologów i embryologów. Wielu pytań nie możemy nawet stawiać, nie tylko kusić się o ich rozstrzyganie 1. Dla nas wa­żnem i dostatecznem było stwierdzenie pewnego paralelizmu, istniejącego między szeregami A, B i C oraz z drugiej strony między A , B i C i na tem możemy poprzestać, jeśli chcemy kroczyć po gruncie pewnym. AA , BB i CC są związkami pewnych całostek: biogen, komórek i organizmów o funkcyach zróżnicowanych, złączonemi wzajemną zależnością w jedną całość wyższego rzędu, zostającą w niestałej i wciąż odnawiającej się równowadze dynamicznej przez przybieranie ze środowiska materyałów potrzeb­nych do osiągnięcia równowagi i wydzielanie produk­tów, będących wynikiem procesu osiągania równowagi. Nie trzeba wielkiej bystrości, aby zauważyć, że we wszystkich tych kategoryach stopień zróżnicowania ca-łostek, stanowiących związek, może być i bywa bar­dzo rozmaity: I tak: Co do AA . W komórkach najprostszych zróżnico­wanie biogen jest stosunkowo do najwyższych nie­znaczne, w komórkach rozrodczych, jest bardzo wielkie, powiedzmy wprost niepojęte dla nas w obec­nym stanie wiedzy (cytologii i embryologii). Co do BB mamy do zanotowania to samo. W naj­niższych organizmach, których znamy liczne tysiące gatunków, zróżnicowanie komórek jest niezbyt wiel­kie. O ileż większe bywa w organizmach bardzo skom­plikowanych, o zmysłach wydoskonalonych, o syste­mie nerwowym bardzo powiększonym, rozgałęzionym 1 Np. pytania, czy w komórce biogeny są zróżnicowane morfologicznie i funkcyonalnie, czy tylko funkcyonalnie, coby prowadziło do rozstrzygnięcia: czy szereg A — AA podobniejszym jest do szeregu C, CC lub szeregu B , BB . Pytania tym podobne są dla nas obojętne i dlatego nie po­trzebujemy się niemi zajmować. ROZDZIAŁ XII i czułym. I tu jest ono wprost niepojęte dla nas w obec­nym stanie wiedzy (anatomii, fizyologii i psychologii). Co do CC. W najniższych społeczeństwach zró­żnicowanie osobników jest tak nieznaczne i chwiejne, że trudno je niemal odróżnić od osobników gromad­nych tylko, które zbierają się w aggregaty. Tymczasem w najwyższych, obszernych społeczeństwach zróżnico­wanie to jest tak daleko posunięte, różnostronne i zwikłane, że wprost nie daje się uchwycić w jakiś zrozu­miały system w obecnym stanie wiedzy (socyologii, antropologii, etnologii, psychologii i t. d.). Moglibyśmy snuć dalej i długo jeszcze porównania, któreśmy zaledwie rozpoczęli, moglibyśmy wynajdy­wać coraz nowe, mniej lub więcej uderzające i realne podobieństwa i różnice, jednak nie będziemy tego czy­nić, bo cel nasz już osiągnięty. Z tego, co już zostało powiedziane, wypływa ważna i całkiem wystarczająca konkluzya: że społeczeństwo jest naprawdę utworem, analogicznym z organizmem. Na tym punkcie i w tych granicach nie dokona­liśmy wprawdzie żadnego odkrycia, ale wyraziliśmy ściślej i bardziej naocznie stosunek już dawno roz­poznany, popularny i mający w dziejach nauki długą historyę. Analogia społeczeństwa z organizmem nie była już obcą Platonowi i Arystotelesowi (???????? VI, 7—XXI,2); posługiwali się nią liczni myśliciele l, w ostatnich zaś czasach rozwinął ją szeroko Herbert Spencer oraz wielu socyologów i filozofów. Była ona nie tylko oczywista dla wielu umysłów, ale i bardzo ponętna. 1 A. Schaftesbury (1671 — 1713), Samuel Ciarke (1675 — 1729), Samuel v. Pufendorf (1632—1694), K. Volney (1757— 1820), Condorcet (1743 — 1794), po części Lessing (1729 — 1781) i Herder (1744—1803). ROZDZIAŁ XII 125 Porównanie społeczeństwa, zwłaszcza o wyraźnie zróżnicowanych funkcyach, z organizmem o różnych narządach nastręcza się samo przez się, nastręcza się tak odrazu i tak łatwo, że nieraz prowadzi do zestawień bardzo powierzchownych1. Nadużywano też tych porównań, biorąc analogie powierzchowne i wy­łącznie retoryczne za realne, biorąc podobieństwa przy­padkowe lub całkiem zewnętrzne za wskaźniki przy­czynowej wspólności cech, podobieństwa, mające co najwyżej dydaktyczną wartość, za podobieństwa wartości heurystycznej. Nic więc dziwnego, że takie powierzchowne, a często fałszywe, bo pozorne analogie nie mogły ani pogłębić naszej wiedzy, ani doprowadzić do odkryć owocnych. Wątek ich rychło się zrywał albo prowadził do fałszywych zestawień do całkiem sztucznych zbliżeń — do wniosków bezpod­stawnych. Już Comte uważał ludy (a nawet ludzkość) za organizmy i przypisywał wiele wagi tej idei, ale nie umiał jej uzasadnić, ani właściwie ująć. Nie powiodło się to i jego następcom. I właśnie taki szereg odstraszających przykładów skłania mię do podwojenia ostrożności, aby nie zejść na manowce. Pragnąłem upewnić się, czy między orga­nizmem, a społeczeństwem podobieństwa są tylko po­dobieństwami zewnętrznemi i przypadkowemi, czy też polegają na istotnej wspólności cech i przekonaliśmy się, że mamy tu realną analogię, sięgającą do najgłębszej istoty obu analogicznych utwo­rów. Stwierdziliśmy istnienie szeregu analogii realnych między rzeczami bardzo odległemi od siebie, lecz mimo to związanemi w jakiś system obszerny. Okazało się że społeczeństwo jest utworem, analogicznym nie tylko z organizmem, ale przez organizm czemś analogicznem 1 Jak np. znana metafora Platona o czterech klasach spo­łecznych. ROZDZIAŁ XII z komórką, a przez komórkę z małą znaną nam biogeną, wreszcie przez tę ostatnią nawet z mechanizmem, złożonym z atomów. Już sama rytmiczność i prostota stosunku między temi rzeczami dowodzi, że stosunek jest realny, bo rzeczywistość świata odznacza się właśnie prostotą. Ale, jeśli nie chcemy schodzić z gruntu pewnego, należy poprzestać na dostrzeżonym stosunku, wyciągnąć z jego poznania wnioski logiczne i nie usiłować wyprzedzać naszej wiedzy przez omijanie przeszkód, których po­konać nie jesteśmy w stanie. Obok analogii — istnieją, bo muszą istnieć, mię­dzy trzema szeregami, któreśmy zestawili, także i po­ważne różnice i o nich należy pamiętać. ROZDZIAŁ XIII 127 XIII. Organizm jest jednem subspołeczeństwem. Społeczeństwo jest jednym supraorganizmem. Konsekwencye tego. Podobieństwa i różnice. Ponieślibyśmy dotkliwą stratę, gdybyśmy jeszcze nie uwypuklili równorzędności organizmu (BB ) z nagromadzeniem komórek wolnych (BB), a więc równorzędności jednego osobnika zwierzęcego z całą ko­lonią drożdży, bakteryi lub innych jednokomórkowców. Dostrzeżenie równorzędności obu tych tak niepo­dobnych do siebie napozór zjawisk, polegających na odmiennej formie bytu komórek, pozwala nam prze­niknąć myślą do tak zawrotnych i tajemniczych głę­bin świata, otwiera myśli badawczej tak szerokie ho­ryzonty, że w tych głębinach całe społeczeństwo ludz­kie maleje i ginie, niby pyłek ziemski w tumanie słońc i mgławic nieskończonej przestrzeni. Cóż może być oczywistszego, a zarazem bardziej imponującego, nad przeświadczenie, że jeden osobn i k bądź roślinny, bądź zwierzęcy, jest tem samem, czem są dwa całe rody dwu komórek wolnych, które świeżo odbyły akt amphimixis i mnożą się na­stępnie już tylko przez dzielenie się i pączkowanie? Jeden osobnik zwierzęcy, lew np. jest komplet- ROZDZIAŁ XIII nem pokoleniem, powstałem z dwu komórek (roz­rodczych), które się połączyły w jedną komórkę. Łatwo zrozumieć, dlaczego ciało zwierzęcia (organizm) reprezentuje nie jeden, lecz dwa całe rody dwu komórek. Dwie komórki, po dokonaniu amphimixis rozdzielają się i każda rozpada się na oddzielnie żyjące komórki, które ze swej strony dają początek nowym wolnym komórkom, tak długo, jak długo starczy ko­mórkom siły, udzielonej przez akt amphimixis. Mamy tu sumę wolnych komórek z dwu rodów. Dwie zaś komórki rozrodcze lwa, po zlaniu się ze sobą, już się nie rozdzielają; z obu ich poko­leń buduje się jeden organizm, jeden lew. Po­tomstwo obu komórek układa się razem w całość, którą nazywamy ciałem zwierzęcia. Lew jeden jest całym cyklem życia dwóch komórek skoja­rzonych 1 i trzeba go postawić obok cyklu licznych pokoleń dwóch jednokomórkowców, — cyklu, zamknię­tego między jednym a drugim aktem amphimixis. Ta tylko zachodzi różnica między obu cyklami, że w cyklu związanych komórek (w organizmie), wszy­stkie one są zróżnicowane2, gdy w cyklu wolnych wszystkie są, bo muszą być jednakowe i wolne. W cyklu pierwszym wszystkie są, że się tak wy­rażę anormalne, bo zróżnicowane, w drugim nor­malne, bo jednakowe. Taksamo równorzędnemi ze sobą zjawiskami choć niepodobnemi są społeczeństwo (CC) i nagromadze­nie osobników zwierzęcych wolnych (CC). Społeczeństwo jest jednym supraorganizmem, a od­powiada mu w przyrodzie pewna suma pokoleń 1 Mnożących się w proporcyi geometrycznej przez dzie­ lenie aż do utraty możności dzielenia się, co pociąga śmierć zbiorową. 2 Z wyjątkiem komórek rozrodczych. ROZDZIAŁ XIII 129 zwierząt wolnych, niezdolnych do łączenia się w supraorganizm. Musimy tu jednak zaznaczyć, że analogia między społeczeństwem (CC), a organizmem (BB ), która nas tu zajęła, jest niezupełna. W społeczeństwie nie może być mowy o cyklu, podobnym do cyklu życia ko­mórek, albowiem szereg pokoleń bądź zwierzęcych, bądź ludzkich, czyli szereg organizmów nie zna żad­nych granic. Jego nie zamyka w czasie żaden akt, po­dobny do aktu amphimixis. Z jednej więc strony mamy pewną, nieograni­czoną ilość pokoleń lwów, rozrodzonych w pewną ilość osobników, rozdzielonych przestrzenią i czasem, nie pozostających w żadnej ze sobą łączno­ści (CC), z drugiej pewną, niewyraźnie ograniczoną ilość ludzi i ich pokoleń, tak samo rozdzielonych prze­strzenią i czasem, ale mimo to złączoną i w prze­strzeni i w czasie tysiącem nici, które czynią z tego roju jestestw jedną wielką całość, jakiś pozbawiony wyraźnych granic supraorganizm (CC), który nazy­wamy społeczeństwem. Tam mamy tłum osobników jednakowych, normal­nych i wolnych, tu układ, związek osobników, złączo­nych wzajemną zależnością i zróżnicowaniem funkcyonalnem, a zatem niejednakowych (funkcyonalnie) i anor­malnych (funkcyonalnie). Musimy więc poprzestać nad podkreśleniu tego faktu realnego, że w przyrodzie powstają wciąż w nieprzejrzanej mnogości zbiorowe istnienia, z których każde jest podobne do społeczeństwa. Twory te (organizmy) zjawiają się, trwają przez czas krótki i znikają, na ich miejsce wyrastają nowe i ta bujność życia trwa od milionów lat, wiecznie młoda, wiecznie nowo odradzająca się i coraz pełniejsza, a bardziej urozmaicona. Twory subspołeczne wytryskują z materyi nieor­ganicznej w nieprzeliczonych odmianach na całej nie- Cywilizacya. 9 ROZDZIAŁ XIII mal powierzchni globu, tak rozmaite, że aż nieogar­nione. Każda roślina, z milionów, jakie wzrok nasz na raz może ogarnąć, każde zwierzę i każdy człowiek jest osob­nym, zamkniętym w sobie bytem zbiorowym. Każde jestestwo wielokomórkowe, nie domyślając się tego, mieści w sobie całe subspołeczeństwo komórekindywiduów, skazanych na żywot w łączności z innemi, pracujących razem dla utrzymania się przy życiu i w łą­czności, niezmordowanie, a tak sprawnie i planowo, z taką mądrością indywidualną i ogólną, że mądrość ludzka musi się czuć zwyciężoną, gdy sobie uświado­mi bezmiar tych zgodnych wysiłków i tysiącznych zabiegów międzykomórkowych, tych prac, wykony­wanych z niedoścignioną w społeczeństwie ludzkiem dokładnością! Jeżeli też społeczeństwo daje nam słaby obraz or­ganizmu, i jeżeli pomijając pewne różnice, dopatruje­my się w niem słusznie tego, co jest istotą organizmu, mianowicie organizacyi, to musimy wyznać, że w or­ganizmie mamy coś więcej, niż „społeczeństwo" komórek. Tu mamy nie obraz społeczeństwa, ale ideał jego wprost niedościgniony w najwyższych na­wet społeczeństwach ludzkich. I tutaj występuje nowa różnica między organizmem, a społe­czeństwem, różnica pospolicie niedoceniana przez filozofów przyrody, polegająca na niższości społeczeń­stwa w porównaniu z organizmem. Między społeczeń­stwem komórek a ludzi ta zachodzi różnica, że pier­wsze odznacza się doskonałem zharmonizowa­niem komórek, jakiemu niedorównywa nietylko żadne społeczeństwo, brane jako całość, ale nawet żadna or­ganizacya wewnątrzspołeczna (instytucye), choćby funkcyonowała najsprawniej. I bije w oczy nietylko doskonałe zharmonizowanie komórek. Równie mocno uderza nadzwyczajne skom- ROZDZIAŁ XIII 131 plikowa nie organizmu, doskonałe rozspecyalizowanie jego komórek. Obraz skomplikowania i harmonii funkcyi, jaki nam odsłania każdy organizm zdrowy, zostawia daleko w tyle wszelkie ludzkie ideały sprawności i skomplikowania funkcyi osobników, możliwe choćby w najwyższych społeczeństwach ludzkich. Te i tym podobne różnice 1 dowodzą, że podobień­stwo społeczeństwa do organizmu jest niezupełne. Po­mimo to, pewna, dość daleko idąca współrzędność obu zjawisk w przyrodzie, jest faktem niewątpliwym i wiele dającym do myślenia; jej uwzględnianie może przynieść niejedną korzyść naukową w badaniu społeczeństw. Jeszcze coś nadzwyczajniejszego mam do podnie­sienia, o czem zapominać nie wolno, pomimo, że to, jako nowa zagadka natury, może nas przyprawić o za­wrot głowy. Chodzi tu o stosunek organizmu do or­ganizmu macierzystego, oraz do tego, który zeń pow­stanie. Chodzi o fakt najpospolitszy, a jednak zdumie­wający ze względu na analogię organizmu ze społe­czeństwem, o fakt, że w całym przebiegu życia organizmu (bytu subspołecznego komórek) niema prawie nic dowolnego. Żywot subspołeczny roz­wija się z nieuniknioną koniecznością, według planu z góry zakreślonego już w żywocie two­rów macierzystych i ojcowskich, poprzedzających jego pojawienie się. Wszystkie komórki, które się dopiero tworzą w or­ganizmie, powstają, różnicują się i pracują w taki spo­sób, w takiej kolei, jak powstawały, różnicowały się i pracowały komórki osobnika poprzedniego (tj. cyklu poprzedniego komórek organizmu). Organizm po­winien być dokładnem powtórzeniem się or­ganizmu poprzedniego. 1 których już nie będziemy tu podnosić. 9* ROZDZIAŁ XIII Dokładność, z jaką cykl miniony życia zbiorowego odtwarza się, bywa nadwyrężana tylko o tyle, o ile środowisko stawia przeszkody dokładnemu powtórze­niu się cyklu poprzedniego. Wprawdzie ultrakonser­watywne subspołeczeństwo walczy z temi przeszko­dami, starając się utrzymać możliwie ściśle na drodze, wytkniętej przez szereg organizmów poprzednich, ale właśnie ta walka ze środowiskiem wywiera zawsze wpływ perturbujący. W rezultacie każde subspołeczeń­stwo komórek bywa nieco odmienne od poprzedniego, choć według praw (przyczyn) wewnętrznych, powinno być dokładnem powtórzeniem poprzedniego. Odchyle­nie idzie prawie zawsze w kierunku większego różni­cowania się. Zjawisko jednak komplikowania się, nie zaś upraszczania się każdej nowej seryi subspołeczeń-stwa komórek, niema w sobie nic nieoczekiwanego, albowiem w każdem następnem zachodzą zawsze tylko częściowe i, przy danych (chwilowych) warun­kach środowiska, konieczne przeróbki, zrywa­jące dawniej osiągniętą równowagę dynamiczną i zmu­szające każde nowe subspołeczeństwo do usiłowań zdobycia nowej równowagi. Stosunki międzykomór­kowe, obojętne w procesie zdobywania nowej rów­nowagi, nie ulegają żadnym zmianom, a więc powtó­rzone bywają w nowej seryi. Ale nowa równowaga będzie równie niedoskonałą dla przyszłego organizmu, jak dawna była dla tego, który osiągnął sobie właś­ciwą równowagę. Jako niewystarczająca na przy­szłość, zmieni się ona znowu na inną, ale zawsze tylko w kierunku, jaki jej wyznaczą przyszłe wa­runki zewnętrzne; zapewne też w innym, niż poprzed­nie. Wszystko więc w organizmie, co chwilowo nie potrzebuje się przystosowywać, pozostanie ściśle przy dawnym układzie, a zmianie ulegnie to tylko, co będzie narażone na największe tarcie z otoczeniem lub to, co wpłynąć może na zmniejszenie owego tarcia w in- ROZDZIAŁ XIII 133 nem miejscu organizmu, i to w takiem mianowicie, które samo nie zdołałoby z natury swoich funkcyi przy­stosować się tak dobrze do otoczenia, aby znieść mo­gło tarcie z nim. Właśnie dlatego organizmy kompli­kują się, nie zaś upraszczają. Takie funkcye regulatorów między organizmem a śro­dowiskiem pełnią najbardziej wyspecyalizowane grupy lub całe systemy komórek. Komórki np., pełniące łącz­nie funkcye oka, pierwotnie były grupą niezbyt liczebną i niezbyt wyspecyalizowaną. Za ich pomocą subspo-łeczeństwo komórek odróżniało niegdyś zaledwie świa­tło od ciemności. Ale różnicując się, skutkiem usta­wicznego przystosowywania się do warunków środo­wiska przez ciąg licznych tysięcy cyklów, z pośród których przeżywały (tj. reprodukowały się) tylko przy­stosowane najlepiej, grupy oczne komórek stawały się coraz liczniejsze i coraz czulsze, aż w tych subspołeczeństwach (zwierzętach), które są wytworem najżyw­szych i największych różnicowań się licznych seryi poprzednich, (których to seryi stanowią edycye coraz bardziej skomplikowane), doszły te specyalne grupy oczne do tej sprawości (czułości), jaką odznacza się aparat wzrokowy wielu ptaków i zwierząt ssących. Podobną ewolucyę przebyły wszystkie zmysły wszy­stkich typów pierwotnie prostych i tępych, o ile przed­stawiciele tych typów bywali zmuszani do bardzo częs­tych, a nawet do ustawicznych odstępstw od planu poprzedniego. * * Jakież wypływają konsekwencye z cykliczności bytu organizmów, (która tutaj została szkicowo zaledwie zaznaczona) dla szeregu wyższego, dla nadorganizmów czyli społeczeństw? Czy społeczeństwo ma swój byt indywidualny na wzór organizmu i swój rozwój cyklami, na wzór po- ROZDZIAŁ XIII koleń organizmów, czy ma swoją osobniczą indywi­dualność, a w niej jakąś świadomość, podobną do świadomości organizmu ? Pytania te pozostaną zapewne nierozwiązane. Czło­wiek, będąc tylko komórką nadorganizmu, nie zdoła zupewne nigdy wznieść się do zrozumienia tej całości. Nawet cała grupa społeczna, specyalnie funkcyonująca, nie zdoła świadomością swoją przebić się przez ty­siące tajemnic do odgadnienia planu całości, aby mo­gła zrozumieć stosunek swych własnych funkcyi i rolę swoją do funkcyi całości i do roli owej ca­łości w świecie zewnętrznym. A cóż dopiero mówić o zrozumieniu: czy ta całość ma swoją osobną świa­domość, któraby kierowała jej częściami albo czy ta całość rozwija się z nieuniknioną koniecznością, we­dług planu, zakreślonego w szeregu cyklów minio­nych ? Pytania te, pomimo całej ich ważności, praktycznie mogą i muszą być dla nas obojętne. Rozważanie też niniejsze, dotykając tych pytań, miało znaczenie tylko teoretyczne i uboczne. Chciałem tylko uchylić rąbek zasłony, poza którą wolno tylko przeczuwać ogrom zjawisk świata, któ­rego poznać, ani ogarnąć człowiek zapewne nigdy nie zdoła. Chciałem tylko powiązać częściowoanalogiczne ze sobą dwie serye, czy dwa stopnie »życia«, abyśmy głębiej ujęli stosunek komórki organizmu — do czło­wieka, ujmowanego jako komórka społeczeństwa. Pozostawiając teraz na boku zagadki nierozwiązalne, powrócimy do pytań bezpośrednio nas interesujących i leżących w sferze poznawalnej. Czas podnieść pyta­nie: co to jest, co łączy osobniki ludzkie w społeczeństwo? ROZDZIAŁ XIV 135 XIV. Niewidoczne łączniki. Komórki organizmu prawie dotykają się do siebie ściankami swemi, osobniki zaś społeczne odznaczają się wolnością fizyczną taką samą, jak osobniki niespo-łeczne, do których też są podobne. Z tego powodu o istnieniu więzi pierwszej nie wątpimy, gdy drugiej nie dostrzegamy i wyobrażamy sobie, że jej wcale niema. Między organizmem, a społeczeństwem, mamy tu róż­nicę uderzającą, ale jest ona tylko pozorna. W grun­cie rzeczy więź społeczna istnieć musi, choć jej zmysłami nie poznajemy. Co więcej, po zastano­wieniu się nad istotą wszelkiej więzi musimy wy­znać, że obie: organiczna i społeczna są jednakowo zrozumiałe, lub jednako niezrozumiałe. Więź organiczna, choć lepiej niby przemawia do naszych zmysłów, ani na jotę nie jest zrozumialsza od społecznej — więź społeczna nie jest także ciem­niejsza od niby namacalnej, bo bardziej materyalnej, organicznej. Nic to nie znaczy, że osobniki spo­łeczne nie są tak materyalnie spojone w jeden or­ganizm ze sobą, jak komórki. Spojenie, analogiczne ze spojeniem komórek, istnieje tutaj, tylko natura więzi jest inna. Aby ją ocenić, odpowiedzmy sobie na da­leko prostsze pytanie: co łączy cząstki wody w kroplę kulistą? Dlaczego te cząstki nie ulegają rozproszeniu? ROZDZIAŁ XIV Powiadamy: siła przylegania je łączy, chociaż dobrze wiemy, że niema tu żadnego przylegania, bo cząstki wody nie dotykają się do siebie; są tylko przy­ciągane do siebie według praw, które nazywamy pra­wami włoskowatości. A co łączy cząstki słońca i ziemi w całość i nie daje się im rozproszyć? Powiadamy: siła ciążenia czyli przyciągania. Cóż złączyło cząstki wody, stanowiące w tempera­turze zera i nieco wyżej zera drobną kropelkę kulistą, w ozdobną gwiazdkę sześcioramienną, gdy tempera­tura otoczenia spadła niżej zera? Siła krystaliczna. Co utrzymuje atomy wodoru i tlenu w tym ścisłym związku swoistym, którego rezultatem jest cząstka wody, i co zmusiło atomy wodoru i tlenu do zatrace­nia swego charakteru indywidualnego, a przybrania zgoła nowego charakteru wspólnego w połączeniu? Powiadamy: powinowactwo chemiczne, czyli siła che­miczna. Gdy zechcemy sobie odpowiedzieć: co łączy komórki w jeden organizm — odpowiemy zapewne znowu, że utrzymuje je w stanie zróżnicowania mor­fologicznego i funkcyonalnego i w stanie »życia« siła organiczna czy organizująca. Ludzi utrzymuje w społeczeństwie więź społeczna. Mamy tu same »siły«, ponazywaliśmy je rozmaicie i jesteśmy zadowoleni, że wytłumaczyliśmy zjawiska. Lecz myśmy ich w gruncie rzeczy wcale nie wytłuma­czyli. My nie mamy żadnego pojęcia, czem jest siła włoskowatości, krystaliczna, chemiczna i t. d.1 Najle­piej też może będzie, gdy sobie odrazu wyznamy, że pojęcie »siły« nawet w fizyce jest tylko pokrywką na­szej niewiadomości. »Siła« jest tylko wygodną maską naszej niewiedzy, ale gdybyśmy się mogli jej pozbyć 1 O tych »siłach« tyle mamy pojęcia, że zaczynamy je sprowadzać do jednej, podstawowej, do przyciągania mię-dzycząstkowego. ROZDZIAŁ XIV 137 raz na zawsze, a konsekwentnie, doszlibyśmy może prędzej do lepszego poznania rzeczywistości, która pod nią się kryje. Fizycy pozbyli się już złudzenia. Jesteśmy też naj­zupełniej uprawnieni za przykładem znakomitego fizy­ka, Hertza, uważać i nasze siły »organiczne« za dzia­łanie niewidzialnych połączeń i niewidzialnych mas, ruchem obdarzonych. Wyobraźmy sobie tylko, że ktoś związał niewidzialną dla nas nicią dwie kule i, niosąc jedną, drugą wlecze za sobą. Orzeklibyśmy wówczas, że między ciałem ciągnionem, a przyciąganem, istnieje pewna »siła przyeiągania«. A jednak mię­dzy kulami byłaby tylko pozornie jakaś »siła przycią­gania«; właściwie byłoby tam połączenie realną, choć niewidzialną nicią. Tak właśnie trzeba zapatrywać się na siłę, łączącą cząstki wody w gwiazdkę właściwego jej kształtu i bu­dowy, tak na siłę, łączącą komórki organizmu w ca­łość, a nie łączącą jednokomórkowców. Wśród ko­mórek organizmu istnieje niewidzialny łącznik, który wiąże te komórki ze sobą; wśród wymoczków i bakteryi łącznika tego niema. Pomiędzy osobnikami społecznemi istnieje i działa niewidzialny łącznik, którego niema między osobnikami zwierzęcemi, żyjącemi bądź w rozproszeniu, bądź w luź­nych i czasowych gromadach. Pewną ilość biogen, stanowiących jedną komórkę, coś złączyło w całość. To coś (ta siła łącząca) tkwi w biogenie, a brak go w cząstce białka martwego. W biogenie powstało coś takiego, czego brak w cząstce białka martwego i w każdej cząsteczce chemicznej zło­żonej. Komplet pokoleń komórki, stanowiący jeden orga­nizm, coś złączyło w całość. To coś (ta siła łącząca) tkwi w każdej komórce organizmu, a brak go w jedno- ROZDZIAŁ XIV komórkowcu. W komórce organicznej powstało coś takiego, czego brak w komórce wolnej. Pewną ilość pokoleń człowieka coś łączy w całość, którą nazywamy społeczeństwem. To coś (ta siła łą­cząca) tkwi w każdym człowieku (jako istocie społecz­nej), a brak go w zwierzętach (w istotach niespołecznych). W człowieku powstało coś takiego, czego brak w zwierzętach. Cóż powstało w biogenie i komórce? Jest to ta­jemnica życia i rozwoju jestestw organicznych. Zre­zygnować z poznania »owej siły«, owego łącznika nie wolno, ale tego my nie mamy obowiązku badać; jest to rzeczą chemików i biologów. Go powstało w człowieku? Czem może być ów łącznik, owa »siła łącząca« ludzi, owa nić społeczna? Jest to także tajemnica, ale tę zbadać jest naszym obowiązkiem. Czy nie zawiele zamierzamy ? Czy nie będzie zuch­walstwem i przecenianiem sił sam zamiar podobny? Aby nabrać otuchy, a zarazem przygotować się do rozwiązywania tego zadania, dobrze będzie, gdy po­wrócimy jeszcze raz do pojęcia »siły«. Przypomnijmy sobie, co powiedział Newton o »sile przyciągania«. Ciała zachowują się tak, jakby się przy­ciągały. I dziś fizycy mówią to samo: części mecha­nizmu spontanicznego wiąże ze sobą nieznana przy­czyna, którą ze względu na objawy nazywamy »siłą ciążenia «. Robert Mayer 1, jeden z najgenialniejszych fizyków, powiada tylko, że siły są przyczynami, przy- 1 R. Mayer. Bemerkungen über die Kräfte der unbelebten Natur. 1842. ROZDZIAŁ XIV 139 czyny zaś są objektami (ilościowo) niezniszczalnemi, a (jakościowo) przemiennemi. W przyrodzie znajdują się dwa rodzaje przyczyn, między któremi niema żad­nych przejść. Do pierwszego rodzaju przyczyn zali­czamy materye, do drugiego siły, albo raczej nie waż­ni ki. Siły są to istności niezniszczalne, prze­mienne, nieważkie. Fizyk więc nie powiada, że zna siły, przeciwnie, otwarcie wyznaje, że mu są zgoła nieznane. Nazywa je po prostu: nieznaną przyczyną. Mimo to fizycy nie załamują rąk bezradnie i badają skutki (działania) owych przyczyn nieznanych. My nie znajdujemy się w gorszeni położeniu od fizyków, nawet wówczas, gdy stwierdzamy, że nie znamy sił, działających w organizmie i społeczeństwie. Dlatego nie powinniśmy również oddawać się znie­chęceniu. Wyraziliśmy się, że w komórce organizmu »powstało« coś, czego brak w komórkach wolnych, pow­stał »jakiś łącznika, pragniemy dowiedzieć się, co ta­kiego powstało w człowieku, czego brak w zwierzęciu? Wyrażenie »powstało« było podwójnie nieścisłe. Siła, będąc tylko przyczyną, powstać nie może, lecz tylko musi być skutkiem innej przyczyny. Fizyk nam powiedział, że siła jest niezniszczalna i przemienna, a więc, że tylko przeobraża się. Suma energii we wszechświecie pozostaje ta sama — tylko daje efekty różnel. Ruch przemienia się w ciepło, to ostatnie w ruch i t. d. A więc, gdy zjawia się nieznana »przyczyna orga­niczna«, musimy przyjąć, że inna jakaś »przyczyna nieznana« przemienia się w »przyczynę organiczną«. Tak samo, gdy zjawia się »przyczyna społeczna« (któ- 1 Pierwsze prawo Clausiusa brzmi: Energia wszechświata jest wielkością stałą. ROZDZIAŁ XIV rej skutkiem jest społeczeństwo), wtedy inna jakaś przyczyna (»siła«) znika w odpowiedniej ilości, a ra­czej przeobraża się w społeczną, w łącznik społeczny. Tak jedna, jak i druga »siła« powstały więc z in­nych sił, t. j. niewątpliwie na koszt tych funkcyi, któ­rych komórka organizmu i organizm spełniać już od­tąd nie mogą. Czem są te siłyprzyczyny albo te łącz­niki, nie jest to sprawą ciemniejszą od kwestyi siły ciążenia, przylegania, osmozy, siły chemicznej i t. d. Je­żelibyśmy też ostatnie nazwali »wolą«, »charakterem«, »naturą«, »właściwością« atomów i cząstek, czy jak bądź inaczej, nicby się nie zmieniło, tak samo, jak gdybyś­my siłę organizującą komórki nazwali siłą przyciągania się wzajemnego komórek. Ale teraz czas wyznać, że chociaż siły, które mamy badać, są bardziej skomplikowane od sił elementarniejszych, wyżej wymienionych, to przecież jesteśmy w położeniu korzystniejszem od fizyków, chemików i biologów na punkcie możności poznawania przyczyny »społeczeństwa«, czyli łącznika społecznego. My mo­żemy posunąć się dalej niż fizycy i chemicy, dlatego, że przedmiot badania naszego jest dostępniejszy dla zmysłów naszych. My możemy rozpoznawać łatwiej niż fizycy, chemicy i biologowie stosunki, zachodzące między naszemi cząsteczkami (ludźmi), bo jesteśmy ich bliżej i znamy je dokładniej. Tamci badają działanie łączników naprawdę nie­widzialnych, bo niepoznawalnych bezpośrednio, bo niedostępnych dla zmysłów człowieka — tutaj, w świe­cie człowieka i zwierząt, poszukiwanie mamy ułatwione. Znajdujemy się w tej samej pozycyi, jakąby zajmował fizyk wówczas dopiero, gdyby mógł zejść do rozmiarów atomu i badać sto­sunki międzyatomowe, sam będąc wśród nich myślącym atomem. ROZDZIAŁ XV 141 XV. Co jest przyczyną społeczną i niewidocznym łącznikiem społecznym? Od samego początku badania naszego weszliśmy szczęśliwie na taką właśnie dobrą drogę. W pierwszych rozdziałach niniejszej pracy określi­liśmy społeczeństwo jako takie skupienie osobników jednogatunkowych i morfologicznie jednakowych, w któ­rem funkcye osobników są zróżnicowane 1, osobniki zaś same złączone są ze sobą stosunkiem zależności wzajemnej. Chcąc dowiedzieć się, czy społeczna forma bytu rozwinęła się z gromadnej, drogą prostej ewolucyi gromady, doszliśmy2 do wniosku, że żywot gromadny niema tego znaczenia w procesach prze­miany gatunków i w kształtowaniu się osobników, ja­kie mu przypisują socyologowie, że pozostaje on bez wpływu również na intelektualny rozwój osobników. Zauważyliśmy (rozdz. IV), że zwierzęta gromadne (stad­ne) nie górują ani rozumem, ani innemi ważniejszemi cechami nad pokrewnemi im zwierzętami niegromadnemi, że także żaden typ gromady niema głębszego znaczenia w kształtowaniu się osobników, albowiem najodleglejsze od siebie genetycznie gatunki tworzą 1 Na początku rozdz. IIgo. W rozdz. IVtym. ROZDZIAŁ XV gromady j e d n eg o typu, najbliższe zaś sobie żyją w zgoła odmiennych formach bytu gromadnego lub też wcale nie łączą się w gromady. Z tego powodu doszliśmy do wniosku, że przyczyna społecznej formy bytu (inaczej, tajemnica społeczeń­stwa) nie spoczywa w gromadzie, jako formie bytu1, lecz tylko w materyale, w osobniku, w tej formie (bytu), która jest molekułą bądź wolną, bądź gro­madną, bądź społeczną, ale musi posiadać pewien zbiór cech sobie właściwych, aby mogła stać się społeczną. Dopóki niema materyału na społeczeństwo — niema społeczeństwa, jest tylko gromada, Od chwili dopiero, gdy pojawia się taki materyał, gromada przestaje być gromadą, staje się społeczeństwem (rozdz. IV na końcu). Forma skupienia jest tu niczem, o wszystkiem decy­duje materyał. W rozdziale VItym sformułowaliśmy to wyraźniej, mówiąc, że człowiek jest materyałem społecz­nym, zasadniczo odmiennym od wszystkich jestestw niespołecznych, zarówno tych, które tworzą gromady, jak tych, które żyją w rozproszeniu. Ponieważ jednak człowiek nie wyskoczył gotowy, jak Minerwa z głowy Jowisza, lecz związany jest ge­netycznie z całym światem organicznym, przeto trzeba było uznać za rzecz niewątpliwą, że zanim stał się ma­teryałem społecznym, musiał być człowiek niegdyś jes­testwem niespołecznem. Mówiąc prościej, wytworzył się on z materyału niespołecznego. Powstało więc w nim samym w pewnem stadyum jego roz­woju coś, co go uczyniło jestestwem spo­łecznem, t. j. zdolnem do wchodzenia z podobnemi sobie w stosunek wzajemnej zależności, polegający na różnicowaniu się funkcyi osobników, składających gromadę-społeczeństwo. 1 Bo ta nie była nią w tysiącach tysięcy innych wypadków. ROZDZIAŁ XV 143 Zadaliśmy sobie wówczas pytanie : co człowieka uczyniło jestestwem nie gromadnem, lecz społecznem i tak stanęliśmy oko w oko z prastarem i zawsze jeszcze tajemniczem pytaniem : co to jest człowiek ? Ponieważ człowieka odróżnia od całego świata zwie­rząt wyjątkowy rozwój mózgu, jako organu dla wyjąt­kowo wielkich władz umysłowych, przeto »zbiegły się nam w człowieku dwa zjawiska dominujące, których przyczyny, ani stosunku wzajemnego nie znamy. Jed­nem jest wyjątkowy rozwój mózgu, drugiem wyjątko­wa zdolność osobników do łączenia się w związek spo-łeczny« (rozdz. VI). Rozstrzygnięcie stosunku wzajemnego obu cech ludzkich okazało się sprawą wagi pierwszorzędnej. Stosunek zaś tych cech może być dwojaki: a) albo wyjątkowa działalność mózgu dobrowadziła człowieka do zdolności łączenia się w społeczeństwa; b) albo zdolność do łączenia się w społeczeństwa wpłynęła na zwiększanie się masy jego mózgu, t. j. wzmogła czynności jego. W pierwszym wypadku wytworzyło się naprzód mą­dre jestestwo wielkomózgowe, a następnie stało się ono jestestwem społecznem; w drugim powstało na­przód jestestwo społeczne, a następnie dopiero stało się ono mądrym, wielkomózgowym człowiekiem. Po takiem sformułowaniu zagadnienia spostrzegliś­my, że niepodobna przystępować do jego rozwiązania, stojąc na ważkiej podstawie znajomości człowieka w oder­waniu od przyrody. Pytanie zbyt jest subtelne, a wa­żne, aby nie wymagało nawet sprawdzenia, czy nie zostało błędnie sformułowane. Dla sprawdzenia, czy jesteśmy na dobrej drodze, oraz dla zdobycia szerszej podstawy do dalszej pracy badawczej, zdecydowaliśmy ROZDZIAŁ XV się na wycieczkę wzdłuż, wszerz i wgłąb świata, aby szerokim rzutem oka ogarnąć całość stosunków ziem­skich. Zatoczyliśmy wielkie koło i stanęliśmy na tym sa­mym punkcie, z któregośmy wyszli. Krocząc innym, szerszym szlakiem, doszliśmy do tego samego przekonania, że między osobnikami ludzkie mi istnieje jakiś łącznik nieznany i źe on jest przyczyną społecznej formy bytu, że tego łącznika niema w zwierzętach nawet blizko z człowiekiem spokrewnionych. Stanęliśmy i teraz przed zagadką, której nie śmie­liśmy wówczas rozstrzygać, ale sytuacya nasza już się zmieniła na korzyść. Pierwej przepaść między człowiekiem, a zwierzę­tami wydawała się wyjątkową — teraz poznaliśmy w przyrodzie więcej zupełnie analogicznych przepaści. Okazało się, ze nieznany łącznik społeczny nie jest bardziej tajemniczy od przyczyny, łączącej komórki w organizm, a biogeny w komórki. Co więcej, doszliś­my do przekonania, że mamy realne podstawy spo­dziewać się łatwiej poznać łącznik społeczny, aniżeli inne analogiczne łączniki przyrody, a to w myśl re­flekcyi, któremi zamknęliśmy rozdział poprzedni. Tak więc, przekonawszy się, że dotychczas nie zabłąkaliś­my się, możemy z otuchą posunąć się dalej. * Teraz należy rozważyć ostatecznie stosunek wza­jemny dwu głównych cech człowieka : zdolności do łą-czenia się w ustroje społeczne i wyjątkowego rozwoju władz umysłowych. Na razie stosunek tych cech wydawał się nam dość prostym. a) Albo wysoki rozwój umysłowy stał się przyczyną zdolności do łączenia się w społeczeństwa; ROZDZIAŁ XV 145 b) albo zdolność do łączenia się w społeczeństwa jest przyczyną wielkiego rozwoju umysłowego. Innemi słowy: jestestwo ludzkie a) albo się stało naprzód mądrem, a dopiero przez mądrość społecznem; b) albo stało się naprzód społecznem, a dopiero przez społeczność mądrem. Teraz łatwo zrozumiemy, że sprawę należy wziąć głębiej i inaczej postawić, bo stosunek nie jest tak prosty, jak się w tej alternatywie przedstawia. Z rozważań, które były treścią rozdziału XIIgo, do­wiedzieliśmy się, że wspólną i konieczną cechą związków (AA , BB , CC) jest zróżnicowanie osobników1. Nieznana więc przyczyna, która wiąże osob­niki (A , B , C) w całki wyższego rzędu, musi być równocześnie przyczyną różnicującą te osobniki. Zarazem tkwić musi w samych osob­nikach, nie zaś zewnątrz nich. Teraz uściśliło się nam niejasne, a nawet wręcz mętne pojęcie »siły spo­łecznej «, czy »uspołeczniającej«, czy też »zdolności do łączenia się w społeczeństwa«, którem poprzednio chcie­liśmy operować. Teraz rozumiemy już dobrze, że występuje na scenę trzeci jakiś pierwiastek. Rozumiemy dobrze, że spo­łeczna forma bytu jest przedewszystkiem skutkiem j akiejś przyczyny łączącej i jednocześnie róż­nicującej. Tę właśnie przyczynę nieznaną, ten trzeci, a właś­ciwie pierwszy pierwiastek mamy nazwać po imieniu. Ażeby więc »wielki rozwój umysłowy« (inaczej mózgu) mógł być uważany za przyczynę »zdolności do łącze­nia się w społeczeństwa« czyli za »siłę uspołeczniają- 1 Bez zróżnicowania nie może być związków, są tylko aggregaty. Cywilizacya. 10 ROZDZIAŁ XV cą«, trzebaby przyjąć, że on sam jest ową nieznaną przyczyną łączącą i jednocześnie różnicującą osobniki. I odwrotnie. Ażeby »zdolność do łączenia się w społeczeństwa (siła uspołeczniająca) mogła być uważana za przyczynę »wielkiego rozwoju umysłowego«, trzebaby przyjąć, że ona sama jest ową nieznaną przyczyną łączącą i róż­nicującą. Gdy poprzednio obie alternatywy a) i b) wydawały się nam jednako prawdopodobnemu i niewiadomo było, którą wybrać, obecnie jedna tylko staje się możliwą, a która — zaraz to zobaczymy. Wpierw musimy alter­natywy nasze sformułować poprawniej. Teraz brzmieć muszą tak: a) albo wyjątkowy rozwój umysłu (mózgu) jest przy­czyną łączącą i różnicującą ludzi, czyli jest przyczyną społecznej formy bytu; b) albo przyczyna łącząca i różnicująca ludzi jest przyczyną wyjątkowego rozwoju umysłu (mózgu). W takiej formie alternatywa nasza przestaje być alternatywą. Pierwsza jej pozycya upada stanowczo. Wyjątkowy rozwój mózgu człowieka, czyli wysokie jego władze umysłowe pod żadnym pozorem nie mogą być uważane za przyczyną łączącą i różnicującą ludzi. Postaram się tego dowieść w rozdziale następującym. ROZDZIAŁ XVI 147 XVI. Przyczyną społeczną i łącznikiem społecznym nie są władze umysłowe człowieka. W dawniejszem sformułowaniu zadania alternaty­wa a nasuwała się z nieprzepartą siłą, jako wielce prawdopodobna. Wszak najwybitniejsi badacze powtarzają nam aż do znudzenia, że człowiek wyjątkowe stanowisko swoje w świecie zwierzęcym zawdzięcza wielkiemu rozwo­jowi swych władz umysłowych. A więc i drugą wy­jątkową właściwość człowieka: żywot w społeczności można było przypisywać wielkiemu rozwojowi władz umysłowych. Nic wszakże błędniejszego nad takie sta­nowisko ! Nie będę tu wzorem erudytów nagromadzać wy­czerpujących argumentów na poparcie mojej tezy. Mógł­bym ich przywieść wiele, ale poprzestanę na paru ta­kich, które same jedne wystarczą. Przedewszystkiem przypomnę, że nieuniknio­nym poprzednikiem] człowieka takiego, ja­kiego znamy, a więc posiadającego już myśl o wiele silniejszą i rozleglejszą od myśli każdego zwierzęcia, jest człowiek, nie posiadający jeszcze tego skarbu, którym jest wielki mózg. Cóż sprawiło, że człowiek mózg wielki posiada? Jedni przypuszczają, że któremuś z mikrocefalów- 10* ROZDZIAŁ XV! przedludzi urodził się potworek o wielkim mózgu właś­ciwym (Encephalon), organ ten okazał się oczywiście bardzo użytecznym w walce o byt i pokolenie potworka zwolna rozmnożyło się i zapanowało na ziemi. Niedopuszczalności podobnej hipotezy nawet dowo­dzić niepotrzeba. Według niej człowiek wyskoczył wprawdzie nie z głowy Jowisza, ale, co jeszcze cudowniejsza, z... własnej głowy. Inni przypuszczają coś pośredniego; Mikrocefalowi urodził się potomek nie o wielkim mózgu, ale o znacz­nie większym, a mózg ten został przekazany dzie­dzicznie dalszemu potomstwu. Mając walkę o byt ułat­wioną, potomstwo owe stosunkowo szybko rozwijało organ, który się okazał użytecznym. Stąd rozwój człowieka w jednym, szczególnym, psychicznym kie­runku. I to przypuszczenie równie jest niedopuszczalne, jak pierwsze. Przeciw niemu przemawia ścisły związek funkcyi różnych organów i zmysłów z funkcyami roz­maitych ośrodków mózgowych. Nic istotnie ważnego nie mogło w mózgu powstać nagle, bez łączności z ca­łym pozostałym aparatem nerwowym. Mózg wielki jest wytworem powolnego i długotrwałego rozwoju czło­wieka w jednym, szczególnym kierunku. W mózgu niema nic darowanego przez przy­rodę, wszystko jest w nim zdobyte. Mózg ludzki jest też jego prawdziwym dyplomem »człowieczeństwa«, jest stanem jego służby, gdzie zapisane są niezliczone jego tryumfy nad naturą. W nim złożona jest cała, bar­dzo długa historya umysłowego rozwoju człowieka. Każdy gram mózgu był zdobywany wielkim mozołem. Cóż jednak sprawiło, że człowiek doszedł do posia­dania tego skarbu, doszedł względnie szybko, i dla­czego nie doszło do tej mety żadne zwierzę? Zgadzają się wszyscy, że tego jeszcze niewierny. Przyczyny tego nadmiernego, jednostronnego rozwoju ROZDZIAŁ XVI 149 U człowieka i właśnie tylko u człowieka jeszcze nie znamy. Jeżeli tak, jakże więc można wyjaśniać zagadkę »społeczną« inną zagadką? Gzy zyskujemy coś na tem? Gzy dowiadujemy się czegoś ? Nie! Co więcej, skoro nie znamy przyczyny rozwoju mózgu, to nie znamy również stosunku jej do nieznanej nam również przyczyny społecz­nej. Nie mamy podstawy do uważania mózgu ludz­kiego za przyczynę przyczyny społecznej. A może właśnie jest on jej skutkiem? Sądzę, że to jedno negatywne rozumowanie wystar­cza ; mogę jednak przywieść drugie, choćby dlatego, że wydaje mi się być równie nowem w nauce, a przy­najmniej nie zdarzyło mi się spotkać z podobnem uję­ciem sprawy. Wychodzę z uznanego założenia, że funkcya stwa­rza organ. Nadmierny organ będzie wynikiem nadmier­nie wzmożonych funkcyi. Zachodzi teraz pytanie, czy funkcye są zawsze wynikiem potrzeby? Po większej części tak. Każde zwierzę ma tyle mózgu, ile go potrzebuje; gdyby go miało choć trochę zamało, zginęłoby w walce o byt. Potrzeby zwierząt są niejednakowe i dlatego mózgi ich (wielkość, jakość i subtelność) nie są jednakowe. Rybom np. wystarczają do dziś małe mózgi, gdy inne kręgowce mają je, stosunkowo do ryb, bardzo duże i nie mogłyby już utrzymać się bez takich, jakie mają. Funkcye psychiczne zwierząt wzmagają się w miarę komplikowania się warunków życia. Pomimo jednak,, że mózgi wszystkich zwierząt wzrastają, przyrost ich jest uderzająco powolny i dość równomierny. Dowo­dzi to, że warunki ich życia komplikują się wogóle dość powoli. Jeden człowiek wyróżnia się rozrostem mózgu wyjątkowo wielkim i wyjątkowo szybkim. Że jest to wynik nadzwyczajnego wzmagania się funkcyi, ROZDZIAŁ XVI to nie ulega wątpliwości, ale czy jest to zarazem wy­nikiem potrzeby? Jeśli odpowiemy twierdząco, powstaje pytanie: co za potrzeba zjawiła się tak nagle i trwale, aby dopro­wadziła człowieka do rozwinięcia władz tak bardzo wyjątkowych i zbytecznych w świecie zwierzęcym. Co to może być za potrzeba, której żadne zwierzę, nawet najbliżej mu pokrewne, nie doznawało? Musiała to być potrzeba całkiem wyjątkowa. Powoływanie się na »bezbronność fizyczną« i t. p. argumenty, powszechnie znane, nie wystarcza. Równo­waga dynamiczna między organizmem, a środowiskiem, mogła być tysiącem innych środków utrzymana, jak była i jest utrzymywana w świecie zwierząt. Istnieje bardzo wiele stworzeń o wiele bezbronniejszych i słab­szych, które, mimo braku przewagi umysłowej, nie zgi­nęły w walce o byt. Potrzeby tedy wielkiego mózgu u człowieka, wy­pływającej z ogólnych i zewnętrznych warunków ży­cia w środowisku pierwotnem człowieka, nie podobna dostrzedz, choćbyśmy jej najgorliwiej szukali. Bądźmyż konsekwentni i miejmy odwagę powiedzieć, że ko­niecznej potrzeby nie było. Sądzę też, że obserwacyę tę można uogólnić. Nie zawsze wzmaganie się pew­nych funkcyi reguluje potrzeba tych właśnie funk­cyi. Funkcye mogą wzmagać się wprost dlatego, że rozrostowi jednostronnemu funkcyi organizmu nie staje na przeszkodzie środowisko, lub rozwój innych funk­cyi. Zwierzę w takim razie wchodzi łatwo na manowce jednostronności i, krocząc po niej, rozwija się we włas­nym, specyalnym kierunku. Do takich anormalnie wzmożonych funkcyi, nie wy­wołanych potrzebą, należy choćby trąba słonia. Choć­byśmy nie wiem jak usprawiedliwiali to zjawisko »potrzebą«, zawsze pozostanie ono zagadkowem. Nie będzie jednak zagadkowem, gdy przypuścimy ROZDZIAŁ XVI 151 tylko to jedno, że rozrostowi trąby nic nie stawało na przeszkodzie, pomimo, że nie był on wywo­łany koniecznością. Mózg ludzki jest zjawiskiem podobnem do trąby słonia. Jednak jest on zboczeniem o wiele dziwniejszem, bo tu trzeba przyjąć nadzwyczajne wzmoże­nie się i skomplikowanie się najwyższych funkcyi umys­łowych, które, jak wiemy, bardzo powolnie wzrastają w całym świecie zwierzęcym i tylko skutkiem bardzo skomplikowanych potrzeb. Tu dla prostej możności rozwoju mniej nastręczało się pola. Do rozwoju orga­nizmu ludzkiego w tym kierunku normalny tryb ży­cia zwierząt, jaki był udziałem również i przodków człowieka, nie dawał żadnego ani bodźca, ani pola. Przeciwnie, twarde warunki życia zwierząt, hamują stale rozrost półkul mózgu wielkiego, koniecznych dla istnienia t. zw. objawów »wyższego« życia psychicz­nego — na rzecz móżdżku (Cerebellum), a zwłaszcza układu nerwów współczulnych (Systema vegetativum s. sympathicum), kierujących automatycznemi funkcyami organów i różnych części ciała, a więc funkcyami znaczenia bardziej wegetatywnego. Trzeba tedy przyjąć, że tutaj wzmożenie się funkcyi mózgu i to tej jego części, która u zwierząt pozostała nierozwinięta, jest w związku ścisłym z jakiemś szczególnem rozszerzeniem się pola dla owej »wyż-szej« działalności umysłowej. Jest ono tego rozszerze­nia się skutkiem. Pole to musi być i dotychczas nie­dostępne lub mało dostępne dla wszystkich zwierząt, a otwarło się tylko przed człowiekiem. Mogło tu zresztą nie być nawet potrzeby, dość, aby zjawiła się możność — i to wystarczyło do po­pchnięcia człowieka na tory nowe, niedostępne dla innych jestestw. Skoro nie możemy dostrzedz żadnej innej przyczyny, rozszerzającej pole działalności umy­słowej, możemy ją upatrywać właśnie w bycie spo- ROZDZIAŁ XVI ł e c z n y m, naprzód dlatego, że jest on drugą cechą, nieodłączną od rodu ludzkiego, a obcą wszystkim prawie zwierzętom, a powtóre dlatego, że towarzyszą­cym warunkiem jego (bytu społecznego) są wyższe uzdolnienia umysłowe. Przyczyną zaś społecznej formy bytu jest, jak już wiemy, »przyczyna łącząca i różnicująca« osobniki jednorodne i jednakowe. Wprawdzie nie umiemy jej jeszcze nazwać ani wskazać, lecz na pytanie : czy może być nią wyjątkowy rozwój mózgu, musimy odrzec przecząco, albowiem ta nieznana przy­czyna jest już przyczyną społecznej formy bytu, czyli tła, na którem właśnie wyjątkowy roz­wój mózgu mógł się dokonywać. Żadna rzecz nie może być własną przyczyną, więc i wyjątkowy rozwój mózgu nie może być przyczyną wyjątkowego rozwoju mózgu. Skoro upadła nam alternatywa pierwsza, pozostaje tylko druga. Przyczyna łącząca i różnicująca, która tkwi w osob­nikach, a której skutkiem jest społeczeństwo, musi być przyczyną wyjątkowej działalności i wyjątkowego rozwoju mózgu. Pozostaje nam tylko odszukać ją i nazwać. Zanim do tego przystąpimy, możemy jeszcze w in­ny sposób utwierdzić się w przekonaniu o niemożli­wości pierwszej alternatywy. W tym celu nie będzie bezpożytecznem uświadomić sobie różnicę między zwie­rzęciem, a człowiekiem, t. j. między osobnikiem, który jest zamkniętą w sobie całością, a osobnikiem otwar­tym dla komunikacyi z innemi osobnikami (porówn. C i C str. 118). Zwierzę niespołeczne można wystawić sobie, jako całostkę, otwartą na świat tylko jedno­stronnie i odśrodkowo. Taka całpstka otwarta jest nie d 1 a świata zewnętrznego, lecz tylko n a świat. Zmysły jej są okienkiem, które przyjmuje, ale nic prawie nie wydaje. ROZDZIAŁ XVI 153 Osobnik zaś ludzki (społeczny) jest całostką otwartą obustronnie: dośrodkowo i odśrodkowo. On przyjmuje od innych i oddaje innym. Na tem po­lega zależność wzajemna. Weźmy np. wilka. Zmysły jego funkcyonują nie dla innych osobników wilczych lub niewilczych, lecz tylko dla niego 1. Wilk nie może posługiwać się oczyma in­nego wilka, nie może poznawać świata umysłem in­nego wilka, lecz tylko swoim. Myśl wilka pozwala mu odczuwać świat w stopniu dla niego dostatecznym, ale uzewnętrzniać się może tylko w stopniu bardzo słabym. A człowiek? Ten może posługiwać się oczyma innego człowieka, poznawać świat przy pomocy umysłu innego, może myśl swoją wydawać z siebie i cudzą brać w siebie. Myśl ludzka może się uzewnętrzniać w stopniu bardzo znacznym. Skądże taka różnica ? Przecież myśl ludzka nie mo­że się uzewnętrzniać bezpośrednio. Nie może ona istnieć poza mózgiem, który ją zrodził, a więc nie może przenikać w inne jestestwo. A przecież tylko na oddziaływaniu bezpośredniem może polegać wchodzenie osobników w związek, którego istotą jest łączenie się osobników w wyższą skoordynowaną całość. Jeszcze raz widzimy, że ani mózg, ani jego wielkość, ani jego funkcya nie mogą być łącznikiem społecznym, t. j. przyczyną łączącą i różnicującą osobniki. Musi nim być zgoła coś innego. 1 Słabe ślady współdziałania wilków, zarówno jak wielu zwierząt, nie rujnują naszego rozumowania, dowodzą tylko, że w nikłym stopniu i w zwierzętach tkwi pierwiastek buj­nie rozwinięty w człowieku. Inaczej być nie może dla po­wodów, które później poznamy. ROZDZIAŁ XVII XVII. Przyczyną i łącznikiem społecznemi może być tylko to, co oddziaływa na zmysły osobnika od zewnątrz. Zmysły odbierające wrażenia i zmysł wysyłający. Mowa jako funkcya pierwszego w przyrodzie zmysłu wysyłającego. Mózg oddziaływać może tylko na komórki własnego organizmu, przyjmować zaś bodźce zewnętrzne tylko przez zmysły, t. j. przez odpowiednio wyczulone komórki zewnę­trzne własnego organizmu. Poza granice orga­nizmu oddziaływania mózgu przekroczyć nie mogą. Ażeby więc myśl (funkcya mózgu, czucie uświado­mione) mogła oddziaływać na mózg innego organizmu, t. j. budzić w nim pażądane funkcye, musi być ona zamieniona na krańcach organizmu zapomocą komórek nerwowych, kierujących ruchem w innych komórkach, na taką formę energii, która oddziaływać może, jako bodziec, na zmysły innego organizmu. Ponieważ ta nowa postać myśli musi przebyć prze­strzeń, dzielącą oba organizmy, musi nią być jakieś drganie (wibracya) cząstek materyalnych, wypełniają­cych tę przestrzeń. Do wywołania takiej wibracyi (ta­kiego ruchu) potrzebny jest w organizmie aparat, któ­ryby skomplikowaną wielce funkcyę układu mózgordzeniowego (systema cerebrospinale), t. j. ruch od­środkowy (centrifugal), zachodzący w układzie nerwo­wym, przeobrażał w elementarny ruch cząstek mate- / ROZDZIAŁ XVII 155 ryi nieożywionej, która otacza organizm. Potrzeba, aby organizm wysyłający podstawił pod myśl (pod funkcyę mózgu) taką postać energii elementarnej, czyli zamienił myśl na taką postać energii, która wysłana od ciała do któregokolwiek zmysłu osobnika drugiego podrażnia ten zmysł i w innej znowu postaci, w po­staci reakcyi bardzo czułych komórek nerwowych, peł­niących obowiązki zmysłów, w postaci ruchu dośrod­kowego (centripetal), w postaci specyalnego czucia, przenosił po nerwach drugiego organizmu do mózgu jego, gdzie obudzi ruch (stan świadomości), analogiczny z ruchem, (stanem świadomości), zachodzącym w ko­mórkach mózgowych wysyłających. Droga jest bardzo skomplikomana, ale zasada jej jest podobna do zasady aparatu telefonicznego lub te­legrafu optycznego. Funkcyę elektryczności, przenoszącej od aparatu drgania — pełnią dla organizmu (dla jego układu mózgordzeniowego) fale dźwiękowe i świetlne, na które zmysły zwierząt są najwrażliwsze. Aparatem telefonicz­nym odbierającym jest u zwierząt kręgowych ucho, optycznym oko. Pierwsze przyjmuje fale dźwiękowe, drugie — fale świetlne. Mamy tu komunikacyę bierną, dośrodkową. Lecz, aby się komunikować, zwierzęta powinny tak­że wysyłać do siebie odpowiednie fale. Potrzebna jest komunikacya czynna, działająca w kie­runku odśrodkowym. Fal świetlnych z nielicznemi wyjątkami, zwierzęta wytwarzać nie mogą 1, ale wszystkie niemal w róż­nym stopniu mogą się niemi posługiwać pośrednio. 1 Ostatniemi czasy badania, zwłaszcza fauny głębinowej dają nam poznać coraz większą ilość zwierząt, wydzielają­cych światło, jako środek zwabiający bądź osobniki swego gatunku, bądź zdobycz. ROZDZIAŁ XVII Ruchy, wykonywane ciałem, lub jego członkami, mogą być prznoszone jako podniety do wzroku innego. Co do fal dźwiękowych jest rzecz inna. Wiele ga­tunków zwierząt umie je wytwarzać różnemi orga­nami i różnemi sposobami; organy te odgrywają więc rolę aparatu, wysyłającego fale dźwiękowe. O ile wszakże aparaty odbierające są u zwierząt, nietylko t. zw. »wyższych«, ale nawet należących do klas »niższych« bardzo wyczulone do odróżniania sub­telnych podniet, albowiem przeznaczeniem ich było od samych początków życia odczuwanie możliwe naj­subtelniejsze całego środowiska — o tyle aparaty wy­syłające są u wszystkich bardzo niedosko­nałe, a bardzo wiele zwierząt wcale ich nie posiada. Musimy wniknąć w tę sprawę bliżej i rozpatrzeć, na czem polega istota takich aparatów. Podstawą ich, t. j. warunkiem koniecznym, jest możność wysyłania dźwięków, i to niejednostajnych, lecz rozmaitych. Większość zwierząt jest na tym punkcie mocno upośledzona. Nie umie ona wcale wytwarzać dźwię­ków. Z pośród zaś tych, które mogą je wytwarzać, znowu większość wytwarza je w skali bardzo ograni­czonej, mianowicie jeden, dwa lub trzy dźwięki, (kombinacye tonów), skojarzone w sposób bardzo jedno­stajny, t. j. zawsze prawie jednakowy. Takie aparaty i dźwięki, przez nie wysyłane, nie mogą być uważane za środek porozumiewania się, są one zaledwie prostemi syg­nałami obecności, ułatwiającemi odszukanie się jestestw wówczas, gdy wzrokiem nie mogą się posiłkować i t. p. Im bardziej różnorodne dźwięki będzie wysyłać zwierzę, tem różnorodniejsze wrażenia słuchowe bu­dzić one mogą, tem dogodniejszym stać się mogą środ­kiem do komunikowania się, ale pod warunkiem, że będą używane celowo. ROZDZIAŁ XVII 157 Jeżeli każdemu rodzajowi dźwięku odpowiadać bę­dzie pewna treść psychiczna, gdy np. jeden oznacza nawoływanie, inny odpędzanie, jeszcze inny oznaczać będzie gniew, radość, zadowolenie, strach, ból i t. p., wtedy dźwięki stają się środkiem łączącym, środkiem porozumiewania się. Na drodze długotrwałego powtarzania się jednako­wych dźwięków w jednakowych okolicznościach, t. j. w tem samem znaczeniu, zmysł słuchu osobnika od­bierającego nabywa zdolności rozróżniania rozmaitych wrażeń słuchowych, przesyłania tych wrażeń, w spo­sób odmtenny dla każdego, do centralnego organu, sys­temu ich mózgordzeniowego, wskutek czego wywo­łuje tam odpowiednio rozmaite stany czucia świadome­go. Do takiego procesu układ nerwowy dochodzi drogą długiej wprawy i przyzwyczajenia. W komórkach móz­gowych obudza się odpowiednia czułość na coraz rozmaitsze, a zawsze subtelne podniety, wychodzące od innego organizmu w postaci fal głosu. Fale te znoszą niejako przestrzeń, dzielącą jeden organizm od drugie­go i sprawiają, że ruch nerwowy jednego osobnika udziela się nerwom drugiego i niejako przenika w dru­giego. Tu zaczyna się dopiero najpierwotniejsze, t. j. naj­prostsze funkcyonowanie aparatu wysyłającego sygnały dźwiękowe, oznajmiające pewne stany psychiczne. Sy­gnały takie są dotychczas u zwierząt bardzo grubemi narzędziami porozumiewania się, tak grubemi, że nie mogą być uważane za środek, łączący mózgi jednostek. Nie wyszły one u zwierząt ze stadyum bardzo pier­wotnego. U jednego tylko człowieka wydoskonaliły się do tego stopnia, że stały się właśnie poszu­kiwaną przez nas »przyczyną łączącą i róż­nicującą osobniki«, czyli łącznikiem społecznym; stały się mową. Znaleźliśmy tedy nareszcie przyczynę społeczną. Jest ROZDZIAŁ XVII nią aparat, wysyłający dźwięki, a właściwie są nią funkcye tego aparatu. Jakże to być może? Wszak wiele zwierząt posiada taki aparat, a przecież nie mogą one tworzyć społe­czeństw, u nich więc ten aparat nie jest wcale łącz­nikiem, choć przecież być nim powinien, jeżeli na­sze twierdzenie o ludzkiem jest słuszne. Dobrze, że nie zapominamy o aparacie zwierzę­cym, bo możemy sobie zaraz rozproszyć jedną przy­najmniej wątpliwość. Przypomnijmy sobie prawo fizyczne o siłach, czyli przyczynach. »Gdy powstaje przyczyna organizująca, inna jakaś przyczyna (a więc nieorganizująca) zamie­nia się w organizującą«. To samo musi być i z przy­czyną społeczną. Funkcya aparatu zwierzęcego, nieuspołeczniająca zamienia się w funkcyę uspołeczniającą. Nie jest to wypadek oderwany. Wszak i zmysły, t. j. aparaty odbierające, nie powstały u zwierząt ani nagle, ani z niczego. Najpierwotniejsze organizmy mogą odróżniać zaled­wie światło od cienia lub ciemności. Jeśli już tę zdolność nazwiemy wzrokiem, nie zaś dopiero zdolność rozróżniania barw i kształtów, to wtedy będziemy mogli utrzymywać, że zwierzęta już w pierwotnym swym aparacie sygnalizującym posia­dają aparat, łączący je. Ale tego nie powiemy, wie­dząc, co można widzieć, gdy zamkniemy oczy na słońcu i sprobujemy zadowolnić się zdolnością odróżniania po przez powieki różnych tylko natężeń światła. Aparat zwierząt, wydający dźwięki, jest właśnie tyle wart dla porozumiewania się, ile zamknięte oczy na­sze dla widzenia. Prawda, że funkcye aparatu ludz­kiego wyrosły z bardzo skromnych zaczątków, jakie łączą również i zwierzęce jednostki, ale tamte łączą zwierzęta bardzo słabo i niedoskonale — te zaś wy- ROZDZIAŁ XVII 159 subtelniły się i spełniają te zadania, do których speł­niania tamtym jest jeszcze bardzo daleko. Aparat ludzki stał się, że tak powiem pierwszym, jaki w przyrodzie znamy, zmysłem wysyłającym, tj. działającym odśrodkowo. On to uczynił ludzi z ca-łostek otwartych jednostronnie — otwartymi wzglę-dem siebie obustronnie. Z jego pomocą mózg człowieka może od­działywać nie tylko na komórki własnego organizmu, ale także na komórki mózgowe innego organizmu. Z jego pomocą myśl, zrodzona w jednym mózgu, może być przeniesiona do innego mózgu, tj. stać się własnością innego osobnika. Korzystanie z tego środka komunikacyi wywołało skutki niezmiernie doniosłe. Doświadczenie, zdobyte przez jednego osobnika, mogło nie przepadać dla in­nych; mogło być udzielane darmo innemu i wzbo­gacało zasób jego wyobrażeń, zdobywanych dawniej tylko przez doświadczenie. Ten środek komunikacyi sprawił, że człowiek może udzielać innym nie tylko swego doświadczenia, ale może wyręczać innego w pe­wnych funkcyach i być wyręczanym w innych. Na tym zaś procesie wymiany myśli i wymiany usług polega zróżnicowanie osobników, które jest ce­chą i warunkiem społecznej formy bytu. Tak więc mowa, jako funkcya pierwszego w przyrodzie zmysłu wysyłające go podniety, jest poszukiwanym przez nas łącznikiem spo­łecznym, przyczyną społecznej formy bytu, przy­czyną wielkiego rozwoju mózgu i funkcyonalnego zróż­nicowania osobników społecznych. Zgodnie z tą koncepcyą możnaby człowieka scharakteryzować najkró-ciej w orzeczeniu, że jest to zwierzę mówiące, społeczne i mądre, przedewszystkiem jednak mó-wiące. Dzięki mowie dopiero stało się ono społecz­nem i mądrem — stało się człowiekiem. ROZDZIAŁ XVIII XVIII. Czy mowa może być przyczyną społeczną i przyczyną rozrostu mózgu? Ostatnio sformułowany wynik naszych poszukiwań, jakkolwiek wydaje się jasnym i konsekwentnym, nie może być zostawiony bez rozpatrzenia. Jest on zbyt wielkiej wagi teoretycznonaukowej, a zarazem zbyt daleko odbiega od utartych pojęć o roli mowy wzglę­dem mózgu, aby bez rozproszenia pewnych wątpli­wości, których nawet jeszcze nie dotknąłem (w roz­dziale XV—XVII), mógł znaleźć powszechną aprobatę. Tak więc nie możemy jeszcze porzucić tematu przy­czyny społecznej, aby nareszcie zająć się cywilizacyą. Doszliśmy dopiero do przekonania, że mózg nie może być przyczyną społeczną, bo sam jest rezultatem rozszerzenia się pola dla działalności umysłowej; po­lem tym mogła być tylko społeczna forma bytu, pole­gająca na pojawieniu się łącznika, obcego zwierzę­tom. Z tego, że mózg nie może być przyczyną społecz­ną, nie wynika jednak jeszcze, aby nią być miały ko­niecznie funkcye aparatu mowy. Tego trzeba dowieść. Rola mowy w procesie rozwoju umysłowych władz człowieka była i jest wciąż jeszcze przedmiotem naj­żywszego zajęcia i badań doświadczalnych wśród przy­rodników, psychologów, lingwistów i socyologów — pomimo jednak głębokich dociekań, stosunek mowy ROZDZIAŁ XVIII 161 do rozwoju mózgu pozostał jeszcze na wielu punktach niewyjaśnionym. Dziwnym też może się wydać sam zamiar rozstrzy­gania na tem miejscu tak ważnej kwestyi w sposób bezpretensyonalny i, że tak powiem, uboczny. Mimo to nie cofam się przed tym krokiem, jestem bowiem przekonany, że sprawa dojrzała już do rozwiązania i to w myśl tezy, którą postawiłem. Aby ją jasno postawić i rozstrzygnąć, należy tylko podzielić ją na dwa zadania, wymagające oddzielnego rozważenia. Jednem zagadnieniem będzie pytanie: czy aparat głosu może być uważany za przyczynę mo­wy— czyli własnych funkcyi wyższych, a więc: czy mowa może być przyczyną wielkiego rozwoju móz­gu? Wszak aparat głosu bez współudziału mózgu nic nie znaczy; mowa jest także funkcyą mózgu. Drugiem zagadnieniem, które wysnuwa się z pierw­szego, jest pytanie: dlaczego aparat głosu roz­winął się w aparat mowy u człowieka, a nie rozwinął się weń u zwierząt? Wszak podobny aparat posiada wiele zwierząt, a mimo to nie stał się on u nich przyczyną ani mowy, ani wielkiego rozwoju umysłowego. Istotnie zagadka jest interesująca i ciemna. Nie się­gając daleko, dość przypomnieć, że niektóre ssaki, a zwłaszcza małpy bliższe człowiekowi posiadają apa­rat głosu w takim stanie wykształcenia, że mógłby on służyć do mowy takiej, jak ludzka. Różnice drobne oczywiście istnieją, ale niektóre wypadłyby bodaj na korzyść małp. Do nich należy np. bardzo pożądana u mówców siła głosu. Dość wspomnieć potęgę głosu goryla (Gorilla gina), albo niektórych wyjców (Mycetes, Callithrix), które posiadają specyalne urządzenia rezonansowe, na których zbywa człowiekowi. Dzięki Cywilizacya. 11 ROZDZIAŁ XVIII tym urządzeniom ryk i wycie tych zwierząt rozchodzi się kilkakroć dalej, niż głos ludzki. Aby nie naruszać porządku, rozpatrzenie tej kwestyi odłożymy na plan drugi. Wyprzedzając dowody, zaz­naczę tutaj tylko ogólnikowo, że stało się to dzięki wyjątkowemu zbiegowi okoliczności. Rozszerzenie się pola dla działalności umysłowej człowieka nie wynikło z konieczności lub potrzeby, bo tych nie było równie dobrze dla człowieka, jak dla zwierząt, lecz tylko z możności, ze zbiegu konjunktur. Mówiąc tak, nie wpadamy w sofistykę, lecz właśnie stajemy na gruncie przyrodniczym. Tak samo przecież powstały organizmy. Nie konieczność popchnęła komórki wolne do łączenia się. One mogły żyć wol­ne, gdyż i do dziś żyją komórki wolne. Organizmy wynikły tylko z możności życia komórek w połączeniu ze sobą. Podobnie należy rozumieć żywot ludzi w łączności społecznej, z jej konsekwencyami. Zjawiła się możność i to wystarczyło, a zjawiła się dzięki aparatowi głosu. Wprawdzie nie jeden człowiek go posiada, ale jeden człowiek go wyzyskał. U zwierząt, z braku konjunktur, nie został on wyzyskany. O tej ważnej sprawie będzie niżej, tymczasem na­leży zająć się pierwszą, albowiem, gdyby się okazało, że mowa nie jest przyczyną rozwoju wielkiego móz­gu — to i druga kwestya upada. Na razie więc wszystko koncentruje się w pytaniu: czy mowa jest pierwszem zjawiskiem w rozwoju móz­gu, myśl zaś drugiem — czy odwrotnie? Pospolicie przyjmuje się drugie rozwiązanie, rychło przekonamy się, że niesłusznie. ROZDZIAŁ XIX 163 XIX. Mowa jest przyczyną rozrostu tych części mózgu, które przyjmują mowę i rządzą mówieniem i jest przyczyną społeczną. W tym celu musimy zastanowić się nad stosunkiem zmysłów do mózgu. Wiadomo, że nerwy oka, wyczulone w specyalnym kierunku, specyalne swe podrażnienia przesyłają po włókienkach (neurytach) i komórkach nerwowych (ich dentrytach i neurytach) do mózgu. Tam dopiero pow­stają wrażenia świetlne. Człowiek odczuwa wprawdzie okiem, ale widzi n i e okiem, t. j. nie pręcikami i czopkami, znajdującemi się w siatkówce — lecz mózgiem. Mózg za pośred­nictwem specyalnych zakończeń nerwowych w siat­kówce odbiera podrażnienia, pochodzące od fal eteru o pewnej długości i drogą specyalnego procesu zamie­nia je w subjektywne wrażenia świetlne. Poza móz­giem1 niema światła, barw, ani obrazów, są tylko wibracye eteru. Wibracye te, uderzając o zakoń­czenia nerwów w siatkówce, wprawiają włókienka ner­wowe w stan podrażnienia, substancya nerwowa pod­lega tu chemicznej przemianie, niezmiernie subtelnej i szybko podlegającej przemianie powrotnej, ale to wy- 1 Właściwie poza świadomością. 11* ROZDZIAŁ XIX starcza, aby ruch, zachodzący w substancyi chemicz­nej, wywołał na całej drodze nerwowej (droga projek­cyjna) odpowiednie zaburzenie i został przeniesiony aż do organu centralnego. To samo dzieje się z nerwami słuchu. Człowiek słyszy mózgiem; poza mózgiem1 niema dźwię­ków jest tylko określona skala wibracyi eteru, podra­żniająca zakończenia nerwów słuchowych. Podrażnie­nia te przenoszą się na włókna nerwowe—aż do cen­tralnego organu, gdzie powstaje proces psychiczny sły­szenia dźwięków. Komórki nerwowe uszne nie ulegają podrażnieniu od fal świetlnych — oczne są obojętne na fale dźwiękowe. Zaszła i tu i tam ścisła specyalizacya i czułość w granicach ściśle wytkniętych2. Tak więc wszelkie podrażnienia, odbierane przez komórki siatkówki, dopiero gdy dochodzą do mózgu przybierają postać świadomych wrażeń świetlnych. Se­gregując te wrażenia przez ciąg niezliczonych pokoleń— komórki mózgowe, związane z siatkówką sze­regiem komórek nerwowych czyli drogą projekcyjną i pełniące funkcye widzenia, nabyły możności tak sub­telnego rozróżniania podniet siatkówki, że tworzą się w nich poczucia barw i nawet kształtów. W miarę, jak komórki odbierające bezpośrednio podniety z zewnątrz wysubtelniały się do rozróżniania coraz drobniejszych różnic w długości fal eteru, czyli w miarę jak one coraz inaczej reagowały na każdą zmianę, — wyczulały się również komórki wzrokowe 1 Świadomością. 2 Że nerwy oka nie widzą, lecz tylko mózg przyjmuje od nich podrażnienia, pod postacią wrażeń świetlnych, tego mamy dowód w tem, że nawet ból fizyczny zakończeń ner­wów ocznych udziela się mózgowi nie jako uczucie bólu, lecz pod postacią krańcowo silnego uczucia światła, w i e 1-kiej jasności. Spokój komórek wzrokowych odbija się w mózgu uczuciem ciemności. ROZDZIAŁ XIX 165 w mózgu wielkim do rozróżniania tych drobnych różnic i kojarzenia ich. Oko i ośrodki w mózgu doskonaliły się łącznie i do­piero razem wzięte stanowią całość1. Skądże więc wzięły się w wielkich półkulach mózgu komórki, przyjmujące wrażenia wzrokowe? Wyrobiły się i one ostatecznie pod wpływem podniet zewnętrznych, odbieranych przez nerwy oczne i tyl­ko pod wpływem tych podniet. Mając tę odpowiedź w pamięci, możemy przejść odrazu do naszej sprawy. Zmysły zwykłe nazwałem zmysłami dośrodkowemi, czyli odbierającemi. Mowę nazwałem funkcyą nowego zmysłu odśrodkowego, czyli wysyłającego. Łatwo spostrzedz, że zmysł wysełający różni się za­sadniczo od zwykłych zmysłów wprost przeciwnym kie­runkiem swych funkcyi. Ale nie na tem kończy się ró­żnica. Ten przecież ma łączyć ze sobą osobniki, ży­jące oddzielnie nie zaś łączyć je za światem zewnętrz­nym, musi więc wejść we współkę z obcym zmysłem odbierającym. Podrażnienia, wysłane przez jeden or­ganizm, musi organizm drugi przyjąć; podrażnienia, wy­słane przez drugi organizm, musi pierwszy także przyjąć. Proces komunikacyi między osobnikami składa się więc z dwóch procesów: wysyłania mowy (fal dźwię­kowych) i odbierania mowy. Każdym z tych pro­cesów musimy zająć się oddzielnie. Pozostawiając na uboczu proces przesyłania mowy, zastanówmy się nad drugą połową, nad sprawą odbie­rania mowy, jako zupełnie analogiczną do funkcyi od­bierania wrażeń świetlnych. Jeżeli podrażnień wzro­kowych nie moglibyśmy przyjmować do świadomości 1 Najlepiej przysposobione do funcyonowania oko, nicby nie widziało, ucho nicby nie słyszało, gdyby nie było w móz­gu specyalnych komórek, przyjmujących wrażenia wzroko­we lub dźwiękowe. Przetnijmy tylko komunikacyę nerwową między zmysłami, a mózgiem, a przekonamy się, że tak jest. ROZDZIAŁ XIX bez obecności w mózgu specyalnych komórek czucio­wych, przeznaczonych do ich przyjmowania (czyli bez ośrodkow wzrokowych), to i podrażnień słuchowych tej kategoryi, jaką stanowią szeregi dźwię­ków i szmerów skoordynowane w mowę, nie moglibyśmy przyjmować do świadomości bez istnienia w mózgu komórek, wyczulonych na takie właśnie przerywane i skoordynowane podniety słuchowe, ja­kich świat pozaludzki nie wyseła. Ośrodki czuciowe wzroku doskonaliły się w mózgu równolegle z doskonaleniem się komórek zewnętrznych, przyjmujących podrażnienia od fal świetlnych. One się doskonaliły pod wpływem obrazów świetlnych, rzucanych przez soczewkę oka na płaszczyznę siat­kówki. Każdy przedmiot widziany można pojmować jako mozajkę, złożoną z wielu rozmaicie świecących punk­tów. Dlatego właśnie powierzchnia siatkówki ma po­stać płaszczyzny, złożonej z mnóstwa zakończeń nerwów (pręcików i czopków), stanowiących także mo­zajkę. Gdy padnie na tę mozajkę obraz optyczny, od­bity przez soczewkę oka, — cząstki mozajki nerwowej składające powierzchnię siatkówki, równocześnie odbierają najrozmaitsze podniety, zależnie od tego, ja­kie części obrazu padną na które cząstki mozajki. Zbio­rowy nerw oka wszystkie te podniety przenosi jedno­cześnie do mózgu, gdzie powstaje równie jednocześnie mozajka odczuć, składających się razem na obraz psychiczny w płaszczyźnie — nie w czasie. Tak samo doskonaliły się w mózgu ośrodki słu­chowe w ogólności i ośrodki słuchowe mowy w szcze­gólności, z tą tylko poważną różnicą, że ucho nie od­biera obrazu i dlatego nie potrzebuje soczewki do od­bijania na jakiejś płaszczyźnie całej różnorodnej mo­zajki podniet, działających w jednej chwili, t. j. w tym samym czasie. To, co dla oka jest mozajką w p ł a s z- ROZDZIAŁ XIX 167 cz y ź n i e (czyli w przestrzeni), musi być mozajką w czasie dla ucha1. Do oka rzuca się płaszczyzna r ó ż n o b a r w n a, którą mózg ująć musi w całej jej rozmaitości, do ucha wnika szereg dźwięków. Wzrok rozkłada na siat­kówce podniety chwili na wielką rozmaitość, słuch łączy podniety chwili, choćby bardzo różnorodne — w jedność, w jeden dźwięk, choćby on był złożony z bardzo licznych gatunków fal głosu. Wprawdzie ten dźwięk chwili jest dla słuchu także obrazem, ale mózg odbiera go przeważnie jako całostkę, jako punkt i śledzi głównie zmiany, zachodzące w nim w czasie. Ponieważ mowa jest szeregiem różnorod­nych i krótkotrwałych dźwięków w czasie, przeto ośrodki słuchu w mózgu muszą wprawiać się do chwytania drobnych różnic d ź w i ę k o w yc h, zachodzących w czasie. I jak wzrokowe nauczyły się układać roz­maitość chwili w obraz, tak słuchowe rozmaitość w cza­sie w wyraz. Obrazy kojarzą się w ośrodkach mózgu wzrokowych, wyrazy w ośrodkach słuchowych. Im one będą subtelniejsze, skutkiem specyalizowania się nerwów obwo­dowych, tem bardziej muszą się rozrastać odpowiednio subtelne ośrodki (komórki) mózgu. Bez podniet z zewnątrz całkiem specyalnych, które nazywamy czyimś mówieniem, mową cudzą, czyli bez zmysłu wysełającego specyalne wibracye stanowiące mowę, nie byłoby w mózgu ośrodków mowy, przyjmujących te podniety. Byłyby tam tylko ośrodki słuchowe, przyjmujące 1 Wprawdzie słuch odbiera także równocześnie wiele od­rębnych dźwięków, a więc możnaby i tu mówić o obrazie w płaszczyźnie, w jednym czasie, ale zlewają się te dźwięki zwykle w całość znaczenia podrzędniejszego od obrazów świetlnych. ROZDZIAŁ XIX proste wrażenia dźwiękowe. Dopiero podrażnienia złożone, pochodzące od mowy, wysubtelniały nerwy ucha w ten sam sposób, jak świetlne — nerwy oka. Jak wzrok przenosi z siatkówki obraz, tak słuch prze­nosi szereg różnowartościowych drgnień akustycznych z coraz większą sprawnością do mózgu. A więc — części mózgu, przyjmujące mowę, są bezpośrednio dziełem specyalnych dźwięków, wysełanych przez inne osobniki do zewnętrznych komó-rek nerwowych ucha. Rozpatrzmy teraz proces p r z e s y ł a n i a dźwięków, kóre stanowią mowę. W mózgu pod wpływem procesów psychicznych, które określimy jako chęć oddziałania na osobnika dru­giego, powstaje potrzeba oddziałania przedewszystkiem na mięśnie własnego aparatu głosu, aby dokonały seryi skurczów, których skutkiem będzie wydanie dźwię­ków, mających być określoną podnietą dla komórek, słuchowych innego sobnika. W tym celu mózg wy­twarza system komórek, tak kierujących mięśnia­mi aparatu głosowego, aby wydawał dźwięki, podob­ne do słyszanych. Ruchów tych musi być bardzo liczna serya, a kierownictwo niemi należy do róż­nych ośrodków mózgowych, które komunikują się ze sobą celem wspólnego działania. Drogą długiego ćwi­czenia mózg zdobywa coraz lepsze środki do władania rozległym aparatem ruchu, który rządzi wydawaniem potrzebnych dźwięków. Rozrastają się więc części mózgu rządzące aparatem mowy,. (a ) czyli wysyłające pod­niety dźwiękowe na zewnątrz. Te części mózgu nie są, jak pierwsze, bezpośrednio dziełem podniet, pochodzących od świata zewnętrznego, lecz dziełem podniet, wychodzących od innych części tego samego mózgu (od b ). Teraz zbierzmy oba procesy w jeden, pomagając ROZDZIAŁ XIX 169 sobie rysunkiem schematycznym, przedstawiającym komunikacyę dwu osobników A i B. (Patrz str. 170). Pod wpływem podniet (podrażnień) zewnętrznych komórki (słuchowe) ucha (b) wysyłają podrażnienia do mózgu własnego, gdzie przyjmują je specyalne ko­mórki, czułe na specyalne podniety dźwiękowe (b ). Pod wpływem podniet wewnętrznych, wycho­dzących od mózgu (b ) do mózgowych nerwów ruchu (a ), kierujących własnym aparatem mowy, mięśnie apa­ratu mowy (a) wysyłają znowu specyalne podniety na zewnątrz. Gdzie one trafiają? Do komórek słuchowych innego osobnika (b), a przez nie do mózgu jego (b ). Jeżeli prawdą jest, że części mózgu, przyj­mujące wrażenia wzrokowe wyrobiły się tyl­ko pod wpływem specyalnych podniet, od­bieranych przez nerwy oczne od świata zewnętrznego — to musi być prawdą, że części mózgu, przyjmujące mowę, wyrobiły się pod wpływem innych specyalnych podniet, od­bieranych przez nerwy słuchu od obcego apa­ratu mowy. Gdyby tego obcego aparatu nie było, — nie byłoby ani owych podniet, przezeń wysyłanych, ani części mózgu, przyjmujących te podniety. Przypuszczać możność istnienia w mózgu czucio­wych centrów wzrokowych bez istnienia fal świetlnych eteru, które odbiera oko, jako pośrednik, byłoby tem samem, co przypuszczać możność istnienia drzewa bez korzeni. Korzenie drzewa tkwią zewnątrz osobnika. Stanowi je cały świat otaczający, wysełający podraż­nienia optyczne w postaci pewnych drgań eteru. Tak samo nie można przypuszczać istnienia w mózgu czuciowych centrów, przyjmujących mowę, bez istnienia specyalnych drgań, które wywołuje obcy aparat mowy. Korzenie drzewa tkwią na zewnątrz, ale już nie w całym świecie ota- ROZDZIAŁ XXI czającym, lecz tylko w mózgu obcym. Aparat mowy obcy i ucho własne są tylko pośrednikami. Z m y s ł mowy łączy tedv centry mowy: o db i e r a j ą c e (czuciowy i ruchowy) d w u osobników w jedną całość, komunikującą się ze sobą, niby jeden organizm. W obu organizmach rozras­tają się dwa drzewa (patrz rys. 1). Korzenie jednego (a ) tkwią w mózgu pierwszym (A), a korona (b ) w dru­gim (B), korzenie drugiego tkwią w mózgu drugim (B), a korona w pierwszym (A). W każdym zaś mózgu ko­rzenie jednego i korona drugiego drzewa związane są ze sobą tysiącem połączeń, czyniących z tych dwu pozornie obcych sobie części ja­kąś całość doskonałą, bo istnienie jednej (A a ) zależy ściśle od istnienia drugiej (A b ). Również jedno drzewo bez drugiego nie mogłoby powstać, i jak wa­runkiem każdego drzewa jest pień, łączący korzenie z koroną — tak warunkiem każdego drzewa nerwów mowy, jest niewidzialny pień, w postaci specyalnych fal głosu, łączący korzenie z koro­ną. Od korzeni (w osobniku A) czynnym jest aparat wysyłający (a); do korony tkwiącej w osobniku B przesyła soki - pobudki drugi aparat p r z y j m u j ą c y, (czuciowy) (b). ROZDZIAŁ XIX 171 Schematyczny rysunek objaśnia tę koncepcyę. Każdy więc mózg ludzki zawiera korzenie jednego drzewa (a ) i koronę drugiego (b ); pierwsze są częścią mózgu, kierującą funkcyami własnego aparatu mowy (a), drugie przyjmują do świadomości mowę cudzą (b), więc są czuciową częścią mózgu, odbierającą mowę cudzą. Pierwsze są siedliskiem motorycznem mowy (a ), drugie czuciowem czyli zmysłowem mowy (b ). W każdym mózgu komunikacya obu siedlisk mowy dokonywa się przez istnienie asocyacyjnych połączeń między niemi (a jest w ścisłej łączności z własnem b ), ale w ten sposób, że prąd komunikacyjny płynie od b do a , t. zn. od korony do korzeni, a nie odwrotnie. Mamy tu prąd kołowy nieustanny i wzajemną za­leżność mózgów. Skoro w mózgu B rosną korzenie a , w mózgu A musi rosnąć korona b , — i wpływa zaraz na rozrost korzeni Aa , które ze swej strony wywołują znowu w B rozrost korony b , — ta zaś wywołuje roz­rost własnych korzeni a — i tak w kółko. Wielkość mózgów A i B na skutek wzajemnej ich zależności wzmaga się. Wzmaganie się to było zrazu b. powolne, ale rosło w miarę, jak dziedziczność utrwala w potom­stwie nabytki rodziców, a komunikowanie się osobiste dorzuca wciąż nowe zdobycze. Mowa doskonali się i zwiększa mózgi A i B, jeden pod wpływem drugiego. Kto zgadza się na to, że u człowieka istnieją w mózgu t. zw. ośrodki mowy ruchowe (motoryczne) (a ), któ­rych brak jest w mózgu zwierząt, — ten musi przyjąć, że istnieją także odpowiednie im ośrodki b , których musi być brak w mózgu zwierząt. Zwolennicy ścisłej lokalizacyi władz mózgowych przyjmowali długo, ze znakomitym antropologiem Broca, trzeci (czyli dolny) płat czołowy lewej półkuli mózgo­wej za główne siedlisko motoryczne mowy. Poparte to było mnóstwem bardzo subtelnych doświadczeń i spo- ROZDZIAŁ XIX strzeżeń patologicznych. Otóż uderzającą jest rzeczą, że ta właśnie część mózgu bywa u różnych ludzi bar­dzo niejednakowo rozwinięta, a co ważniejsza, że róż­nica między mózgiem człowieka, a mózgiem małp (za­równo wyższych, jak niższych) wyraża się w całkowi­tym lub prawie całkowitym braku owego trzeciego płata czołowego. U Goryla np. (Bischoff i Rüdinger) można zauważyć tylko bardzo słabo zaznaczony zaczą­tek trzeciego płata czołowego. Szereg skrupulatnych badań nad mózgiem, zamiast doprowadzić do jedności poglądów, wytworzył wielce sprzeczne zapatrywania na sprawę lokalizacyi określonych władz mózgu tak dalece, że przeciwnicy szkoły Broca zaczęli wprost zaprzeczać lokalizacyi i popierali to bardzo przekonywującemi doświadczeniami. Dopiero Exner1, znakomity fizyolog, zbrojny świe­tną metodą pracy, pogodził oba obozy. Dowiódł, czego z góry się można było spodziewać, że na korze móz­gowej istnieją wprawdzie pola, mające pierwszeństwo dla pewnych określonych funkcyi bądź motorycznych, bądz zmysłowych (czuciowych), ale te pola nie są to­pograficznie oddzielone między sobą ścisłemi granicami, na podobieństwo obszarów geograficznych; — prze­ciwnie : przenikają się wzajem, czyli zachodzą na sie­bie ; w jednej okolicy mózgu istnieją drobne ośrodki dla różnych funkcyi. W topograficznym więc sensie niema lokalizacyi; bardzo nawet odległe od siebie okolice powierzchni mózgu spełniają te same funkcye, ale za to na jednym i tym samym obszarze mieszczą się gęstsze lub rzad­sze zbiorowiska punktów, rządzących różnemi funkcyami specyalnemi. I tak, co do mowy, rzut oka na rysunek 2-gi ukaże 1 Exner. Untersuchungen über die Lokalisation der Funktionen der Grosshirnrinde des Menschen. 1881. ROZDZIAŁ XIX 173 nam jak wielką jest przestrzeń mózgu, na której roz­rzucone są drobne „centry" mowy. Nie ograniczają się one wcale do trzeciego płata czołowego lewego, choć tutaj są rzeczywiście rozmieszczone najgęściej. Mamy je jeszcze na drugim i na pierwszym płacie czo­łowym oraz |na całej prawie przestrzeni pierwszego oraz drugiego płatów skroniowych lewej półkuli, po­mijając pozostałe okolice mózgu, gdzie jest już ich bar­dzo niewiele. Są to części mózgu, o których lokalizacyi coś wiemy, części, które obrazowo nazwałem ko­rzeniami drzewa. Przyczyną istnienia i rozrostu tych części jest mowa i to mowa własna. O lokalizacyi korony tego drzewa w dzisiejszym stanie nauki (neurologii) nic prawie nie wiemy (prócz tego, że siedliskiem jej jest również kora mózgowa). Ale z tego faktu, że korzenie jednego drzewa muszą być jaknajściślej i nierozerwalnie powiązane z koroną drugiego, istniejącą w tym samym mózgu (drogi asocyacyjne, t. j. łączące różne części mózgu pomiędzy sobą), płynie pewność: po 1-sze, że i korona musi być rozmieszczona na znacznym obszarze mózgu, nie zaś ograniczona tylko do drobnej jego części, po 2-gie, że rozwój jej dokonywał się równocześnie, równolegle i nierozdzielnie z rozwojem korzeni, po 3-cie, że obszerność tej k o r o n y w mózgu ludzkim tak się ma do ROZDZIAŁ XIX obszerności jej w mózgu zwierzęcym, jak obszerność »korzeni« mózgu ludzkiego do zwierzęcego. Widzieliśmy, że motoryczne ośrodki mowy miesz­czą się w części mózgu, która jest u zwierząt znacz­nie mniejszą, niż u człowieka. Na mocy tego spostrze­żenia trzeba przyjąć, że i ośrodki mowy czuciowe (przyj­mujące mowę cudzą), również zajmują u człowieka znacznie większą część mózgu, niżeli u zwierząt. Co więcej, muszą one być główną i charakterystyczną treś­cią jego mózgu. Ich to rozrost, łącznie z rozrostem części ruchowych (motorycznych) jest przyczyną więk­szej objętości mózgu ludzkiego. Ostateczny wynik jest ten, że wielką objętość ludzkich półkul mózgowych należy przypi­sać głównie (ale nie jedynie, jak to później się prze­konamy) obustronnym funkcyom mowy. Im bardziej udoskonalały się funkcye mowy, tem bardziej musiały się rozrastać obie części mózgu, ale zwłaszcza ta część masy mózgowej, która łączy różne specyalne części mózgu i która jest siedliskiem świa­domości, nierozdzielnej od woli. Zlokalizować siedliska wszelkich pojęć świadomych niepodobna; siedliskiem ich musi być największa część masy i powierzchni mózgu właściwego. Ponieważ mózg A wysyła przez korzenie (a ) świa­dome, tkwiące w jego koronie (b ) pojęcia, obleczone w pewną, szczególną formę, od której treść pojęcia nie daje się oddzielić, — (w koronie zaś właśnie jest siedlisko świadomości), przeto mózg B otrzymuje w swo­jem siedlisku świadomości, w b pojęcie, wysłane przez mózg A, tylko dzięki specyalnej formie 1 do której jest przywiązana treść. Aparat mowy jest przeto środkiem, łączącym dwie lub więcej świadomości, lecz 1 W tej tylko formie może ją przez mowę znowu uzew­nętrznić. ROZDZIAŁ XIX 175 w sposób o wiele rozleglejszy i doskonalszy, aniżeli to czyni aparat dźwiękowy zwierząt, nie wydoskona­lony do komunikacyi. W miarę doskonalenia się apa­rat ów wpływa na zwiększenie się, czyli rozszerzanie się świadomości, t. j, zakresu pojęć świadomych. Oczywiście, że środek łączący udoskonalał się po­woli i tylko w miarę funkcyonowania (podobnie jak wzrok), ale skoro tylko raz zaczął funkcyonować w specyalnym kierunku i szerzej niż u zwierząt, to dalszy jego rozwój, oraz, jako jego następstwo, rozszerzanie się świadomości, mnożenie się pojęć, były już tylko kwestyą czasu. Tak samo kwestyą czasu było udoskonalenie się wszystkich zmysłów i części mózgu, od nich zależnych. Streszczając wszystko, możemy powiedzieć, że: 1) Bez podniet zewnętrznych, t. j. wibracyi, które przyjmuje oko, nie byłoby ani oka, ani mózgu, ani w mózgu świadomości światła, barw i obrazów. Bez wibracyi, które przyjmuje ucho, nie byłoby ani ucha, ani mózgu, ani w mózgu świadomości dźwięków. 2) Bez obcego aparatu głosu, który wysyła od obcego mózgu pojęcia złożone, zamienio­ne na fale dźwiękowe, — nie byłoby ani owych podniet wysyłanych, ani w mózgu przyjmu­jącym tych jego części, które przyjmują te wibracyepodniety i zamieniają je na pojęcia złożone. 3) Bez własnego aparatu głosu, który wysyła do obcego mózgu pojęcia złożone, obleczone w wibracye, nie byłoby w mózgu obcym tych jego części, które przyjmują wibracye i zamieniają znowu na pojęcia złożone. Tak więc mowa w ogólności, jako funkcya aparatu głosu, jako podnieta zewnętrzna, jako wibracya, jest przyczyną, czyli twórczynią tych części mózgu, których nie mają zwierzęta. Aparat głosu jest łącznikiem 176 ROZDZIAŁ XIX pomiędzy mózgami podobnemi i przyczyną rozsze­rzania się pojemności mózgów ludzkich. O ile aparat mowy, podobnie jak zmysły, jest sługą mózgu, o tyle jest on twórcą tych jego części, których nie mają zwierzęta. Ostatecznie widzimy, że aparat głosu, będąc bar­dzo wątłym łącznikiem wśród zwierząt, —spotęgo­wany w aparat mowy u ludzi, jest dopiero u czło­wieka właściwym łącznikiem i przyczyną jego społecznej formy bytu. • CZĘŚĆ DRUGA. CZŁOWIEK, SPOŁECZEŃSTWO I CYWILIZACYA W OGÓLNOŚCI. Cywilizacya. 12 ROZDZIAŁ XX 179 XX. Co to jest człowiek? Uwagi wstępne. Przyrodnicy i filozofowie wysilają się na definicye, któreby w niewielu słowach scharakteryzowały czło­wieka, lecz choć dano już wiele określeń lapidarnych, szwankują one, a szwankują dlatego, że bywają za bar­dzo, albo za mało zoologiczne. I nie może być inaczej. Niepodobna bowiem uczy­nić zadość wymaganiom ścisłości naukowej, jeśli obej­mujemy w jednej definicyi człowieka przeszłego i dzi­siejszego. Od chwili, gdy zaczął stawać się człowie­kiem, uległ człowiek tak znacznej i urozmaiconej ewo­lucyj, źe dwie jego fazy krańcowe, to, pomimo podo­bieństwa postaci, prawie całkiem różne jestestwa. Ze zwierzęcia w coś całkiem dla świata nowego przerobiła człowieka głównie mo­wa 1. Dlatego, jeśli już chcemy być lapidarni, a jedno­cześnie zadośćuczynić ścisłości naukowej, powinniśmy formułować dwie, trzy lub więcej definicyi, charakte­ryzujących człowieka w chronologicznej kolei jego roz­woju. 1 Mamy tu oczywiście na myśli mowę wydoskonaloną, nie zaś tę ubogą, która jest udziałem bardzo wielu zwie­rząt, choć u niektórych gatunków (np. u małp) wyróżnia się znacznem stosunkowo bogactwem sygnałów. 12* ROZDZIAŁ XX Będziemy bardzo blizcy prawdy, powtarzając orze­czenie, dane już na końcu rozdz. XVII, że człowiek — to przedewszystkiem zwierzę mówiące. Dzięki mo­wie dopiero stało się ono społecznem, a następnie mądrem (sapiens). Fazę wstępną, czysto zwierzęcą, można będzie charakteryzować uwzględnieniem cech czystozoologicznych. Następne muszą już być charak­teryzowane cechami, zjawiającemi się w naturalnej kolei rozwoju władz i rysów coraz bardziej odróżnia­jących go od zwierząt. Społeczność i mądrość są cechami nabytemi głów­nie dzięki mowie, przytem mądrość, mimo całej wielo­stronności, była, musiała być i została specyficznie ludzką, a więc względną i ograniczoną. W porów­naniu do różnych zwierząt człowiek nie był w pierw­szej swej fazie zwierzęciem najrozumniejszem — nie bywa też nim często nawet w ostatniej. Wiele zwie­rząt niewątpliwie nie stało niżej od praczłowieka wów­czas, gdy on stawał się człowiekiem; nie miały one tylko tej szansy, aby stać się w swoim rodzaju czło­wiekiem, t. j. jestestwem społecznem. Dopóki praludzie rozumieli się tak słabo, jak zwie­rzęta, a myśl ich niebogata u wszystkich była jedna­kowa, dopóty mózg człowieka niewiele różnił się od zwierzęcego i przedstawiał dla dalszego rozwoju takie same mniej więcej szanse, jak mózg zwierząt, zwłasz­cza obdarzonych aparatem głosu, podobnym do ludz­kiego. Narzuca się więc z wielką natarczywością pytanie: czemu niektóre przynajmniej zwierzęta nie wyzyskały swych przyrządów głosowych na podobieństwo czło­wieka ? Czemuż właśnie on i tylko on wzniósł się sto­sunkowo łatwo i prędko na wyżyny, gdy tamte zostały na nizkich poziomach? Wszak niejeden gatunek zwierząt jest tak mądry, pomimo względnej małości półkul mózgu właściwego ROZDZIAŁ XX 181 (encephalon), że gdyby tylko począł rozwijać mowę, mógłby stać się »człowiekiem«. Oczywiście byłby czło­wiekiem całkiem innym z postaci, z uzdolnień i kie­runku rozwoju, w jakimby poszedł ku »człowieczeń­stwiu«, ale byłby jestestwem analogicznem do człowieka z powodu tych specyalnych uzdolnień, które uczyniły człowieka jestestwem społecznem i mądrem, z moż­ności rozwijania ducha swego gatunku, t.j. materyału pod niejednym względem niegorszego od ludzkiego. Oto mądry i szlachetny słoń (Elephas), o którym Indusi opowiadają tyle legend cudownych, wraca z wy­cieczki samotnej do stada. Ma on do zakomunikowa­nia swoim blizkim wiadomość ważną dla nich. Usiłuje on ją ujawnić, porykuje, gestykuluje trąbą, wpatruje się ożywiony i niespokojny w oczy innych słoni, ale... nie zrozumiano go, i wiadomość utonęła. Była ona iskrą, jedną z tych, których miliony, przenikając od osobnika do osobnika, składają się na mądrość, ale zgasła tam, gdzie zapłonęła. I tak jest ciągle. Od ty­sięcy lat marnuje się doświadczenie słoni, a każdy musi czynić te same doświadczenia dla siebie i tylko dla siebie, musi funkcyonować za siebie i tylko za siebie i tylko niezmiernie żółwią drogą dziedziczności wzbo­gacać swem doświadczeniem przyszłe pokolenia. Z ludzkiego punktu widzenia jest to położenie tra­giczne, choć w istocie może nie być tragicznem wcale; trwają w tym stanie wszystkie zwierzęta i mniej tęsknią do innego stanu, niż my do skrzydeł ptasich. Mimo to prawdą jest, że gdyby człowiek poprzesta­wał na swem dawnem położeniu — zostałby i on na zawsze tylko zwierzęciem. Ale on znalazł klucz do głowy innego człowieka i zdruzgotał zaporę, dzielącą go od jestestw podobnych. Stał się czemś nowem na ziemi, czemś nie gorszeni, ale może i nie lepszem, bo na ziemi niema wspólnej miary dla wszystkich i stał się materyałem na ciało społeczne. 182 ROZDZIAŁ XX W koncercie egoizmów ziemi może nie wysunął się na czoło jestestw, bo to było niepodobnem, ale, mo­gąc coraz skuteczniej deptać po słabszych, czynił to bez wyrzutów sumienia lepiej od innych, zagarnął też zwolna grunt należny innym, zdławił słabszych i ostał się wśród typów pobitych jako tryumfator. Najdzielniejsze osobniki rodu ludzkiego, wspinając się na ramionach poprzedników tegoż rodu, wznosiły się coraz wyżej, aż doszły tak wysoko, że zaczęły filo­zofować. Wtedy przedewszystkiem wyparły się swych ubogich, a więc... brzydkich krewnych i stworzyły wy­godną doktrynę pochodzenia... z morskiej piany. Niestety, pomimo przepaści duchowej, pozostało cia­ło, którego ani zmienić, ani podnieść — ani wyprzeć się nie można! Gzem się to stało, że człowiek, druzgocąc zaporę, dzielącą go od innego człowieka, wzniósł równocześnie wysoki mur między sobą, a pozostałym światem krew­niaków zwierzęcych ? Czemu żadne inne zwierzę tego nie dokonało? Wspomnieliśmy o zbiegu »okoliczności sprzyjają-cych« rozwojowi w kierunku szczególnie płodnym w bar­dzo ważne następstwa. Oczywiście ów zbieg okolicz­ności nie przekracza sfery czynników naturalnych, a więc teoretycznie biorąc dostępnych i dla innych rodzajów jestestw ziemskich. Aby dostrzedz te czynniki, trzeba tylko pozbyć się jednego zakorzenionego poglądu, który nam je zasła­nia. Wmawiano w nas zbyt długo przekonanie, że czło­wiek stoi na jakimś szczycie drabiny (przynajmniej) kręgowych. Wmawiano, że jest najdoskonalszą la­toroślą kręgowców, wreszcie najmłodszym, t.j. najpóźniejszym wśród nich typem. Wszystko to nie­prawda I Zbyt długo przedstawiano sobie proces rozwoju ROZDZIAŁ XX 183 i przeżywania typów ziemskich, jako szeregi samych »doskonaleń się«, samych przemian »postępowych«, zbyt prosto załatwiano się także z wypadkami rozwoju wstecznego i bocznego i niejeden przyrodnik uważał świat dziś żyjący za jakiś wybór typów, w swoich ro­dzajach najdoskonalszych 1 gdyż wierzył, że przeżywać muszą przeważnie tylko typy najdoskonalsze, ginąć zaś same wsteczne. Znajdziemy się bliżej prawdy, biorąc cały świat dziś żyjący za jedną ruinę idealnej całości, złożonej ze wszystkich stopni przejściowych, jakie żyły kiedykolwiek. To, co żyje, jest tylko bezładnie dochowaną resztką wytworów przeszłości. Dochowały się zaś przy życiu równie dobrze, choć przypadkowo, typy bardzo stare i zacofane, jak nie dochowały się późne, t. j. młode i dzielne. Dzisiejsza fauna i flora nie jest wcale tłu­mem samych »najlepszych« lub »najdzielniejszych«. Jest to raczej zbiór typów rozmaitej wartości biologicz­nej, zabytków ze wszystkich epok i najrozmaitszych stadyów rozwojowych. Jest ona złożona z typów, któ­rych równowartościowi krewniacy mieli nieszczęście różnemi czasy wyginąć, każdy dla jednej z tysiąca przy­czyn, niosących zagładę wszystkiemu, co żyje. Przy­czyny te bywały równie błache, jak, logicznie biorąc, niesprawiedliwe. Najczęściej nie jakaś niższość, lecz ślepy traf unicestwiał jedne typy i równie ślepy traf, nie zaś wyższość, utrzymywały pośledniejsze. Stąd nie­zliczone, a często zadziwiające luki zarówno we florze jak faunie ziemskiej. Znamy np. zwierzęta mocne, czuj­ne i dzielne, pozbawione żyjących krewniaków, którzy musieli być przecież równie dzielnymi, a jednak zgi- 1 Gdyby to miał być istotnie wybór, to przecież wśród kręgowych nie powinnoby już być na ziemi przedewszyst­kiem ani ryb, ani gadów, ani innych licznych postaci prze­starzałych, nader niedoskonałych i zdystansowanych dawno przez inne. 184 ROZDZIAŁ XX nęli. Znamy inne, gorzej uposażone — otoczone liczną rzeszą żyjącą odmian i gatunków blizkich. I jeszcze jedno. Nazbyt często zarówno paleontologom, jak zoo­logom, kierunek rozwoju jakiegoś typu wydawał się prostym i postępowym, gdy właśnie zmierzał on ku zmianom szkodliwym — i odwrotnie. Dzięki podobnym błędom, utrzymuje się przekona­nie o »młodości« typu ludzkiego, przekonanie, że jes­teśmy ostatnią kreacyą ziemską, przynajmniej wśród ssaków. Utrudnia to trzeźwą ocenę stanowiska naszego w świecie zwierzęcym. Świat dziś żyjący wcale nie jest owocem jakiegoś rozwoju »postępowego«. Jest w nim daleko więcej roz­woju we wszelkich kierunkach bocznych i wstecznych i jest, bo tak być musi. Przypomnijmy sobie, że roz­maitość postaci organicznych jest głównie dziełem tego snycerza, którego nazywamy środowiskiem. Środowis­ko, jak to później zobaczymy, bywa nie tylko rozmaite, ale i zmienne. Świat organiczny, żywiąc się na takiem łonie, nie zna stagnacyi w kształtach. Jedne zmieniają się prędzej, inne wolniej, ale zawsze tylko zależnie od okoliczności i w warunkach niejednakowo korzystnych dla dalszego bytu każdej postaci. Świat ten nie zna tego, co przyszłość przyniesie. Stosuje się on do chwili bieżącej, i stąd często najdzielniejsze typy wpadają w pułapkę, jaką im nieznana przyszłość przy­nosi. Wtedy to, co było najlepszem, staje się nieraz niespodzianie cechą szkodliwą i niesie zagładę nie słab­szym, lecz właśnie najdzielniejszym. Typy, choćby na­wet dzielne, ale podległe najżywszym przemianom, często kroczą nie ku przyszłym tryumfom, lecz właśnie ku zgubie. Niektóre zwierzęta znajdują się na drodze, jeżeli tak można się wyrazić, uzwierzęcania się głębszego. Zróżnicowanie np. ssaków szło bardzo prędko i poszło daleko. Dobiegło ono dawno kresu zmian użytecznych i zbliża się po większej części do ROZDZIAŁ XX 183 dekadencyi. Aby nam się wiele zagadek ewolucyi jes­testw żyjących przedstawiło we właściwem świetle, a zwłaszcza historya naturalna człowieka, trzeba tylko porzucić przestarzałą wiarę w rzekomą młodość i »postępowość« typu ludzkiego. Trzeba go uznać za typ bardzo stary, wprost za jestestwo jedno z najbar­dziej konserwatywnych pośród ssaków. Do tego zniewala nas porównanie budowy ciała ludzkiego z bu­dową wszystkich kręgowców. Wypada mi tu znowu poruszyć i rozwinąć ideę, która winnaby być przedmiotem oddzielnego studyum, ale gdy dla naszych celów przedstawia ona tylko epi­zod, nie wolno nam zatrzymywać się nad nią dłużej, niż tego wymaga konieczność. Dlatego ograniczę się do ujęcia najcharakterystyczniejszych stron budowy człowieka w szerokich i ogólnych tylko liniach. Mia­nowicie dotknę tych szczegółów jego budowy, które sa­me jedne rzucą snop światła na dziwne losy jestestwa, które zamianowało się nie bez słuszności królem ziemi. Rozpatrzymy rękę ludzką, uzębienie i posta­wę wyprostowaną. Tkwią w nich cechy ściśle za­leżne jedna od drugiej i zgodnie uważane po mózgu za najważniejsze znamiona rodu ludzkiego. Właśnie połączenie się w człowieku tych cech uważam za przy­czynę główną szczególnego rozwoju mózgu, a więc za okoliczność, sprzyjającą uczłowieczeniu się praczłowieka, a zarazem za świadectwo idei, że rozwój człowieka poszedł po drodze najprostszej do największego skomplikowania natury zwierzęcej, jak to już dawniej zauważyliśmy, bo komplikowanie się, nie zaś upraszczanie, jest szczególną dążnością energii ziemskiej, obserwowaną we wszel­kich jej postaciach 1. 1 Patrz rozdz. VII—X, a zwłaszcza XIty. ROZDZIAŁ XX Człowiek poszedł po drodze najprostszej, lecz co to jest droga najprostsza? Czyżbyśmy tu wchodzić mieli w ocenianie drogi a posteriori, ze skutków wyro­kując o przyczynach ? Nie. Pod drogą najprostszą ro­zumiem właśnie drogę pośrednią między istnieją-cemi w formie odchyleniami; rozumiem drogę, zapew­niającą największą ekonomię w ewolucyi. Ekonomii tej nie zachowała większość kręgowców, więc rozwój ich poszedł bądź nazbyt krętemi ścieżkami, bądź za­wrócił z drogi najbezpieczniejszej wielo­stronności, na manowce zgubnej zawsze jed­nostronności, co jest niemal równoznaczne z krań-cowością. Gdy wszystko, co żyje dokoła człowieka, ugrzęzło w wyspecyalizowaniu się, on jeden utrzy­mał się szczęśliwie do końca na najgładszej drodze wielostronności biologicznej i prze­ciętności, oczywiście bez starań szczególnych lub zasługi. Idea »wyższości« organizmów jest całkiem względna. Nie zawsze droga do wyższości wiedzie przez »ulepszenia« i przez wielkie »przemiany«. Czasem może być związana właśnie z konserwatyzmem, i tak właśnie ma się rzecz z cechami człowieka. Gdyby nie ów konser­watyzm, człowiek zostałby może zdystansowany przez inny jaki gatunek, albo też ziemia wcale nie ogląda­łaby wyrosłego z pnia ssaków (Mammifera) dziwnego jestestwa, które, choć pełza w pyle ziemskim i pożera sobie podobne, ośmiela się, mimo to, przenikać szero­ką świadomością to, co jest niezmierzone i niedościgłe dla zmysłów, i rezonuje o największych zagadkach świata. Czy praludzie, jestestwa niespołeczne, przerabiając się w swem potomstwie na komórki społeczeństw, po­szli ku większej szczęśliwości, niż ta, która jest udzia­łem wolnych komórekzwierząt, to jest kwestya, nad którą niech debatują pesymiści i optymiści, ale, bez ROZDZIAŁ XX 187 względu na ich wyroki, fakt pozostaje faktem, i to niecofnionym. I przed nami wyłoni się później oraz na właściwem miejscu to pytanie, a choć go nie będziemy rozstrzygać, to przecież, zamiast tonąć w bagnie do­mysłów, ujrzymy wyraźnie: co człowiek zyskał, a co stracił, wszedłszy, dzięki swej przeciętności, na nową dla organizmów drogę bytu społeczne­go, po której toczy się jego dalsza egzystencya. % 188 ROZDZIAŁ XXI Ręka ludzka i uzębienie. Pachylemury i Anaptomorphus. Niełatwe podjąłem zadanie, zamierzając dowieść wie­lostronności i starożytności typu ludzkiego, a równo­cześnie ukazać, że są one ważnemi przyczynami pośredniemi jego wyjątkowego stanowiska (człowieczeństwa). Dotychczas kroczyłem po twardym gruncie, wnioski na drodze ostrożnego badania wysnuwały się z nieu­chronną konsekwencyą. Pragnę i tutaj utrzymać się na tej drodze, ale sytuacya jest wyjątkowo niedogodna. Paleontologia człowieka jest dotychczas kartą białą. Znamy dobrze zaledwie człowieka his­torycznego l i wiemy, że neolityczny był takim samym, jak współczesny. O człowieku czwartorzędowym resztki szkieletów, skąpe wprawdzie, ale wystarczające, świadczą, że bar­ dzo mało różnił się od dzisiejszego. Głębsza zaś przesz­ łość geologiczna, właśnie najważniejsza i najciekawsza, jest nam zgoła nieznana. W takiem położeniu, dopóki traf nie odsłoni jakie­goś ogniwa z łańcucha przodków naszych, nauka musi posługiwać się metodą wyłącznie porównawczą i zdo- 1 W tem określeniu obejmuję już i człowieka neolitycz­ nego, gdy chronologia jego nie przekracza okresu histo­ rycznego. ROZDZIAŁ XXI 189 bywać wnioski ciężkim wysiłkiem zdolności śledczych, tych samych, któremi kierują się w poszukiwaniach sławni detektywi. Nawet i materyał porównawczy, t. j. kopalne resztki zwierząt, pokrewnych człowiekowi, nie może być uwa­żany za wystarczający. Pełno w nim luk dotkliwych, a plątanina cech, nawet ważnych, wskazuje, że mate­ryał osteologiczny, do dziś odkryty, musi być tylko drobną cząstką tego, co żyło i co poznać należy, aby porządnie odbudować drzewo genealogiczne zwierząt ssących. I właśnie dla ubóstwa dokumentów bezpośrednich musimy uciec się do śledztwa i szukać przodków czło­wieka na podstawie trzech najwybitszych cech jego: ręki, uzębienia i postawy wyprostowanej. Z tych cech współczesnych trzeba wnioskować pośrednio o postaci całego łańcucha przodków rodu naszego. Ręka ludzka jest tu nieocenioną nicią Aryadny, al­bowiem pozwala odrazu zejść do najgłębszych mroków, do samej kolebki zwierząt ssących. Dość spojrzeć na 5-ciopalcowe kończyny Branchiosaura (Br. salamandroides Fr.) z epoki węglowej, albo na łapę Hatteryi (H. punctata) z rodu Rhynchocephalów, aby spostrzedz, jak bardzo starem dzie­dzictwem jest pięciopalcowa ręka ludzka. Otrzymaliśmy ją w prostej linii po skrzekach (Amphibia) i Gadach (Reptilia), i to po najstarszych ich ty­pach l. Ssaki powstały z którejś z form starszych rodu Theromorphów, albo im blizkiego. Zrazu były zwie­rzątkami drobnemi i wszystkożernemi, o kończynach zgodnych z kształtem dawnym. Pod wpływem jednak 1 Większość bowiem tvch zwierząt zatraciła rychło nie­które palce, albo przerobiła je bardzo znacznie. Wszystkie prawie te zróżnicowane postaci, a było wśród nich wiele olbrzymów, wyginęły bezpotomnie w końcu epoki drugorzędowej. Tylko cząstka mniej rozrosłych przeżyła do dziś. ROZDZIAŁ XXI rozmaitych warunków życia szybko poczęły się różni­cować. Już w zaraniu epoki trzeciorzędowej zjawiło się mnóstwo odchyleń, a rychło ród ssaków stał się tak urozmaiconym, jakim był niegdyś ród gadów. Ogromna większość ssaków zatraciła w tych przemia­nach niektóre palce, albo przerobiła je do niepoznania. Ród konia np. przez nieużywanie tracił zwolna palce tak, że dziś niema nawet śladu igo i 5-go palca, a 2-gi i 4-ty istnieją w postaci zanikłego szczątka. Koń cho­dzi już tylko na ostatnim stawie trzeciego zolbrzymia-łego palca, zaopatrzonego w kopyto. Przeżuwające cho­dzą na 2-ch (na 3 i 4-ym), inne, (np. Perissodactyla) na 3-ch lub 4-ch. Niewiele rodów przechowało 5 pal­ców, a i wśród nich większość odchyliła się mocno i w najrozmaitszy sposób od typu pierwotnego. Najle­piej zachowały typ pierwotny ręce Naczelnych (Primates), mniej wiernie niektóre jeszcze inne rody ssaków. Ale ręka ludzka odznacza się jeszcze jednym waż­nym szczegółem: przeciwstawnością pierwszego palca. Tu mamy już odchylenie od pierwowzoru z epoki drugorzędowej, lecz odchylenie niezmiernie stare. Jeżeli nawet pominiemy zagadkowe odciski łap pię-ciopalczastych o pierwszym palcu przeciwstawnym nie­znanego nam Chirotherium Barthi z rodu Stegocephalów, którego byłoby ryzykownem wiązać genetycznie ze ssakami 1 to jednak cecha ta występuje już stale w szczególnie starym rodzie ssaków, u Pachylemurów, sięgającym początków różnicowania się ssaków. Pachylemury występują już na początku Eocenu, t. j. wtedy, gdy ssaki były jeszcze mało zróżni­cowane; prowadzą one żywot nadrzewny. Ich palec pierwszy jest przeciwstawny i wielki, t. j. taki właś­nie, jakim przechował się, prócz u Lemurów, tylko u człowieka. U małp bowiem, od tegoż rodu po- 1 Co jednak czynią niektórzy paleontologowie. ROZDZIAŁ XXI 191 chodzących, jest on tak małym, że należy go uważać za cofnięty w rozwoju. Otóż ze względu na wielki pa­lec pierwszy ręka ludzka jest bliższa ręki nawet dzi­siejszych Lemurów, aniżeli ręki małp. Nawet i pod względem proporcyi obu kończyn człowiek jest bliż­szy Lemurom, niż małpom. Gdy wszystkie małpy mają tylne ręce krótkie, przednie zaś o wiele dłuższe, u Le­murów, t. j. u zwierząt najbliższych ich przodkom, pa­nuje stale stosunek odwrotny, zgodny tylko z ludz­kim. Dziś żyjący bezogoniasty Stenopsgracilis do­starcza nam uderzającego porównania. Gdyby nie gło­wa, byłby on pod względem proporcyi rąk i nóg, a na­wet korpusu, lepszą parodyą, czy też miniaturką czło­wieka, od małp wyższych. Tak więc ręka ludzka w zasadniczych szczegółach budowy sięga początków Eocenu, jeżeli nie głębiej, i morfologicznie oraz funkcyonalnie bliższą jest ręki Salamandry, niżeli nogi słonia, psa, wołu lub konia. Widać z tego, że sposób życia przodków czło­wieka był podobniejszy do pierwotnego, ni­żeli sposób życia zwierząt, odchylonych od typu pierwotnego. Z najmniejszem bodaj odchy­leniem pierwowzór dochował się u człowieka. Nie wy­prowadzając stąd jeszcze wniosków, przejdźmy teraz do uzębienia. Uzębienie pierwszych ssaków odznaczało się wszech­stronnością. Posiadały one po 44 zębów, lekko zróżni­cowanych na siekacze (incisives), kły (canini), przedtrzonowe (premolares) i trzonowe (molares) 1. Z czasem jedne typy utraciły niepotrzebne im kategorye, wzmocniły zaś niektóre zęby i w rozmaity sposób ukształtowały. Wszystkie jednak rodzaję zębów 1 Formuła ich kompletna jest następująca: i 3/3, c 1/1, p 4/4, m 3/3 = 44, albo w skróceniu = ROZDZIAŁ XXI w u m i a r k o wane m wykształceniu ich dawnem, cho­ciaż w zmniejszonej liczbie, zachowały się tylko u nie­których rodów, bliżej spokrewnionych z człowiekiem, przedewszystkiem zaś u wielu Naczelnych. Tu muszę powiedzieć kilka słów ogólnych i koniecz­nych o rodowodzie Naczelnych, a więc Lemurów, Małp i człowieka. Bierze on początek w rzędzie niezróżnicowanych ssaków łożyskowych. Pachyleniury są grupą równoległą z rodami Condylarthra i Creodontes. Condylarthra dały początek wszystkim kopytowym (Perissodactyles), Creodontes drapieżnym. Pachyleniury w najstarszym Eocenie mało się jeszcze różnią od owadożernych (Insectivora) 1, lecz część ich jest blizko spo­krewniona z przodkami Gruboskórnych (Pachyderma), a więc rodem Condylarthra. Wszystkie te gałęzie bliz­ko są ze sobą spokrewnione. Uzębienie wszystkich, zrazu prawie kompletne, rychło zaczęło się nieco re­dukować i mocno różnicować. Najczęstsza formuła ssa- ków pierwotnych jest 3143/3143. Pachylemury weszły pręd­ko na drogę redukcyi i różnicowania i, pomimo innych cech wspólnych, jakie je łączą między sobą, uzębienie ich odznacza się wielką rozmaitością, ale zarazem znacz­nym zanikiem to tych, to innych zębów, większym, niż w sąsiednich rodach. Gdy Adapis i Hyopsodus L. mają 2143/2143 , Protadapis 2123/2133, Tarsndae mają 1133/2133 i t. d. W linii Małp i człowieka ilość zębów uległa reduk­cyi, ale gdy raz się ustaliła, to już pozostała aż do dziś. Małpy szerokonose mają formułę 2133/3133 Małpy wązkonose i człowiek 2123/2123 1 Które są bezpośredniemi potomkami najmniej zróżni­cowanych ssaków pierwotnych łożyskowych. ROZDZIAŁ XXI 193 Skąd bierze początek ostatnia formuła, najbardziej nas interesująca ? Niezmiernie ważnej wskazówki w tym względzie dostarcza nam rodzaj Anaptomorphus homunculus Cope, zwierzątko znane z dolnego Miocenu w Ame­ryce (Wyoming), o wielkich oczach, o mózgu stosun­kowo bardzo rozwiniętym, o czaszce tak długiej, jak szerokiej, twarzy dość krótkiej i uzębieniu ściśle takiem 2123 samem, jak u człowieka i małp wązkonosych (2123/2123), Anaptomorphus znany jest, niestety, tylko z czaszki, nie mamy przeto wiadomości o innych jego cechach. Czaszka zaś wskazuje, że ze wszystkich do niedawna znanych Pachylemurów jest ono najbliższe małpom wła­ściwym. Według Copego małpy wązkonose muszą po­chodzić nie od innych, znanych dotychczas Pachylemu­rów, lecz właśnie od postaci, podobnej z uzębienia i in­nych cech czaszki do Anaptomorphusa. To było przypuszczenie dnia wczorajszego. Dziś drze­wo rodowe Naczelnych sięga w znacznie głębszą prze­szłość. W ostatnich czasach dyrektor Muzeum w Buenos Aires, F. Ameghino, natrafił w Patagonii na istną ko­palnię najrozmaitszych nieznanych ssaków mezozoicznych i ujawnił fakty niezmiernie ciekawe 1. Przedewszystkiem znalazł już w warstwach gór­nych epoki kredowej liczne ssaki małpokształtne, o formach mocno zróżnicowanych; następnie odkrył małpy właściwe już w starszym Eocenie. Szczególnie interesują tu dwa obecnie najstarsze ich typy, Pitheculites i Homunculites, pochod- 1 Florentino Ameghino. Les formations sedimentaires du Cretace superieur et du Tertiaire de Patagonie, avec parallele entre leurs faunes mammalogiąues et celles de l Ancien Continent (Annales du Musee nat. de Buenos Aires, Tome XV—Ser. 3, t. VIII, Buenos Aires 1906). Cywilizacya. 13 ROZDZIAŁ XXI ne od pralemura Clenialites, a przez niego od jed­nej z form miejscowych mezozoicznych. Pitheculites jest już małpą i to najmniejszą ze znanych. Obok cech ogólnych występują w nim cechy Płaksów (Cebidae), Matołków (Arctopitheci) i małp Starego Świata. Homunculites znowu ma być przodkiem tylko koczkodanów (Cercopitheci) 1 wązkonosych. Z małpami trzecioi czwartorzędowemi Nowego Świata łączy go tylko formuła zębów, mianowicie trzy zamiast dwóch trzo­nowych2. Jednoczy on w sobie cechy szerokonosych z cechami niektórych wązkonosych. Z odkryć Ameghino wynika, że Ameryka połud­niowa jest nie tylko kolebką pralemurów 3, ale że p atagońskie ssaki małpokształtne zepoki kre­dowej są protoplastami wszystkich Naczel­nych, zarówno Nowego, jak Starego Świata4. Należy pamiętać, że Ameryka południowa stanowiła je­den ląd z Afryką południową w epoce mezozoicznej i na początku kenozoicznej. Wobec tych odkryć Anaptomorphus świadczy głów­nie o szerokiem rozejściu się po globie naszym pier­wotnego typu Naczelnych wązkonosych z ojczyzny po­łudniowoamerykańskiej, w której też należy się spo­dziewać odkrycia blizkich mu, ale starszych postaci. Jakiś starszy krewniak Anaptomorphusa bądź połud­niowoamerykański, bądź tylko pochodzący z tego lądu lecz w Starym Świecie zamieszkały, jest protoplastą linii Bimana. Podobnie zróżnicowanych postaci, jak Pitheculites, musiało być już w starszym Eocenie wię­cej i jedna z nich dała początek linii Anthropomorphów. Zjawienie się takiego typu wypada odnieść do początków Eocenu. 1 Jego górne trzonowe zgadzają się uderzająco z zębami Magotów (Inuus, Macacus) z rodziny Cynopitheci. 2 l. c. str. 427. 3 1. c. str. 290. 4 1. c. str. 423. ROZDZIAŁ XXI 195 Przez analogię z Lemurami żyjącemi wnosimy bez obawy pomyłki, że miał on ręce pięciopalczaste o pierwszym palcu przeciwstawnym i dużym1. * * * Aby związać ten wątły ślad z progeniturą do dziś żyjącą, wypada wrócić do czasów najpóźniejszych i od nich zstępować w przeszłość. Chociaż brak nam śla­dów człowieka starszego, niż czwartorzędowy, to jed­nak znamy pewną ilość małp kopalnych, o których kilka słów wypadnie powiedzieć. Nie znamy zgoła człowieka przedczwartorzędowego i nie mamy pojęcia, jak on mógł wyglądać. Antropo­logowie sprzeczają się o jego postać. Jedni chcą wi­dzieć w przedczłowieku nawet z końca epoki trzecio­rzędowej jakąś małpę, o mało ludzkim wyglądzie, inni sądzą, że już w końcu albo w środku epoki trzecio­rzędowej postać człowieka była mocno wyszlachetniona, t. j. blizka ludzkiej. Obu stronom brak dowodów bezpośrednich. Sądzę, że w tem położeniu mamy mocny punkt oparcia w znajomości kilku małp, pokrewnych dzisiejszym. Mogą one rzucić dużo światła na zagadkę postaci człowieka. I tak, jeśli zważymy, że Gibbon (Hylobates) ma bardzo podobnego do siebie przodka w Miocenie środkowym, mianowicie Pliopithecus antiquus Gerv.; jeżeli Szympans (Anthropopithecus) ma w Pliocenie blizkiego sobie krewniaka: Palaeopithecus sivalensis, to przez prostą analogię są­dząc, niepodobna już przypuszczać, aby plioceński przodek człowieka miał być bardziej różnym od 1 I o palcach zakończonych przeważnie paznogciami, nie zaś pazurami. Zasługuje na podniesienie ten jeszcze fakt, że tam, gdzie później zjawiają się małpy wązkonose i czło­wiek, pachylemury i lemury kopalne znikają bardzo wcześnie. 13* 196 ROZDZIAŁ XXI dzisiejszego, niżeli Palaeopithecus od Szympansa, a pra­człowiek z Miocenu środkowego mniej podobny do człowieka, niż Pliopithecus do Gibbona. Tego nie potrzebujemy nawet przypuszczać, bo to byłoby przeciwne doświadczeniu. Nie tylko te postaci, o których wspomniałem, ale wiele innych rodów zwie­rzęcych świadczą, że przemiany odbywają się bardzo powoli. Najlepiej znana genealogia konia przekonywa nas o tej prawdzie. Koń plioceński (Pliohippus i Protohippus) wszystkiemi cechami jest nadzwyczajnie blizki do dzisiejszego. Dopiero u konia ze schyłku Miocenu (Meryhippus) widzimy wyraźne dwa palce (2 i 4-ty) zwyrodniałe i krótkie, a zęby jego trzonowe są mniej­sze znacznie od dzisiejszych. Jeszcze Anchiterium (= Miohippus), a nawet Mesohippus z Oligocenu mało się różnią od konia. Chodzą na jednym palcu i mają wciąż tylko po dwa palce wi­szące po bokach kopyta. Podobnych przykładów moż­naby przywieść wiele. A więc jakiem prawem mamy wyobrażać sobie, że człowiek w Pliocenie miał być wcale niepodobny do dzisiejszego? Jakiem prawem wyobrażamy sobie, że w Miocenie nie mogło być pos­taci blizkiej do postaci dziś żyjącego człowieka i że przodek ówczesny nasz musiał mieć postać zgoła zwie­rzęcą i niepodobną do naszej? Nic nas nie upoważnia do podobnego wniosku, ow­szem, wszystkie przykłady przemawiają za przeciwnym, to jest za tem: że przynajmniej w Pliocenie postać człowieka bardzo mało się różniła od dzisiejszej, a jeszcze wcześni ej, t. j. w koń­cu Miocenu, musiała być bardzo podobna w najważniejszych szczegółach swej budo­wy do dzisiejszej. ROZDZIAŁ XXII 197 XXII. Postawa wyprostowana, jej dawność i skutki. Gdy była mowa o Szympansie z Pliocenu pominę­liśmy milczeniem ważną okoliczność, aby do niej póź-niej wrócić. Jest to znane spostrzeżenie, że ów Pliopithecus jest bliższy człowiekowi, aniżeli Szympans współczesny. Mamy w tym fakcie jeden z dowodów, że małpy człekokształtne dawniej były bliższe człowiekowi. Ponieważ wiemy, że niegdyś musiały one stanowić z człowiekiem jeden ród, a ściślej mó­wiąc pochodzą zapewne od jednej postaci wszystkim jednako wspólnej, nastręczają się dwa pytania: 1-o. Od­kąd datuje się proces rozchodzenia się cech, i 2-0. czy człowiek odchylił się od typu małp wązkonosych — czy też może odwrotnie, te ostatnie odchyliły się od typu ludzkiego? O ile pierwsze pytanie było przedmiotem bardzo licznych dociekań w nauce — o tyle drugie, o ile mi się zdaje nastręczało się zbyt rzadko umysłom bada­czów przeszłości człowieka. Zacznijmy od pierwszego. Obecność w Pliocenie Szympansa, który jest prawie zupełnie podobny do dzisiejszego, obecność w nim także Goryla, obecność w Miocenie środkowym Gibbona — wszystko to dowodzi, że ród człekokształtnych był już, przynajmniej w Miocenie środkowym, zróżnicowany na postaci, bardzo podobne do dzisiejszych. ROZDZIAŁ XXII Nie może być mowy, aby rozdział nastąpił w Miocenie środkowym. Musiał się on dokonać dawniej. Same nawet małpy człekokształtne, znacznie różniące się między sobą, potrzebowały dłuższego czasu do ta­kiego zróżnicowania się, tem dłuższego więc czasu po­trzeba do oddalenia się od nich człowieka, lub ich od człowieka. Nie może być kwestyi, że nawet okres Miocenu starszego i Oligocenu nie wystarczał do tych transformacyi. Tak więc, co najmniej w górnym Eocenie było możliwem rozejście się typów. Tylko wtedy, albo jeszcze wcześniej żyć mogła postać, pośrednia między małpami człeko­kształtne mi, a człowiekiem. Otóż zbliżyły się nam dwie nici. Jedna wyziera z głębokiej przeszłości, druga spuszcza się ku niej od teraźniejszości. Jedna urywa się w Eocenie dolnym, druga zstępuje ku niej do Eocenu górnego.Luka zma­lała. Końce nici dzieli tylko Eocen środkowy. W typie Anaptomorphusa, jak pamiętamy, są złą­czone wspólne cechy: Pachylemurów, Lemurów współ­czesnych, Małp wązkonosych i człowieka. Sama rozmaitość małp wązkonosych i człowieka wskazuje, że typ wszystkim wspólny nie mógł się ogra­niczać do tej jednej, dotychczas znanej nam, postaci. Anaptomorphus musiał mieć współczesnych sobie krew­niaków, w linii prostej lub bocznej, starszych i młod­szych od siebie, rozproszonych szeroko. Jedna z tych postaci stała się prototypem małp człeko­kształtnych i człowieka. Jej potomstwo zróżni­cowało się na kilka linii: na osobną gałąź ludzką i na główne typy małp człekokształtnych. Pierwsza zachowała wiernie proporcyę kończyn, oraz wielki palec, właściwą pachyłemurom, druga poszła w kierunku wydłużenia kończyn przednich, skrócenia tylnych oraz ku zanikowi pierwszego palca u ręki przed­niej. Ta ostatnia wiodła żywot wyłącznie nadrzewny, ROZDZIAŁ XXII 199 gdy pierwsza w części nadrzewny, w części zaś na­ziemny. Skutkiem tego nastąpiło w linii ludzkiej prze­robienie ręki tylnej na stopę, przeznaczoną do chodu i utrata opozycyjności wielkiego palca u nogi oraz jego wzmocnienie, co wyłącznie charakteryzuje czło­wieka. Wyobrażać sobie inny bieg rzeczy byłoby to obsta­wać przy oczywistem nieprawdopodobieństwie i chcieć widzieć proces prosty zawilszym, niżeli był. Jeżeli jednak uporczywie szukano oderwania się człowieka od rodu małpiego w którejś z epok później­szych, to działo się to głównie dlatego, że, wobec niewątpliwości doktryny o zwierzęcem pochodzeniu czło­wieka i przed odkryciem form znacznie starszych, np. patagońskich, istnienie małp człekokształtnych nasu­wało ideę, że człowiek musi pochodzić właściwie od tego najbliższego rodu. Zoologowie najmniej byli skłonni wyobrażać sobie możliwość stosunku w pewnej mie­rze odwrotnego; najmniej skłonni byli wyobrażać so­bie zwierzęcego przodka człowieka w postaci bar­dzo ludzkiej, choć bardzo starej, bo Eocenicznej. Tymczasem z rozumowania naszego, opartego, jak dotąd, na dwóch tylko cechach, płynie już wniosek, mem zdaniem nieuchronny, że przodek człowieka już od epoki Mioceńskiej odznacza się po­stacią bardzo zbliżoną do dzisiejszej, a za­sadniczo różną od małpiej. Oczywiście opieramy się tu tylko na rozumowaniu i na dowodach pośrednich. Dowodów bezpośrednich, osteologicznych nie mamy jeszcze żadnych. Jeżeliby jednak kogoś to ubóstwo, (a właściwie zu­pełny brak śladów) dziwiło i skłaniało do przypusz­czenia, że nie znaleziono wczesnych przodków czło­wieka dlatego, że ich nie było, jeżeliby kogoś dziwiło, że o najciekawszym dla nas szeregu, jeśli ist- ROZDZIAŁ XXII niał w ciągu tak długiej przeszłości, mamy tak skąpe wiadomości, to muszę przypomnieć, że my o bardzo wielu innych rodach, a nawet całych królestwach zwie­rząt, równie skąpe i niekompletne mamy wiadomości, albo nawet wręcz żadnych z pewnych epok nie posia­damy i nie dziwimy się temu. Dość powiedzieć, że przecież nie znamy ani jednego ptaka z Eocenu starszego i środkowego, choć przecież obfitość ich w Eocenie młodszym i to gatunków, blizkich dzisiej­szym egzotycznym, dowodzi niezbicie, że i w tych star­szych epokach musiały żyć dość liczne ich gatunki. Musiały one istnieć choćby dlatego, że pewne postaci ptaków znamy z epok jeszcze o wiele, wiele starszych, jak np. z kredowej. I znowu druga istnieje tu anoma­lia. Mając obfitość ptaków w skamieniałościach Eocenu młodszego, znamy z późniejszej epoki oligoceńskiej nad­zwyczaj skąpe ślady ptaków. Cóż wobec takich fak­tów i wielu innych, równie jaskrawych, których nie będę przytaczał, znaczy nieznalezienie szczątków jed­nego rodzaju Homo? Może to być i jest rzeczywiście bardzo przykrą i niedogodną dla nauki okolicznością, ale nie może być dowodem negatywnym, nie może z niej płynąć przeczenie egzystencyi rodu naszego w pewnym okresie czasu dlatego tylko, że nie natrafiono jeszcze na resztki jego realne. Wszak my również nie znamy paleontologicznych postaci przejściowych małp wązkonosych, np. plioceńskiego Gibbona, albo mioceńskiego Szympansa, choć o ich istnieniu na mocy tego, co zostało odkryte, nie wątpimy. Nie znamy czwarte­go przedstawiciela antropomorfów: Orangutanga kopal­nego, który istniał niewątpliwie, — czyż tedy w gor­szeni jesteśmy położeniu co do człowieka? Owszem, w lepszem, a dlaczego, to w rozdziale następnym zobaczymy. Wpierw jednak musimy roz­ważyć trzecią cechę ludzką: postawę wyprosto­waną. ROZDZIAŁ XXII 201 Postawa wyprostowana jest znowu cechą bardzo starą. Połowicznie nie obca ona ani pachylemurom, ani małpom. Czepianie się gałęzi i sposób łażenia po drzewach, właściwy rodowi Naczelnych, pozwala im przybierać postawę siedzącą 1 przez liczne zaś mo­menty życia pozostawać w pozycyi prawie wyprosto­wanej. Wygimnastykowanie ciała w najrozmaitszych kierunkach ułatwiło jednemu rodzajowi tych zwierząt w okolicznościach stosownych używanie do chodu wyłącznie kończyn tylnych. Sprzyjała zaś temu krótkość rąk, właściwa Pa­chylemurom, cecha, której pozbyły się małpy pierwotne. Więc też, gdy Antropomorphidae, nawet schodząc na ziemię (co się zresztą po większej części rzadko zdarza), łatwo mogły podpierać się rękami przedniemi, jestestwo krótkorękie, a długonogie, odczuwało dotkliwie nie­dogodność tej pozycyi. Skoro więc wypadło porzucić żywot przeważnie nadrzewny, jestestwo to odrazu po­częło czynić wysiłki, celem utrzymania się na tylnych kończynach. Zapewne używało ono zrazu obu spo­sobów chodzenia, ale zwolna ten stał się częstszym. Im bardziej zaś przednie ręce uwalniały się od obo­wiązku służenia za środek lokomocyi, — tem stawały się lepszym pomocnikiem szczęk i szyi w poda­waniu pokarmów, tem większej nabierały sprawności w zbieraniu żywności i rozdrabnianiu jej. Szczęki, uwol­nione od normalnej pracy, delikatniały, gdy ręce z na­rzędzi iokomocyjnych i chwytnych w dość wązkim za­kresie, stawały się narzędziem podatnem do najuniwersalniejszych czynności 2. 1 Nawet Stenops gracilis przybiera do snu pozycyę sie­dzącą, podobną do ludzkiej w drzemaniu. 2 Wybitna krótkość i małość szczęk jest prostem następ­stwem większej niż u małp funkcyonalnej uniwersalności ręki, — ostatnia zaś cecha następstwem pionowej postawy ciała. ROZDZIAŁ XXII Pod względem środków żywienia się, większość zwierząt ssących bardzo się wyspecyalizowała. Stąd pochodzą kształty zwierząt specyalistów: wydłużona głowa konia, wydłużona nadmiernie szyja żyrafy, po­stać zwierząt drapieżnych z ich kłami i potężnemi pa­zurami i t. d. Dochowała się mała tylko ilość wszystko-żernych, a wśród nich pierwsze miejsce zajmuje czło­wiek. Czy to jest cecha późna? Wiemy o tem, że nie, że właśnie jest cechą pierwotną, ale, że ją człowiek dochował, zyskał on na tem wiele. Wszystkożerność przy postawie wyprostowanej, dała praczłowiekowi wielką przewagę ekonomiczną nad innemi typami. Nie zmuszając do przestawania w jednych warunkach i do wyrabiania w sobie zalet jednostronnych czyli do zwy­rodnienia się w specyalistę, pozwalała przeżyć bez zmia­ny w najrozmaitszych okolicznościach. Odbijało się to z jednej strony na dobrobycie gatunku, z drugiej na akumulacyi oraz wielostronności władz umysłowych, z trzeciej zaś na ekonomii czasu, potrzebnego na zdo­bywanie żywności. Bez specyalnych zabezpieczeń i urzą­dzeń, bez kłów, grubej skóry, rogów i innych zalet jednostronnych, żyło to jestestwo równie dobrze i łatwo dzięki wszechstronności doświadczenia życiowego, prze­kazywanego drogą dziedziczności. Typ ten niczego nie porzucał, niczego nie zapominał, nie po­trzebował się też przerabiać. On zmieniał tylko chwilowo funkcye swoje, stosownie do okoliczności. Postawa wyprostowana i ręce wolne, któremi przez długie chwile dnia nie było potrzeby pracować, ułat­wiły praczłowiekowi komunikowanie się duchowe z po­dobnymi sobie. Wolne też ręce zamiast wisieć bezczynnie wzdłuż ciała w chwilach spoczynku, lub chodu, poczęły rychło służyć za środek rozmowy mimicznej. Gestami i ruchami wolnych rąk obok głosu począł się praczłowiek częściej, dłużej i lepiej porozumiewać z innym, bądź w grani- ROZDZIAŁ XXII 203 cach rodziny, bądź ze spotkanym obcym. Zwiększająca się samodzielność i ruchliwość palców rozszerzała za­kres czynności jestestwa, ułatwiała porozumiewanie się i t. d. Krótko mówiąc, praczłowiek znalazł się rychło na gościńcu, prowadzącym wprost do uspołeczniania się. Momentem zwrotnym jest tutaj przybra­nie postawy wyprostowanej i uwolnienie rąk. Jak dawno mogło to nastąpić? Oczywiście przed czasem odłączenia się małp człekokształt­nych od pnia wspólnego, a więc conajmniej w końcu lub środku Eocenu. W tym czasie albo jeszcze wcześniej Praantropopithecus opuścił dawny teren zamieszkania, ale został w puszczy leśnej, praczłowiek porzucił z konieczności i dla powodów nieznanych nam żywot leśny 1 i począł żyć na otwartych przestrzeniach lub w okolicy małodrzewnej. Pachylemury były zwierzętami nocnemi 2. Okoliczność ta należy do sprzyjających również rozwo­jowi wyższych władz człowieka. Jeżeli bowiem zważy­my, jak bardzo wzrok tych zwierzątek był wyczulony, czego dowodzą nadmiernie wielkie ich oczy, jak bardzo również były i inne zmysły wydoskonalone, czego znowu dowodzi znaczna objętość ich mózgu, to łatwo zrozumiemy, że przejście takiego zwierzątka do żywota dziennego tylko korzystnie się odbić mogło na nim. Odrazu znalazło się ono wśród zwierząt dziennych w korzystniejszych warunkach i wyż­szość zmysłów mogło odpowiednio wyzyskać. W procesie, który zarysowałem w najprostszych li­niach, zachodziło niewątpliwie rozszczepianie się cech 1 A może las go porzucił na obszarze, z którego nie mógł wyemigrować. 2 Takiemi zostały Lemury. ROZDZIAŁ XXII rodu praludzkiego i częściowe zlewanie się ich. W walce o byt powstawały tak w tej linii, jak w małpiej liczne odmiany, z których jedne trwały dłużej, inne krócej, ulegając dzielniejszym. Typ małpy, początkowo bliższy linii praludzkiej, coraz dalej odchylał się od pierwo­wzoru i to w kierunku, który można nazwać przez porównanie — wstecznym, bo bardziej zwierzęcym i bardziej specyalnym. Zapewne i linia praczłowieka wydawała takie boczne gałązki, ale w zetknię­ciu z wyższymi przedstawicielami, bądź ulegały one ich przemocy i rychło ginęły, bądź rozpływały się przez związki krwi w najbliższym i najmocniejszym typie, powstrzymując w pewnej mierze jego uczłowieczanie się, przez udzielanie potomstwu cech niższych. Któż dziś może rozstrzygnąć czy taki P i t h e c a nthropus Dubois, którego odkrycie narobiło wiele wrzawy w świecie naukowym, zamiast być mostem między małpą i człowiekiem, nie jest jedną z tych po­staci, które się odchyliły tylko od pnia praludzkiego l. Nie miejsce tu na szersze traktowanie całego tego rozległego tematu i na wchodzenie w liczne szczegóły wagi podrzędniejszej. To, co było powiedziane wystar­cza już do odpowiedzi na drugie pytanie, któreśmy mieli rozstrzygnąć: czy człowiek odchylił się od typu małp wązkonosych, czy też odwrotnie. Wobec faktu, że tylko człowiek zgadza się pod względem krótkości rąk i długości nóg z typem pier­wotnym, że on zachował lepiej pierwotną wielkość palca pierwszego u ręki, łatwo zrozumiemy, że wła­śnie małpy człekokształtne oddaliły się od typu pierwot­nego. Człowiek przybrał jedną tylko nową cechę: po­stawę zupełnie wyprostowaną. Opozycyjność wielkiego 1 Pytania tego rozpatrywać ani rozstrzygać nie możemy raz dlatego, że szczątki są zbyt niekompletne i niepewne, po drugie, że nie jest stwierdzony wiek warstwy, w której zostały znalezione. ROZDZIAŁ XXII 205 palca u nogi, później utracona, nie jest zabytkiem mał­pim, lecz starszym, odziedziczonym po wspólnym przodku Anthropomorphidów. Małpy właśnie, blizkie człowiekowi, nie zaś linia czystoludzka, uległy rychło różnicowaniu się i rozpadły się na kilka lub więcej rodzajów. Praczłowiek, jeżeli na­wet podlegał podobnym procesom — to musiały się one przerywać prędko. Istnienie jednego tylko rodzaju Homo zdaje się przemawiać za przypuszczeniem, że teren, na którym ten rodzaj się ustalił, był niewielki i dobrze oddzielony od innych. Sumują wszystko, musimy początki praczłowieka odsunąć w znacznie głębszą przeszłość, niż się to przyj­muje w utartych poglądach, nie opartych zresztą, jak widzieliśmy, na żadnych dowodach rzeczowych. Prze­szłość ta obejmuje Eocen dolny, środkowy i górny. Czasu było dość na najpowolniejsze choćby wytwo­rzenie się i wyrośnięcie typu, który skutkiem okolicz­ności zewnętrznych zmuszony został do przybrania po­stawy wyprostowanej. Kiedy to nastąpiło — nie wie­my, ale od tego czasu rozpoczął się już rozwój w kie­runku specyalnie ludzkim. * * Zaznaczając zupełny brak szczątków paleontologicz­nych człowieka (prócz późniejszego czwartorzędu), po­wiedzieliśmy, że mimo to, nie jesteśmy pozbawieni realnych dowodów istnienia jego w głębszej przesz­łości. Nie sięgając po nie, opieraliśmy się dotychczas na rozumowaniu porównawczem i na pośrednich doku­mentach (szczątki małp, blizkich człowiekowi i szczątki przodków, wspólnych obu gałęziom). Tak doszliśmy niemal do pewności, że postawa wyprostowana jest tak dawną, jak ród małp człekokształtnych, a linia ge- 206 ROZDZIAŁ XXII nealogiczna czystoludzka sięga zapewne do początków Eocenu, t. j. łączy się z rodem Pacłiylemurów. Teraz przekonamy się, że, mimo ubóstwa dokumentów, kro­czyliśmy po drodze pewnej, że inaczej niepodobna so­bie przedstawić filogenii człowieka. Przekonamy się, że istnieją nawet bezpośrednie dowody na to, iż człowiek, przynajmniej od początku Miocenu, miał postawę wyprostowaną, a więc był już tem, czem go zastała epoka czwartorzędowa. ROZDZIAŁ XXIII 207 XXIII. Dawność fizycznego typu człowieka. Pomimo, że umysły przynajmniej od pół wieku zos­tały przygotowane do przyjęcia egzystencyi człowieka trzeciorzędowego za fakt naturalny i realny, jeszcze ciągle niektórzy czynią z tego faktu przedmiot sporny, a od czasu do czasu nawet ludzie głębokiej nauki wy­stępują z twierdzeniami, że człowiek pojawił się do­piero w końcu epoki czwartorzędowej 1. Oczywiście są to już rzadkie wyjątki lub umysły, dążące tą drogą do zaznaczenia »niezależności« lub »oryginalności« swych poglądów naukowych. Polemizowanie z nimi byłoby rzeczą zbyteczną. Dla nas bowiem, jak dla całego świata naukowego, miejsce znikomych szczątków cielesnych człowieka trze­ciorzędowego — zajęły wytwory ręki ludzkiej: krze­mienie obtłukiwane, tyleż warte, jako dowody istnienia ręki ludzkiej, co i szczątki szkieletu. Krzemień, jako minerał niezmiernie trwały i twardy, łatwo przetrwał bez zmiany i uszkodzeń tam, gdzie nie mogły dochować się żadne resztki kości. Oto dlaczego mamy z różnych epok dawnych nieprzebrane mnóstwo narzędzi krzemiennych, gdy kości zawsze rzadką by­wają zdobyczą poszukiwań archeologicznych. Aby nie rozwodzić się długo nad rzeczami znanemi i uznanemi, 1 Np. Obermeier, A. Lapparent i inni. ROZDZIAŁ XXIII zaznaczę tylko, że prócz ogromnego bogactwa narzędzi paleolitycznych, tu i owdzie wydobyto na jaw doku­menty tej samej kategoryi z warstw o wiele star­szych. Z powodu trudności w ocenianiu wieku owych warstw, jako też niedokładności wielu spostrzeżeń, zwłaszcza dawniejszych, znaczna liczba podobnych od­kryć należy do niepewnych i one to właśnie służą za przedmiot łatwej krytyki dla zwolenników idei nie­dawnego pojawienia się człowieka na ziemi. Tacy kry­tycy zapominają, że dość jednego pewnego znale­ziska, aby w niwecz obrócić ich dowodzenia. Na ta­kich unikatach opiera się przecież ustawicznie cała pa­leontologia. Jeden okaz Archaeopteryxa jest wystarcza­jącym dowodem, że typ ptaków już w epoce jurskiej rozwinął się z typu gadziego, że ptaki już od swego pojawienia się mają w przedniej kończynie tylko 3 palce, a więc pochodzą już od zróżnicowanych gadów i t. d., i t. d. Na punkcie człowieka, a właściwie wyrobów je­go ręki, jesteśmy jednak w znacznie lepszem położe­niu. Usuwając zupełnie z pod rozważania wszelkie nie­jasno zdeterminowane wykopaliska1, znamy kilka niewątpliwych i z całą naukową pewnością określo­nych znalezisk trzeciorzędowych narzędzi krze­miennych. Do nich należą wykopaliska: z Pliocenu wyższego (Cromer Forest bed w An- [glii południowej), z Pliocenu środkowego (ChalkPlateau du Kent [w Anglii), z Miocenu wyższego (PuyCourny, pod Aurillac, [Cantal), z Miocenu bliżej nieokreślonego (Araucanien) [(Argentyna). 1 Chociaż wiele z nich zyska zapewne potwierdzenie i uznanie, a równie wiele należy do bardzo ciekawych. ROZDZIAŁ XXIII 209 Co do pierwszego, jest ono wysoce interesujące z tego powodu, że, choć Lewis Abbot, któremu nauka zawdzięcza odkrycie1, nie znalazł dużej ilości krzemieni obrobionych, to jednak jeden z nich tkwił w kości słonia plioceńskiego (Elephas meridionalis). Ma­my tu dowód współczesności istoty, która użyła po­cisku — z największym słoniem ziemi, a co ważniejsza, dowód, że to jestestwo atakowało nawet tak potężne zwierzęta. Krzemienie przytem są tak wyraźnie obra­biane ręką ludzką, jak najtypowsze tego rodzaju na­rzędzia z czasów o wiele późniejszych. Drugie stanowisko odznacza się wielką ilością krze­mieni rozmaitych typów, używanych do różnych celów. Jest tam wiele krzemieni, które raz użyte, a po stę­pieniu ostrych kantów rzucone, potem ponownie były podniesione, znowu na nowo zaostrzone i używane, co świadczy o długotrwałem zaludnieniu płaskowzgórza. Sposób obrobienia wielu tych narzędzi, nie gorszy nieraz od techniki pośledniejszych narzędzi, używanych w epoce neolitycznej, budzi wprost podziw. Najczęst­szym typem są tu skrobacze. Ze względu na wiek znacznie starszy od poprze­dzających , najważniejszemi są wyroby ręki ludzkiej w PuyCourny. Już i tutaj znajdują się różne rodzaje narzędzi, nie wyłączając pocisków do procy. Charak­ter tych wyrobów, badany przez wielu naj­wybitniejszych prahistoryków, nie różni się wogóle od wyrobów młodszych, o których wyżej była mowa. Znaczy to, że od Miocenu wyższego aż do Pliocenu wyższego mamy ciągle jedno i to samo stadyum rozwoju techniki krzemien­nej, bez zmian, cofania się, ale i bez postępu. 1 Abbot W. I. Lewis. Worked flints from the Cromer Forest Bed. Nat. science. 1897. X. Cywilkacya. 14 ROZDZIAŁ XXIII Pomimo znacznej rozmaitości, we wszystkich pow­tarzają się te same formy, pod każdym względem do siebie podobne. I nie tylko to. Są one podobne do narzędzi jeszcze późniejszych, używanych przez człowieka nawet w zaraniu i starszych odcinkach okresu czwartorzędowego 1, do t. zw. »eolitów«. Dopiero młod­sze czwartorzędowe, t. zw. paleolityczne zdradzają po­stęp w technice, znaczne pomnożenie się typów, ich wyspecyalizowanie się i t. d. Na mocy tedy śladów, pochodzących z trzech róż­nych czasów zdobywamy pewność, że człowiek mniej więcej taki, jakim go zastaje epoka lodowa, istnieje już od czasów mioceńskich młodszych. Już w Miocenie wyrabia on takie same narzędzia kamienne, jakie wyrabia w połowie epoki czwartorzę­dowej, gdzie jest już niewątpliwie człowiekiem, najzu­pełniej tak jak my uformowanym. Jeśli w Pliocenie napadał na największe i najmoc­niejsze zwierzę, jeśli zważymy, że do przebicia nie tylko skóry słonia, ale i kości niezbyt ostrym krzemieniem potrzebna była bardzo wielka siła rzutu, to musimy uznać, że człowiek był wówczas nie tylko silnym, ale śmiałym i nawet zuchwałym myśliwcem. Ponieważ zaś między narzędziami z Pliocenu i Miocenu górnego niema żadnej różnicy, ani postę­pu— wnosić należy, że człowiek mioceński był bardzo podobny do plioceńskiego. Jeżeli to przyjmiemy za wniosek logiczny, tedy z rów­ną logiką narzuca się mniemanie, że w Miocenie gór­nym z Puy Gourny mamy nie pierwszy występ jes­testwa, sporządzającego pociski, skrobacze i inne na- 1 Porówn. A. Rutot. Coup d oeil sur l état des connaissances relatives aux industries de la pierre a l exclusion du neolithique. Namur. 1904. ROZDZIAŁ XXIII 211 rzędzia. Musiało ono już i wcześniej odznaczać się podobnemi cechami fizycznemi. Potwierdzenie tego domysłu daje nam czwarte wykopalisko pewne, jedno z wielu, dokonanych w Argentynie. Znaleziono tam w Miocenie bliżej nieo­kreślonym, między narzędziami z kwarcu jedno, utkwio­ne w szkielecie Lamy olbrzymiej (Macrauchenia), zwierzęcia zaginionego, pośredniego cechami mię­dzy tapirem, a koniem. Skoro już w Miocenie młod­szym, na dwóch krańcach globu żyje człowiekmyśliwy, sporządzający narzędzia z kamienia, to staje się niewątpliwem, że wystąpił nie w tej epoce. Aby się rozejść po ziemi z temi samemi wszędzie oby­czajami i władzami, musiał istnieć na długo przedtem. Tutaj mimowoli wzrok nasz zwraca się ku jeszcze starszym od czterech poprzednich śladom, ku słynnym wykopaliskom księdza Bourgeois z warstw Oligo­ceńskich wyższych (Aquitanien) w Thenay we Fran­cyi. Te najstarsze do dziś ślady człowieka są już od pół wieku przedmiotem namiętnych sporów i debatów, i niestety warunki są takie, że nie podobna wyrzec o nich ostatniego słowa. Krzemienie z Thenay są prymitywniejsze od wszystkich późniejszych i można kwestyonować ich sposób powstania. Lecz właśnie ta ce­cha, mojem zdaniem, nadaje im więcej znaczenia. Są­dziłbym, że ich charakter wielce niedoskonały (w po­równaniu z późniejszemi) lepiej przemawia za przy­puszczeniem, że je otłukiwała ręka praludzka, aniżeli gdyby były tak wyraźnemi, jak są wyroby późniejsze. Bądź co bądź, czy krzemienie z Thenay były obro­bione przez człowieka, czy nie, musiał on już ist­nieć w tym czasie, choć zapewne, jako bliższy pierwocin, nie dorównywał ani wzrostem ani zręcz­nością człowiekowi z Puy Courny i Argentyny. I prze­cież nie mogłoby być inaczej. Potrzeba było czasu, aby z krewniaka Anaptomorphusa drogą bardzo nieznacz- 14* 212 ROZDZIAŁ XXIII nych przeobrażeń wyrosła istota znacznie większa od Pachylemurów i aby w powolnej ewolucyi przebyła wszystkie szczeble, wiodące do człowieka o postawie wyprostowanej. Owszem, brak starszych (przedoligoceńskich) do­wodów specyalnej działalności ręki człowieka zgadza się z teoretycznemi oczekiwaniami. Niema ich dlatego, że nie było jeszcze narzędzia, (ręki wolnej), któreby je mogło wyprodukować. ROZDZIAŁ XXIV 213 XXIV. Jestestwo przejściowe. Materyał na jestestwo społeczne. Jesteśmy już u celu rozważań paleontologicznoarcheologicznych. Praczłowiek o postawie wyprostowanej odsunął się nam w znacznie głębszą przeszłość, niż się to pospo­licie przyjmuje. Niewątpliwe dokumenty naukowe potwierdziły wniosek nasz, wypowiedziany w rozdziale XX, że człowiek jest typem fizycznym bardzo sta­rym, typem konserwatywnym, bynajmniej zaś nie jakąś najmłodszą kreacyą ziemską, jak to dawniej upar­cie utrzymywano. Powiedzieliśmy, że nie podlegał on tak daleko sięgającym przemianom, jak ogromna więk­szość zwierząt, i tak jest rzeczywiście. Protoplasta nasz o postawie wyprostowanej i o rękach wolnych, wprawiających się do specyalnie ludzkich czynności, chodzi po ziemi już przynajmniej od początku Miocenu1. Ależ w takim razie jest on już człowiekiem, a prze­szłość ludzkości liczy się nie na tysiącolecia, lecz na epoki geologiczne! Otóż wcale tak nie jest. Wyprowadzać podobny wnio­sek byłoby to dowodzić niezrozumienia prawdy, która się w tym fakcie mieści. niemy, jako niepewne. ROZDZIAŁ XXIV Czy mamy prawo bezpośrednich przodków naszych o postaci mocno zbliżonej do naszej nazywać człowie­kiem? Była już o tem mowa przy innej okazyi, jesz­cze w rozdz, VI, i powiedzieliśmy tam, że zależy to od tego, co chcemy pod wyrazem »człowiek« rozu­mieć? Jeżeli postać tylko czyli główne cechy zoolo­giczne naszego rodu — to zgoda, jeżeli zaś zbiór cech wyjątkowych na ziemi i wyłącznie ludzkich, to owa postać nie była jeszcze człowiekiem (porówn. str. 71). To był tylko materyał na człowieka, t. j. na jes­testwo mądre i społeczne. »Ze zwierzęcia w coś całkiem dla świata no­wego przerobiła człowieka głównie mowa«, te słowa wypowiedzieliśmy na początku rozdz. XX, dodając za­razem definicyę 1, że »człowiek to przedewszyst­kiem zwierzę mówiące«. »Społeczność i mądrość są cechami, nabytemi głównie dzięki mowie, przyczem mądrość musiała być i została specyficznie ludzką, a więc względną i ograniczoną» 2. Nieczłowiek musiał dopiero stawać się człowiekiem, a do tego musiał mieć jakieś zewnętrzne, fizyczne szanse, bo gdyby ich nie było, mielibyśmy prawo dziwić się temu, dlaczego inne jakieś zwierzę nie stało się jestestwem najmądrzejszem i społecznem, czemu np. nie wyzyskało na sposób ludz­ki daru głosu? Co więcej. Nie było nawet koniecznem wyzyskiwanie daru głosu. Wszak różnica między jes­testwem niespołecznem, a społecznem nie może pole­gać na takiej a nie innej naturze (formie) łącznika, bo łącznikiem mógłby być równie dobrze nie aparat głosu, lecz coś całkiem innego. Ona polega na samem zjawieniu się łącznika. Jeśli to zwa­żymy, to tembardziej mielibyśmy prawo dziwić się, 1 Z rozdz. XVI Igo. 2 Rozdz. XXty. ROZDZIAŁ XXIV 213 czemu inne jakieś zwierzę nie wyłoniło z siebie jakie­goś łącznika, prowadzącego do ustalenia się więzi spo­łecznej? Wszak mózg praczłowieka niewiele się różnił niegdyś od zwierzęcego, a był czas, że wcale nie był bogatszy. Czemuż się wzbogacił? Oto dlatego, że były »okoliczności sprzyjające«, a za takie uważamy wielo­stronność biologiczną, przeciętność człowieka, jako typu ssaków, postawę wyprostowaną i rękę wolną. Dzięki tym okolicznościom rozwój człowieka poszedł, jak to już powiedzieliśmy, po drodze naj prostszej do naj­większego skomplikowania się natury zwie­rzęcej (rozdz. XX). Sądzę, że w ostatnich trzech rozdziałach wyjaśniły się nam nieco owe okoliczności sprzyjające, ale ujrze­liśmy zarazem, jak powolną była droga wstawania się« człowiekiem. Starość typu ludzkiego, na którą kładę nacisk, znaczy ni mniej ni więcej tylko to, że jestestwo, od którego ród nasz się wywodzi, uniknęło w całym długim szeregu pokoleń wejścia na niebezpieczną dro­gę wyspecyalizowania się i utknięcia w ciasnym wi­dnokręgu potrzeb i dążeń. Nie zatraciło ono nic pra­wie z sumy doświadczenia przodków, ale za to mogło dorzucać do tej sumy nowe i zawsze wielostronne zdo­bycze indywidualnego doświadczenia. Dorzucało ono oczywiście podobny dorobek tylko drogą dziedzicz­ności, ale i na tak powolnej drodze doświadczenie następnych pokoleń zawsze tylko wzbogacało się, bo cała wiązka dziedzicznych uzdolnień szła na uży­tek potomstwa, nie zaś tylko część ich, jak to miało miejsce u typów łatwo zmieniających się i specyalizujących się, bo te ostatnie, bogacąc się na jednym punkcie, ubożeją jednocześnie na innym przez odrzucanie pewnej sumy doświadczenia dzie­dzicznego, już zbytecznej w nowym trybie życia. Gdy takie jestestwo bogate wbezświadome dziedzictwo, wciąż wzbogacające się jeszcze na tej • ROZDZIAŁ XXIV drodze, nie zaś cofające się w rozwoju, wciąż wzmagające swoje władze wielostronne, popchnął wypadek do uwolnienia przednich kończyn chwytnych od obowiązków narzędzi lokomocyi, wtedy ujrzało się ono odrazu w posiadaniu narzędzia uniwersalnego. Zaszło tu coś takiego, jak gdyby nagłe otrzymanie cen­nego daru, coś, jak gdyby zaprzeczenie prawdy, że funkcya stwarza organ, albowiem praczłowiek posiadł w rękach wolnych narzędzie gotowe do speł­niania nowych czynności. W rzeczywistości jed* nak zaszedł tu tylko korzystny dla gatunku zbieg oko­liczności. Dobrze wyrobiony i silny organ chwytny stał się zbytecznym do dawnego użytku. Gdyby nie był tak wybornem narzędziem chwytnem, wtedy, stając się zbytecznym do dawnych czynności, musiałby się prze* rabiać w coś innego, albo stawać organem szczątko­wym 1. Tu nie nastąpiło nic podobnego. Znikła tylko potrzeba obejmowania gałęzi, została zdolność chwytna i wielka siła ramienia. Organ zmienił tylko czynność nieprodukcyjną na producyjną. Bez wstrząś-nień, bez zaburzeń w równowadze ciała, bez potrzeby ćwiczenia rąk, jestestwo dwunożne mogło użyć tych koń* czyn odrazu do czynności nowych, ułatwiających mu zabiegi, przedsiębrane celem utrzymania się przy życiu. Rękami niespracowanemi, jak u Małpy, ustawicznem czepianiem się gałęzi, mógł praczłowiek działać w inny i całkiem nowy dla zwierząt sposób i w innych celach —coraz częściej, lepiej i wszechstronniej. Ręce sprawne pozwoliły mu, gdy się nadarzyła tego potrzeba, sporządzać narzędzia sztuczne, z temi zaś przychodziło zupełnie nowe doświadczenie i bogacenie się materyalne oraz duchowe. 1 Jak to miewa miejsce u zwierząt, które poczęły używać do lokomocyi przeważnie tylko kończyn tylnych, przednie zaś miały dawniej urobione tylko do chodu (np. u Kangura, u wielu gadów drugorzędowych i t. d.). ROZDZIAŁ XXIV 217 Od tej chwili zaczął się też żywy rozwój w nowym kierunku, era wzmagającego się dobrobytu dla naszego typu. Coraz sprawniejsze ręce rozszerzają za­kres działań, a stąd i zakres jego doświadczenia, które akumuluje się zrazu i przez czas bar­dzo długi jedynie drogą dziedziczności. Po­nieważ zaś narzędzie owo przez swą uniwersalność sprawia, że rozproszone osobniki spełniają często n i jednakowe czynności (zależnie od potrzeb chwili, przeto stykanie się ze sobą od czasu do czasu takich niejednakowo funkcyonujących osobników zwiększa ich uniwersalność drogą naśladowania. Co więcej, nie­jednakowe funkcyonowanie wywołuje w pewnych wy­padkach potrzebę lepszego porozumiewania się. Długo dokonywa się to w normalnych ramach bytu zwierzęcego i sposobów zwierzęcych, lecz zwolna ramy rozszerzają się, w miarę jak rozsze­rza się skala sygnałów mimicznych i głosowych. Współpraca1 i porozumiewanie się osobników w gra­nicach rodziny, a często grupy kilku rodzin, udosko­nala się. Praczłowiek staje się zwierzęciem coraz mą­drzejszem. Czas w takim rozwoju upływa już tylko z korzyścią dla tych osobników, które przeżywają walkę o byt i poczynając od Miocenu zwierzę to używa pełni sił indywidualnych i przeciętnych, jakie mają być na długo udziałem jego. Lecz tu właśnie okazuje się nam dobitnie, jak bardzo jeszcze powolnym, iście zwierzęcym jest »postęp« jego, gdy od tego czasu aż po koniec Pliocenu stoi ono wciąż prawie na tym sa­mym szczeblu. Te same formy narzędzi krzemiennych powtarzają się ciągle. Od Miocenu wyższego, aż do 1 Jak to zoologowie stwierdzają np. wśród małp, gdy np. kilka ich zbiera się celem pokonania pewnej trudności, której jedna nie może pokonać. ROZDZIAŁ XXIV końca Pliocenu mamy ciągle jedno i to samo stadyum rozwoju techniki krzemiennej. Niema cofania się, ale niema też prawie postępu, a przynajmniej jest on tak powolnym, że aż niedostrzegalnym. Gdyby się prze­chowały inne jeszcze dzieła ręki ludzkiej z tych epok odległych, mianowicie inne jeszcze wyroby, wykony­wane z bardziej znikomych materyałów, dostrzeglibyś­my zapewne wyraźniej postęp, ale przekonalibyśmy się, że on w samej rzeczy był bardzo powolnym. Otóż on musiał być takim, bo szedł równolegle z uspo­łecznianiem się jestestwa niespołecznego. Jestestwo to, choć mądre, silne i odważne, nie zdo­było jeszcze najważniejszego środka, mogącego pomna­żać mądrość jego i siły. Pozostaje ono jeszcze w niemowlęctwie. Dosięgło już pełni władz, płynących z wyjątkowo korzystnej organizacyi fizycznej, żyje pełnią zmysłów, ale żyje, ściśle biorąc, każde za siebie i dla sie­bie. Robi wynalazki i nawet cenne po to, aby rychło z nim zginęły. Ludzkość rozproszona, nie władna ko­munikować się dobrze ze sobą, odkrywa po sto razy te same rzeczy. Jej wysiłki i tryumfy przepadają ze śmiercią osobnika, albo ostatniego członka rodziny, w której wynalazek trzymał się drogą tradycyi żywej. »Niemowlęctwo« bowiem, uniemożliwiające tradycyę, jest już niezupełne. Każda rodzina ma swoją mowę, mniej lub więcej podobną do mowy rodziny, żyjącej w najbliższem sąsiedztwie. Mowa to uboga, ale cudów dokazuje. Język, zmuszając się do bełkotania upo­rządkowanego, z każdem tysiącoleciem nabiera nowej giętkości i umie wywoływać na zawołanie nowe szmery, Każdą ważniejszą rzecz odróżnia już człowiek innym dźwiękiem, oczywiście zrozumiałym tylko dla najbliż­szych. W zetknięciu z obcym mowa rodzinna niema prawie wartości, ograniczać się musi do najprostszych gestów i wykrzyków, lecz niechno obcy przemieszka ROZDZIAŁ XXIV 219 razem czas pewien, wtedy wszystkie znaczenia w lot pojmie i zaniesie z tryumfem oraz dziecinną radością do swego szałasu, a nawet udzieli krewniakom lub są­siadom. Tak powoli »środek łączący udoskonalał się, lecz skoro raz zaczął funkcyonować, to rozwój jego, a jako następstwo, rozszerzanie się świadomości, były już tylko kwestyą czasu«1. Rozwój mowy dokonywał się w progresyi geome­trycznej, podobnie zresztą, jak związany z nim rozwój władz umysłowych. Mowa, doskonaląc się, zwiększała mózgi jeden pod wpływem drugiego, ale dlatego szło to przez długi czas czas wolno, a z czasem dopiero coraz szybciej, że je­den dzielniejszy osobnik doskonalił mowę tylu osobków, z ilu osobnikami się zetknął. Z mową zaś prze­nikały z osobnika w osobnika obce im wiadomości. Każde doświadczenie, każde odkrycie i wynalazek roz­chodziły się na podobieństwo fali na wodzie coraz szer­szej, i zawsze natrafiły gdzieś na jednostki, ktćre osłabłą falę z nową siłą dokoła i jeszcze dalej roznosiły. Dlaczego zajmujemy się tym procesem szeroko, gdy to przecież rzecz znana? Dlatego, że po długiej wędrówce dosięgamy nareszcie celu naszego poszukiwania. Może­my śledzić, jak z jestestwa niespołecznego wytwarzało się jestestwo społeczne. Widzimy, jak długim był ten proces, i rozumiemy teraz dlaczego musiał być długim. Zaczynamy sobie nareszcie zdawać sprawę z tego, czem jest człowiek (C), czem społeczeństwo (CC )2 i czem cywilizacya. 1 P. rozdz. XIX str. 2 Obacz str. 118, 121 i 129. ROZDZIAŁ XXV XXV. Stosunek narzędzi sztucznych do mowy. Korzyści płynące z bytu społecznego dla osobników. Doniosłość narzędzi sztucznych jest tak wielka, że rolę ich w sprawie uspołeczniania się człowieka, albo w sprawie tworzenia się społeczeństwa, należy bacznie roztrząsnąć, albowiem zjawia się w nich jak gdyby drugi czynnik uspołeczniający. Zachodzi potrzeba rozpatrzenia stosunku tego czynnika do mowy. Któryż jest pierwszym i który ważniejszym? Mowie przypisaliśmy rozszerzenie mózgu i pojęć, ujrzeliśmy w niej pierwiastek łączący osobniki jednogatunkowe, więc przyczynę bytu społecznego. Lecz kardynalną cechą związku społecznego jest wzajemna zależność osobników, a ta polega na zróżnicowaniu nie tylko pojęć, ale i czyn* ności. O ile można zgodzić się na to, że mowa jest łącznikiem między osobnikami, że ona różnicuje także ludzi in potentia, o tyle nie tłómaczy nam ona dostatecznie zróżnicowania funkcyonalnego. Rozumieliśmy to dobrze, wyrażając się, w rozdz. XX, że »ze zwierzęcia w coś całkiem dla świata nowego przerobiła człowieka głównie mowa«. A więc odrazu było zaznaczone, że nie tylko mowa. Wiemy już z treści rozdz. XXI do XXIV, że rozwojowi mowy u czło- ROZDZIAŁ XXV 221 wieka sprzyjały »wyjątkowe okoliczności« Zwrotnym momentem było uwolnienie archaicznych i chwytnych rąk od obowiązku noszenia ciała. Obierając za kryteryum do odróżnienia cywilizacyi od niecywilizacyi niejednakowe funkcyonowanie osob­ników jednorodnych i jednakowych (z niej bowiem płynie wzajemna zależność osobników w gromadzie), dostrzegliśmy, że zwierzęta są specyalistami każde w swoim i to dość wąskim i stałym zakresie, człowiek zaś, jako gatunek, od pewnego okresu swego rozwoju odznacza się rozmaitością funkcyi osobników, a ogólnie biorąc, wielką uniwersalnością czynności. Zjawia się tedy pytanie, czy zróżnicowanie czyn­ności jest możliwe przy jednakowych narzędziach? Oczywiście jest ono możliwem. Same ręce, jako na­rzędzia dość uniwersalne, mogły spełniać rozmaite czyn­ności, ale w granicach nader szczupłych i do pewnego kresu, a tymczasem cechą cywilizacyi (pomijając tym­czasem te, o których później będzie jeszcze mowa), jest wzmaganie się zróżnicowania osobników i pły­nącej stąd ogólnej uniwersalności funkcyonalnej rodu społecznego. Zakres funkcyi rąk rozszerzył się znakomicie do­piero wówczas, gdy uzbroiły się w narzędzia sztuczn e. Dokonało się tu jak gdyby morfologiczne udosko­nalenie się narzędzi naturalnych, rozszerzenie się ich sprawności, a równocześnie pierwsze zróżnicowanie czynności osobników tem osobliwe, że jeszcze przedspołeczne, bo zjawiające się przed rozwinięciem się mowy. Udziałem różnych osobników, żyjących bądź oddzielnie, bądź w granicach rodziny, bądź w grupie rodzin, stały się różne narzędzia w różnym stopniu udoskonalenia. Ważność narzędzi sztucznych polega po pierwsze na tem, że osobnik z ich udziałem może dokonać to, czegoby nie zdołał dokonać narzędziami naturalnymi, potęguje więc swoje uzdolnienia wrodzone; ROZDZIAŁ XXV po drugie może zmieniać czynności, zmieniając tylko narzędzia; po trzecie może mnożyć czynności w miarę urozmaicania i doskonalenia narzędzi do specyalnych zadań. Przez narzędzia rozszerzyła się więc bezprzy­kładnie uniwersalność funkcyi gatunku. Człowiek, od chwili gdy zaczął urozmaicać narzędzia sztuczne, stał się już tylko w ogólnem uzdolnieniu stworzeniem uniwersalniejszem od innych. Osobno rozpatrywany oka­zuje się specyalistą, na wzór zwierząt, tem tylko róż­niąc się od nich, że nie jest, jak one, specyalistą dzie­dzicznym. W miarę tedy jak rozwój mowy, pomnażając ogól­ny zapas pojęć ludzkich, różnicował osobniki w za­kresie pojęć, narzędzia sztuczne rozszerzały zakres funk­cyi gatunku i różnicowały czynności osobników. Rola obu czynników: mowy i narzędzi, zarysowuje się nam teraz wyraźniej. W bycie niespołecznym roz­wój narzędzi znajduje prędko kres, poza którym byłby nie tylko niepotrzebnym, ale nawet szkodliwym dla osobników. Rozwój specyalizacyi w czynnoś­ciach możliwym jest tylko przy wymianie usług. Bez wymiany niema on racyi bytu. Oto dla­czego człowiek przez całe epoki geologiczne nie dosko­nalił i nie różnicował narzędzi sztucznych, choć już posługiwał się niemi od początku Miocenu. Rozwój narzędzi sztucznych musiał być w po­czątkach bardzo powolny dlatego, że szedł równolegle z uspołecznieniem się jestestwa niespołecznego, z roz­wojem pierwiastku łączącego. Okazuje się, że rozwój narzędzi jest tak ściśle zwią­zany z rozwojem mowy, że mogłoby być niepodobnem rozwikłanie pytania: które z tych dwu zjawisk jest ważniejszem w dziele uspołeczniania się, gdybyśmy, idąc systematycznie, nie przekonali się poprzednio, że jednak mowa, nie zaś co innego, jest łącznikiem mię­dzy osobnikami. Wiedząc o tem, łatwo nam już okreś- ROZDZIAŁ XXV 223 lic rolę narzędzi sztucznych. One nie stworzyły wpraw­dzie bytu społecznego, ale stały się potężnym czynnikiem, zacieśniającym więź społeczną. Rozważmy to tylko. Z wytwarzania coraz różniej szych narzędzi przez osobniki, żyjące w rodzinie, grupie rodzin, lub w gro­madzie, wypływa zwiększanie się specyalizacyi, wy­miany usług, a więc wzrost wzajemnej zależności osob­ników. Za tem idzie produkowanie przez gromadę dzieł coraz bardziej złożonych, niemożliwych do wykonania siłami osobnika, choćby najdzielniejszego. Osobniki, złączone wzajemną zależnością, zamieniają się coraz bardziej na części składowe grupy społecz­nej. Każdy, albo prawie każdy osobnik przestaje funkcyonować przeciętnie, jak funkcyonowali jego pradzia­dowie, a zaczyna jednostronnie, przejmując część nor­malnych funkcyi innych osobników na siebie, a zrzu­cając część własnych na innych. Osobnik tonie w ciele społecznem, wiąże się z innymi i sta­nowi odtąd nierozdzielną część całości spo­łecznej. Funkcyonuje on w części na korzyść swoją, w czę­ści na korzyść innych, a że inni to samo czynią, więc pracują również na korzyść pierwszego osobnika. Suma funkcyi takiego związku naturalnego nie jest już równa sumie funkcyi osobników wolnych: jest więk­szą dlatego, że zróżnicowane funkcyonowanie członków gromady albo zaoszczędza sił, albo zwiększa ich wydajność. W pierwszym wypadku osobniki zużywają mniej sił bez szkody dla swych interesów, w drugim otrzy­mują więcej, niż potrzebowały do zaspokojenia pier­wotnych i normalnych potrzeb. A więc: albo część sił może być zaoszczędzona, albo część produktów może być zaoszczędzona, 224 ROZDZIAŁ XXV albo zużycie może być zwiększone. Zaoszczędzanie bądź energii, bądź wytwórczości, wytwarza zapas sił lub ich produktów (kapitał), zwięk­szenie zużycia tworzy dobrobyt. W każdym wypadku korzyść dla osobników jest widoczna i właśnie dla­tego byt społeczny ma warunki nie tylko trwania, ale i rozwoju. Skoro pojawił się, osobniki mają już interes trwać w nim nadal. Ponieważ byt społeczny na każdym stopniu zapewnia oszczędność sił i zwiększenie bądź zapasu, bądź zużycia (pomijam tu inne jeszcze strony dodatnie tej formy bytu), przeto zjawisko społeczne nie traci na sile, ale wzmaga się. Więź społeczna zacieśnia się coraz mocniej. Gęstość skupień może wzrastać ponad normę zwierzęcą, nie tylko bez ujmy, ale z korzyścią bądź dla większości osobników, bądź dla osobników najdzielniejszych. ROZDZIAŁ XXVI 225 XXVI. Dziedziczność jako jeden z warunków koniecznych bytu społecznego. W ocenie natury materyału, z którego buduje się ciało społeczne, kierowaliśmy się dotychczas jedną ce­chą: zróżnicowaniem osobników społecznych. Wyeliminowało się nam na tej drodze wszystko, co jest tylko gromadą. Okazało się, że żywot gromadny, jako forma bytu »jest tylko tłem, na którem różnicowanie osobników może występować« 1, ale nie musi. Najrozmaitsze ga­tunki zwierząt trwają w nim przez całe epoki geolo­giczne nie tylko bez różnicowania osobników, lecz na­wet bez powodowania rozłamu jakościowego między blizkiemi sobie gatunkami gromadnemi i niegromadnemi. Okazało się, że rozwój władz umysłowych nie jest wcale następstwem przestawania w gromadzie, bo gdy­by tak być miało, wtedy po pierwsze dostrzeglibyśmy wśród gatunków zawsze lub długo gromadnych wyższy rozwój psychiczny, niżeli u zwierząt niegromadnych, powtóre powinnibyśmy wśród zwierząt wyższych wi­dzieć same bardziej złożone formy gromadne, a nawet jakieś przejścia do formy społecznej, a nie mieć ich wśród t. zw. niższych, tymczasem wcale tak nie jest. 1 Rozdz. II i III, str. 51, 54. Cywilizacya. 15 ROZDZIAŁ XXVI Prawdą jest tedy, że podobnie jak »żaden typ gro­mady niema głębszego znaczenia w kształtowaniu się gatunków i osobników« (rozdz. IV), tak również żaden typ gromady niema znaczenia w kształtowaniu się związ­ków społecznych. Mówiąc krótko, okazało się, że wśród zwierząt gromadnych niemasz bytu społecz­nego. Lecz odpadły nam nie wszystkie zwierzęta gro­madne; zostały takie, wśród których istnieje pewne zróżnicowanie funkcyonalne i dość rozwinięta zdolność porozumiewania się, a więc niejako zaczątki bytu spo­łecznego. Zapowiedzieliśmy na str. 47 bliższe rozpa­trzenie ich sprawy i właśnie teraz wypada się tem zająć. Do takich zwierząt należą mrówki. Nastręczałaby się tu interesująca paralela ze światem ludzkim, gdyby nie fakt, oddawna podkreślony przez nas, że odmien­ności funkcyi mrówek towarzyszy odmienność morfo­logiczna, czego w ludzkim świecie niema. (Porówn, str. 67). Mimo to istnieje w mrowisku pewien, lubo dość słaby podział pracy i pewne zróżnicowanie funk­cyi nawet w zakresie tej samej klasy, a więc jakaś więź, będąca czemś więcej niż zwykłą, równą niemal zeru więzią gromadną. Więź ta może uchodzić za spo­łeczną i uchodzi też za taką w oczach wielu socyologów oraz przyrodników, dlatego musimy porównać ją z ludzką, aby rozpoznać na czem polega różnica. Da nam to sposobność do zajrzenia głębiej w istotę więzi społecznej i do odszukania nowych cech społeczeństwa. Otóż od pierwszego wejrzenia uderza nas fakt, że prawdziwe zróżnicowanie funkcyi ogranicza się u mró­wek i termitów nie dosyć że do klas (stanów) odmien­nych morfologicznie, ale jedynie do klas bezpłciowych. Osobniki rozwinięte płciowo odgrywają w mrowisku rolę bierną, wegetatywną i rozrodczą. Ponieważ jed­nak i w granicach klasy daje się stwierdzić pewne zróżnicowanie, choć bardzo słabe, przeto mamy tu is­totnie pierwiastek społeczny. ROZDZIAŁ XXVI 227 Cóż jednak z tego, kiedy brak tu innego warunku, który czytelnik mógł zauważyć w społeczeństwie ludzkiem (chociaż o nim jeszcze wyraźnie nie mówiliśmy), brak rozwoju, postępu, komplikowania się, słowem te­go wszystkiego, co możnaby najgruntowniej objąć wy­razem: życie. W mrowisku mamy uderzającą oraz zdecydowaną stagnacyę. Nie trudno wskazać przyczynę tego zja­wiska. W mrowisku brak pierwiastku dziedziczności. Bezpłciowość osobników, funkcyonujących niejed­nakowo sprawia, że nie może tu być nawet mowy o nagromadzaniu się uzdolnień i doświadczenia drogą dziedziczności. Robotnica schodzi bezpotomnie i zabiera do grobu uzdolnienia, wyrobione działalnością całego żywota. Doświadczenia swego udziela ona innym, młod­szym, które wyprowadziła z kokonka, tylko żywym przykładem. Dlatego nagromadzanie się doświad­czenia i uzdolnień oraz komplikowanie się czynności kroczy iście żółwią drogą i od czasu do czasu prze­rywa się zupełnie oraz niweczy, gdy np. nastąpi za­głada mrowiska. Gdy droga dziedziczności zamknięta, zostaje tylko naśladowanie czynów siostrzyc starszych przez młod­sze. Na tej wszakże drodze może przybywać niewiele nowego doświadczenia. Nie ulega wątpliwości, że mrowisko jest czemś wię­cej, niż gromadą, ale też jest mniej, niż społeczeństwem dlatego, że cechy społeczne występują w kategoryi bez­płciowej, nie mogącej nic reprodukować. Brak tu co najmniej jednego warunku koniecznego. Gdyby nie rozszczepienie rodziny na osobniki płcio­we i bezpłciowe, ród mrówek mógłby stać się rodem jestestw społecznych. Pozbawiony dźwigni dziedzicz­ności klas czynnych skazany jest na wieczną stagnacyę. Tylko z tego powodu mrowisko małe czy duże jest 15* ROZDZIAŁ XXVI niemal identyczne, a ustrój jego nie wyszedł ze stadyum, które oglądała już epoka trzeciorzędowa1. Uderza nas tutaj zastój i równość, będące przeci­wieństwem zjawisk, cechujących społeczeństwa ludzkie. Mrowisko pozostało utworem przejściowym. Moż­naby je nazwać nagromadzeniem rodzin, z rozszczepie­niem »jednostki biologicznej« (por. str. 55) na 3 lub 4 klasy odmienne morfologicznie. Nastąpiło tu szczególne odwrócenie porządku biologicznego. Funkcye matkikarmicielki pełnią dzieci, które nie wyrastając ze stanu nijakiego, karmią, pielęgnują, hodują i wywodzą z kokonka matkę przyszłych swych siostrzyc, odwykłą od funkcyi normalnych. »Niedospołeczeństwo« dzieci, pozbawione możności przekazywania swych uzdolnień pokoleniom następ­nym, hoduje osobniki rozpłodowe, niezdolne do żad­nej pracy, prócz podtrzymywania rodu o wiecznie jed­nakich uzdolnieniach. Niedobrym tedy materyałem na społeczeństwo jest ród mrówek z powodu szczególnego i przedwczes­nego wytworzenia się bezpłciowości klas czynnych. To samo należy sądzić o pszczołach. Ul jest również rozszerzoną i odwróconą rodziną i udziałem jego — zastój. 1 Geneza tego ustroju jest niezbadana; istnieją sprzeczne w tym przedmiocie zapatrywania. Może mrówki były niegdyś na drodze, prowadzącej cło prawdziwego uspołecznienia się, ale sprowadziła je z niej utrata płci osobników czynnych. ROZDZIAŁ XXVII 229 XXVII. Jestestwo prawdziwie społeczne. Człowiek mówiący, piszący i drukujący. Jakże odmienny obraz przedstawia społeczeństwo ludzkie. Na widok pełni życia, tryskającego z całości społecznej (z organizmu społecznego), na widok roz­maitości, wciąż zmieniającej się i wydającej coraz nowe efekty, ogarnia podziw. To naprawdę coś bezprzykład­nego w świecie. Cóż to za giętki, powiedziałbym plastyczny mate­ryał spoczywa w człowieku! Wszak on na prawdę nie daje się ująć w krótkiej i jednej definicyi, jak to już zaznaczyłem na str. 179. Jeden człowiek rzadko bywa podobnym do drugie­go człowieka, choć każdy i ciągle nie przestaje być człowiekiem. Cóż go uczyniło istotą tak zmienną ? Więź społeczna, która łączy tylko przez różnicowanie, a łą­czy tem ściślej, im bardziej różnicuje. Rozpatrzmy tutaj różnice między człowiekiem, a czło­wiekiem, płynące tylko z samego rozwoju łącznika spo­łecznego. Wiemy, jak skromne były początki mowy i jak powoli umysł ludzi rozszerzał się pod działaniem tego łącznika. Wiemy, jak słabo odchylały się począt­kowo uzdolnienia ludzi od normy typowej dla rodzaju przedspołecznego Hominis, jak szczupłą była skala odchyleń indywidualnych. ROZDZIAŁ XXVII Czas upływał, mowa bogaciła mózgi osobników, a potencyalnie mózgi wszystkich ludzi w progresyi geometrycznej. Tępsze osobniki pozostawały w tyle, bystrzejsze osiągały nad nimi przewagę, walka o byt i dobór czyniły swoje i tak zwolna, na tle i w ra­mach bytu społecznego ludzie poczęli się coraz mocniej wyłamywać od pełnienia wszystkich funkcyi, normalnych dla każdego osobnika zwierzęcego. Myśl tych, którzy zdołali się uwolnić od pełnienia t. zw. »niższych« funkcyi, obejmowała coraz szersze horyzon­ty, nie ginęła zaś bezpowrotnie, lecz dostawała się choćby pod nieliczne czaszki i tam rozpalała się w więk­sze i coraz większe płomyki. Człowiek społeczny, stojąc na plecach współ­braci, pełniących zań funkcye niższe, sięgał myślą i doświadczeniem coraz wyżej. Lecz pomimo całej potęgi i cudowności środka łą­czącego, znikoma natura łącznika dźwiękowego, który brzmi chwilę i przepada, zakreślała dość szczupłe i nie­przekraczalne granice dla całostki społecznej. Mowa żywa cudów dokazywała, ale przyszłość kryła większe cuda. Społeczeństwa tylko mówiące były drobne, bo nie mogły przekraczać pewnej miary. Niektóre dopiero odłamy ludzkości, znajdujące się w szczególnie dogod­nych warunkach bytu, wzniosły się rychło do nowego wielkiego etapu w rozwoju społeczeństw (ciał społecz­nych). Wydały one osobniki, które zaczęły uzewnętrz­niać swe myśli nie tylko mową, lecz w całkiem inny sposób. Zaczęły je wyrażać także w znakach rysowanych (pismo obrazowe), a później nawet w umówionych (pismo znakowe). Nastąpiło tu utrwalenie w czasie te­go, co było dotychczas w czasie znikomem. Pismo zaprowadziło rychło osobniki piszące i czy­tające, a przez nie znaczną część ludzkości, o wiele Ś ROZDZIAŁ XXVII 231 dalej, niż mowa. Rzuciło ono drugą nieprzebytą prze­paść między człowieka, a cały świat zwierzęcy. Człowiek piszący stał się jestestwem o wiele potężniejszem od ludzi tylko mówiących. On wytworzył przedmioty mówiące. On przelał najbardziej spo­łeczny pierwiastek, bo myśl, mogącą się udzielać in­nym, na przedmioty nieożywione. Gdzie sam nie mógł dotrzeć, tam posłał papirus, albo deszczułkę, albo tab­liczkę nawoskowaną. Przezeń kamienie mówią! I znowu, krocząc szybko po tym szerokim gościń­cu, jedynym w świecie i niedostępnym dla zwierząt, człowiek społeczny wzniósł się na jeszcze wyższy szcze­bel jestestwa drukującego swe myśli. Nie uśmiechaj się czytelniku, zrodzony w epoce druku, i nie lekceważ tego rozgraniczenia. W bycie społecznym wielki to przewrót i wielkie zjawisko. Człowiek, przyoblekający myśl swoją w postać znacz­ków pomnożonych mechanicznie, czyli drukowanych, przemawia w jednej chwili do tysięcy ludzi czytają­cych, rozproszonych bodaj po całej ziemi. Gdyby miał głos tysiąckroć tęższy od grzmotu, nie osiągnąłby nawet cząstki tych wyników. Ale on prze­mawia nietylko w jednej chwili, t. j. wtedy, gdy prze­mawia, i nie tylko do żyjących. On śmierć samą zwy­ciężył. On grzmi ciągle, przez lata i wieki. Przemawia bezpośrednio do tych nawet, którzy się jeszcze nie narodzili! On myśl swoją uczynił dwakroć nieśmiertelną. Naprzód nie znika ona w pierwotnej swej czystości i dostaje się niezmieniona do wszystkich dal­szych pokoleń ludzi czytających, powtóre, przyjmowana przez inne umysły, kojarzy się z obcemi myślami i w ty­siącznych kombinacyach promieniuje coraz różnostronniej i szerzej, nie znając granic w czasie ani miejscu. Stała się ona jakąś rzeczą niezniszczalną, a jed­nocześnie przeobrażalną. Jest podobna z tego powodu do energii, lecz w stopniu wyższym, albowiem szerzy 232 ROZDZIAŁ XXVII się, nie tracąc na sile, trwa utajona, zaklęta w znaczki dowolnie długo, nigdy się nie wyczerpuje ani zmienia, choć szerzy się na podobieństwo fermentu, t.j. mnoży się. Osobnik ludzki zwyciężył przestrzeń i czas. On mo­że stawać się, nie cieleśnie, lecz przez funkcye swoje uwiecznione niemateryalnym obywatelem ca­łej ludzkości. Dziś rzadko zastanawiamy się, co za przepaść pod względem dynamicznym dzieli ludzi od ludzi. Podobni ciałem, jesteśmy coraz mniej podobni do siebie »wyż-szemi« funkcyami społecznemi. I jak tu zdefiniować człowieka w jednej formule? Człowieka z Miocenu, Pliocenu i Pleistocenu. Australczyka, Buszmena, Kirgiza, rolnika, robotnika, inżynie­ra, myśliciela i prawodawcę. Analfabetę Warszawy lub Paryża, przedstawiciela najniższej warstwy społecznej, równego z wielu wzglę­dów Buszmenowi, choć niewątpliwie jeszcze niżej sto­jącego w społeczeństwie, i przedstawicieli najróżniej­szych »wyższych« specyalności. * * Możnaby pomyśleć, że ród ludzki rozpadł się na nieprzeliczoną ilość typów, odmiennych potencyalnie i funkcyonalnie, lecz nic podobnego nie nastąpiło. Odmienność na tle i w granicach bytu społecz­nego nie jest tem samem, czem zmienność organizmów na wolnem tle przyrody. Uświadomienie sobie tej róż­nicy będzie nową zdobyczą dla zrozumienia natury spo­łeczeństwa. Ponieważ funkcye osobników, o których tu była mowa, są funkcyami społecznemi, t. j. pozaorganicznemi, przeto i zróżnicowanie nie jest także orga­niczne, lecz tylko społeczne. Wszystkie funkcye spo­łeczne ustają poza bytem społecznym. Są one zjawis- ROZDZIAŁ XXVII 233 kiem, że się tak wyrażę, sztucznem, możliwem tylko na tle bytu społecznego. Gdyby on uległ rozwiązaniu, osobniki społeczne wróciłyby do normalnego stanu przed - społecznego. Odmienność funkcyi osobników społecznych nie prowadzi i nie może prowadzić do żadnej rozbieżności w organizacyi fizycznej pokoleń następnych dlatego, że naprzód przeszkadza temu nie­ustająca panmiksya, powtóre przerzucanie się osobników i ich potomstwa od specyalności do specyalności, albowiem takiemu przerzucaniu się nie sta­wiały nigdy przeszkody narzędzia sztuczne. Całe zróżnicowanie funkcyonalne ma swe źródło właśnie w różnicowaniu się narzędzi sztucznych, nie zaś na­rzędzi naturalnych. Gdzież więc grunt do zmian orga­nicznych ? Narzędzia sztuczne są poprostu narzę­dziami nadorgani cznemi, czyli społecznemi. Potrzebne one i możliwe tylko w społeczeństwie. Wszy­stkie razem wzięte, od najprostszych, aż do najbar­dziej złożonych instrumentów i machin, są zjawis­kiem społecznem. Ich produkty są również produktem i zjawiskiem społecznem, podob­nie, jak to wszystko, co wytworzyła mowa i jej prze­obrażenie się w pismo i druk. Właśnie z nadorganiczności wszystkich czyn­ników społecznych płynie nienaruszalność i nie­zmienność organiczności, t. j. fizyczności wro­dzonej osobników społecznych, płynie przeciętność oraz uniwersalność ich uzdolnień wrodzonych. * * * Gdy weźmiemy pod uwagę tabun, w którym ogiernaczelnik jest osobnikiem centralnym i nasuwa wielu socyologom myśl o zróżnicowaniu funkcyonalnem w ta­bunie, to dostrzeżemy teraz, że rola jego wyjątkowa ROZDZIAŁ XXVII nie jest społeczna, lecz prawie tylko rodzinna. Jest on poniekąd ojcem tabunu, a ten rozszerzoną jego ro­dziną. Zwierzchnictwo jego płynie z natury rodziny. Czuwa on nad bezpieczeństwem tabunu, jak matka nad dzieć­mi, ale poza tą rolą i poza przewagą fizyczną w sta­dzie, poza obowiązkami głowy rodu, nie różni się on funkcyonalnie od członków tabunu. Musi sam starać się o żywność, nie może przelewać swych obowiąz­ków na innych, a te, które pełni za innych, są tylko obowiązkami głowy rodziny. Tabun rozpatrywany jako całość, jest obrazem zastoju i martwoty. Tam nie­masz nic nadorganicznego. Stagnacya intelektualna i jednakowość uzdolnień oraz czynności bobrów, zwierząt towarzyskich i bardzo rozumnych, dowodzi, że i tutaj muszą istnieć niezwalczone przeszkody do uspołecznienia się bobrów, a tkwić muszą tylko w zbyt jednostronnie wyspecyalizowanym ustroju ich ciała. Małpy są jeszcze bardziej rażącym przykładem, jak wielu trzeba warunków do zjawienia się materyału na społeczeństwo. Jako blizkie krewniaki rodu Hominis były one prze­cież niewątpliwie na lepszej od wielu innych gatun­ków drodze, ale snać szereg przeszkód, płynących z ca­łego trybu ich życia, odebrał im te szanse, które wy­zyskał Homo. Możnaby też doprawdy podziwiać traf, że z pośród tylu postaci zwierzęcych jedna tylko i właśnie pra­człowiek, wstąpiła na drogę wyjątkowego wśród orga­nizmów bytu, możnaby także podejrzewać podstawność naszej dedukcyi, gdyby nawet świat nieorganiczny nie okazy wał nam analogicznego zjawiska: wielkiego odstępstwa od porządku panującego wśród atomów i drobin, odstępstwa zupełnie wyjątkowego, t. j. odosobnionego. ROZDZIAŁ XXVII 235 Wszak wielkie zjawisko życia, zgoła nieznane po­śród wszystkich związków chemicznych, powstało na tle jednego tylko związku, na tle jednego rodzaju dro­bin (molekuł). Mamy i drugi przykład zjawiska równie doniosłego i wyjątkowego. Wszak pośród jednokomór­kowców zapewne jeden tylko rodzaj ich wstąpił na drogę organizowania się. Wszystkie inne pozostały aż do dziś niezdolne do tego. Niektóre ugrzęzły w stanie połowicznym (M e s o z o a). Potrzeba było szczególnego zbiegu bardzo wielu wa­runków do wytworzenia się wśród organizmów mate­ryału społecznego. Nie wszystkie zaczątki miały w so­bie zadatki rozwoju. Być może, iż istnieje znaczna liczba form zwierzęcych, które jednoczą w sobie dość pokaźny zbiór warunków, ale wystarcza brak choćby jednego koniecznego, a już zjawisko społeczne nie może wystąpić. Z tego też zapatrując się stanowiska, może­my rozszerzyć jeszcze nasze pojmowanie społeczeństwa i materyału społecznego. Powiedzieliśmy, że cudu prze­robienia zwierzęcia na coś całkiem nowego dokonały mowa i narzędzia sztuczne. Czas wprowadzić tu po­prawkę. Cudu tego nie dokonała sama mowa, ani na­rzędzia sztuczne. Dziwne to w ostatecznej fazie swego rozwoju jestestwo hodowała oddawna przyroda. Gro­madziły się w niem jeden po drugim liczne warunki, których całość dopiero dała osobliwy i z pewnością nie szukany przez naturę wynik. Mowa jest już tylko prostem następstwem całego szeregu przyczyn, składających się na uspołecznienie człowieka. ROZDZIAŁ XXVIII XXVIII. Więź społeczna łączy przez różnicowanie. Człowiek społeczny jest dziełem społeczeństwa, a nie odwrotnie. W męce zdobywamy teren oporny, ale nawet scep­tyk przyzna, że posuwamy się naprzód. Tylko powierzchowny świadek naszego badania, wi­dząc, jak krążymy dokoła jednej osi, mógłby odnieść wrażenie, że kręcimy się w miejscu, że nic już nie przybywa do naszego poznania. Lecz byłoby to złu­dne. Nasz lot rzeczywiście zatacza koła, lecz każdy krąg wznosi nas wyżej. Zataczamy koła, bo na skrzyd­łach, które muszą mieć oparcie, trudno wznosić się pionowo. To władna jest czynić tylko fantazya. I te­raz zatoczymy koło. Dla patrzących z dołu będzie ono wyglądać na obrót w tej samej płaszczyźnie, lecz kto szybuje z nami, ten dojrzy, że po linii spiralnej wzno­simy się do naszego celu. Bardzo użytecznem będzie powrócenie na chwilę do treści rozdziału XII, w którym zarysowała się nam zdumiewająca jedność w przyrodzie. (Patrz tabliczkę na str. 118). W rozważaniu przeobrażania się rzeczy prostych w coraz bardziej złożone, natrafiliśmy wów­czas na kilka węzłów, o które zahacza się tajemnica życia i to zarówno jego treści, jak formy. Pierwszym węzłem jest zjawienie się na podłożu zjawisk fizykochemicznych najdrobniejszego i najprost- ROZDZIAŁ XXVIII 237 szego elementu życia (A ). Drugim powstanie z tych elementów komórki (AA ) = B i B . Trzecim powstanie z B1 organizmu (BB ) = C i C. Wreszcie czwartym — złożenie się z całostek C społeczeństwa (CC), które oznaczymy tutaj literą D, i zaczniemy ujmować jako najwyższą ze znanych nam w świecie całostek niejed­nolitych (inhomogenes). Zauważyliśmy na str. 119, że w AA = B (komórka), tkwi życie pierwszego stopnia; w BB = C (organizm) tkwi życie drugiego stopnia i przez analogię przypuściliśmy, że w CC = D (spo­łeczeństwo), tkwi coś podobnego do życia, życie trzeciego stopnia. W AA, w BB i CC (w prostych na­gromadzeniach) zjawiska tego niema. Rozpatrzyliśmy wówczas (str. 118, 124) niektóre stosunki, wiążące lub dzielące szereg A, B, C od szeregu A , B . C, lecz nie dotknęliśmy jednego. Nie zajrzeliśmy w przepaść, dzielącą szereg A, B, C, nie dający związków lecz tylko aggregaty, gromady, od szeregu A , B C, dającego związki całostek, odznaczające się zróżnicowaniem funkcyi tych całostek, oraz ich wzajemną od siebie zależnością. Przepaść to tajemnicza, ale i ciekawa, bo dzieli skupienie nieorganiczne od zarodzi, gro­madę od społeczeństwa, nie-życie od życia. Zachodzi pytanie, czy między zasadniczo różnemi szeregami A (AA) — A (AA ) B (BB) — B (BB ) C (CC) — C (CC) istnieją przejścia? Coś pośredniego między A i A musiałoby być czemś, co nie jest jeszcze drobiną białka żywego, biogeną, lecz jest już więcej, niż drobiną białka martwego. Coś pośredniego między B i B musiałoby być ko­mórką czy zarodzią, która przestała być już wolnym jednokomórkowcem, a nie jest jeszcze komórką orga­nizmu, choćby najprostszego. ROZDZIAŁ XXVIII Wreszcie jestestwo przejściowe między C i C mu­siałoby być zwierzęciem (rodziną zwierzęcą), które nie jest jeszcze »zwierzęciem społecznem« (rodziną spo­łeczną), ale przestało już być zwierzęciem wolnem, niezróżnicowanem w gromadzie (rodziną zwierzęcą wol­ną lub gromadnie żyjącą). Samo sformułowanie tego pytania, po wszystkiem, co było już powiedziane, pozwala nam jasno zdać so­bie sprawę z charakteru jestestwa przejściowego, które wyobraziliśmy sobie w rozdz. XXIV. Pozwala miano­wicie dać odpowiedź twierdzącą, przynajmniej co do szeregu C — CC 1. Między C i C przejście istnieje. Człowiek powstał z C, a przez długi czas nie był jeszcze C Był czemś pośrednieni. Zbierał się w grupy, które nie były już CC, lecz także nie były jeszcze CC — i to trwało przez czas długi. Między stanem C — a C, — a więc także między CC — a CC leży w dziejach człowieka cała skala przejść nieznacznych. 1 nie tylko w dziejach, nawet w tym samym czasie, w czasach np. Pliocenu, albo nieco wcześniejszych i późniejszych, jedne grupy ludzkie były bliższe stanu społecznego, inne dal­sze. Najpierwotniejsze społeczeństwa, oczywiście bar­dzo drobne i wątłe, bo innych nie mogło bywać, zawiązywały się równie łatwo, jak rozkładały, a osob­ników w stanie dyssocyacyi żyło więcej, niż w stanie wątłego i zaczątkowego zjednoczenia społecznego. Lecz nawet i wtedy osobniki żyjące w rozproszeniu, nie były, nawet czasowo, zupełnie C, gdyż nosiły już w so­bie organiczne uzdolnienie do zjednoczenia się przy pierwszej nadarzonej sposobności, do czego praw­dziwe C nie były zdolne. 1 Sprawy pozostałych szeregów nie dotknę nawet, bo 1-o nie wchodzi to w zakres naszego badania, 2-o wypad­łoby o tem dużo powiedzieć. ROZDZIAŁ XXVIII 239 Tak więc rodzaj Homo, zoologicznie oddawna ukon­stytuowany, przeżył trzy fazy: fazę C, fazę przej­ściową między C—a C i od pewnego, dość dawnego zapewne czasu żyje już w fazie trzeciej : jako C. Wszystkie inne jestestwa wielokomórkowe t. j. roś­liny i zwierzęta, z bardzo małym wyjątkiem, o czem była mowa w rozdz. XXVI bytują w fazie C, która jest pierwszą dla człowieka, a pierwszą i zapewne ostatnią dla tych zwierząt. Łatwo się domyśleć co niewoli zwierzęta do pozo­stawania w tej fazie. Niewoli je to samo, co nie dopusz­cza jestestw jednokomórkowych B do żywota w takiej łączności i wzajemnej zależności, jaką odznaczają się jednokomórkowce B , związane w jedność BB . Nie­woli je to samo, co nie dopuszcza cząsteczek (drobin) materyi martwej A, do pozostawania w takiej osobli­wej łączności i wzajemnej zależności, jaką odznaczają się cząsteczki materyi żywej A , związane w związki AA , które stały się całostkami wyższego rzędu: komór­kami (B). Związki te stały się jednostkami wyższego rzędu przez siłę łączącą, jaka się w nich wyrobiła, (a która jednocześnie jest siłą różnicującą); stały się całostkami wyższego rzędu: B i B , t. j. komórkami. Od pierwszej chwili pojawienia się komórki żyje na ziemi dużo komórek wolnych aż do dziś. Nie zdolne są one jednoczyć się w wielką, zwartą całość, w je­den system, zwany przez nas organizmem, bo żywot w odosobnieniu wyspecyalizował je w rozmaity spo­sób do takiego żywota, ale zawsze tak, że własne siły nie tylko wystarczają im do przechodzenia przez życie samotnie, ale nie wystarczają już do składania się W całostki wyższego rzędu. Przeszkody po temu ist­nieją w ich organizacyi, a przeszkód tych, jako nadto już wyspecyalizowane, skruszyć nie mogą. Skruszyła te przeszkody niegdyś jedna komórka, jakaś zaródź na­ga (protoplazma), zanim jeszcze utraciła swą przecięt- ROZDZIAŁ XXVIII ność i wielostronność uzdolnień. Z takiej tylko zarodzi niewyspecyalizowanej jeszcze do żywota w odo­sobnieniu, powstał związek wielokomórkowy (BB ), czyli organizm. Organizm ten długo był bardzo prosty, a zarodziekomórki, które się nań składały, niezmier­nie między sobą jednakowe, tak jednakowe, że trudnoby było orzec o każdej, czyli jest ona B, czy też B , czy składa ona tłum komórek (BB), czyli już orga­nizm (BB ). I oto gdy dużo czasu upłynęło w dostosowywaniu się do żywota w łączności, cóż się stało z typowemi i podobnemi do siebie komórkami związkowemi? Ko­mórka organizmu stała się już tylko abstrakcyą. Ko­mórki takiej nie można określić w jednej definicyi, bo właściwie ona już nie istnieje w pierwotnej postaci swojej. Istnieją liczne typy i odmiany ko­mórki organicznej bardzo różne między sobą, a więc komórki gruczołowa, skórna, kostna, nerwowa i t. d. Są one jednak tak rozmaite morfologicznie i funkcyonalnie, że trudno pogodzić się z myślą, że są modyfikacyami jednego typu pierwotnego, że to są dzieci jed­nej komórkizarodzi. Ów typ pierwotny stał się w or­ganizmie czystą abstrakcyą i schematem. W organizmie wyższym niema go już oddawna. Otóż czem są dziś te wszystkie komórki, tak mało podobne między sobą, to uczyniła z nich więź organiczna i przestawanie w ścisłej łączności ze sobą, wymiana usług i zróżnico­wanie czynności życiowych. Żyjąc w łączności, pełniąc funkcye, wyznaczone im siłą dziedziczności w organiz­mie przez wspólną dla wszystkich potrzebę orga­niczną, zróżnicowały się te komórki niewolne jeszcze mocniej, niżeli są zróżnicowane jednokomórkowce wol­ne całego świata, żyjące w najrozmaitszych warun­kach bytu. Podobny proces zaszedł i w świecie organizmów czyli całostek G. Całostek tych (zwierząt i roślin), skut- ROZDZIAŁ XXVIII 241 kiem żywota w niejednakowych warunkach zewnętrz­nych, wytworzyło się już mnóstwo odmian, gatunków i rodzajów, podobnie, jak to miało miejsce z pierwot­nie jednolitym typem jednokomórkowców. Ale i tutaj, jak u jednokomórkowców, wystąpiła w jednym typie organizmów, w C, dążność do two­rzenia się z osobników wyższej całostki. Jak zaródź wolna, protoplazma, (t. j. jej potomstwo, mnożące się drogą podziału) poczęła zbijać się w jedno większe ciało, tak tutaj jeden typ zwierzęcy, obda­rzony niezatraconą jeszcze przeciętnością i wielostron­nością organizacyi, począł wytwarzać w sobie nową siłę, nieznaną innym typom organizmów, siłę łą­czącą osobniki w jakieś całostki, w których tonęła wprawdzie ich indywidualna wolność, ale zato wyłaniały się uzdolnienia, nieznane organiz­mom wolnym. Sposób bytowania całostek C uległ więc rozwidleniu. Gdy wszystkie niemal ich gatunki pozostały przy swym charakterze organiz­mów wolnych i jednakowych między sobą w gra­nicach jednego rodu, pewien gatunek C stał się materyałem na CC , stał się C (osobnikiem społecz­nym). Zrazu i przez czas długi, określenie osobnika niewolnego (C), będącego cząstką składową organizmu CC, udawałoby się niemal równie łatwo, jak określe­nie C (zwierzęcia wolnego). W całości bowiem praspo-łecznej CC, jednostki C były bardzo słabo między sobą zróżnicowane funkcyonalnie. Lecz niechby kto zapragnął jednem określeniem objąć wszystkie C, składające się na dzisiejsze ciało społeczne, mocno zróżnicowane w swych częściach, a zwłaszcza na ciało społeczności wyższej! Tu stanąłby przed trudnością taką samą, jaką przedstawia scharakteryzowanie komórki organizmu. Komórka społeczna, czyli osobnik społecz­ny jako coś jednakowego w rodzie swoim, jako »zwierzę«, jest już tylko abstrakcyą. Cywilizacya. 16 242 ROZDZIAŁ XXVIII Człowiek np. od człowieka różni się w społeczeń­stwie obszernem nie mniej, niż w organizmie komórki gruczołowa, skórna, kostna, nerwowa i t. d. Wpraw­dzie morfologicznie ludzie są do siebie zupełnie po­dobni, i tem właśnie różnią się oni od komórek orga­nizmu, ale zato funkcyonalnie dzielą ich równie głę­bokie przepaści. Im ciało społeczne jest wyższe i obszerniejsze,tem różnice między osobnikami C muszą być więk­sze; im staje się wyższem i lepiej zorganizowanem, tem różnice muszą wzrastać, nie zaś zacierać się, bo warunkiem organizacyi jest specyalizacya, różnicowanie się części składowych i kom­plikowanie się ustroju, nie zaś równość funkcyi jego cząstek i upraszczania się ustroju. To samo jest w organizmach. Ustroje wyższe, a także dojrzałe składają się z komórek bardziej wyspecyalizowanych, aniżeli niższe oraz młodsze. Równość funk­cyi komórek jednogatunkowych znamy tylko poza or­ganizmem, w świecie wolnych jednokomórkowców. Równość funkcyi osobników jednogatunkowych zna­my właśnie tylko w niespołecznej formie bytu. Więź tedy społeczna, którą poznaliśmy, kopie i utrzy­muje przepaści między człowiekiem, a człowiekiem, przepaści tem głębsze, im bardziej rozwinięta jest ca­łość społeczna. Więź społeczna jest w zasadzie podobna do więzi organicznej. Ona łączy przez różnicowa­nie; gdyby nie różnicowała, nie byłaby więzią. Człowiek społeczny, a innego już nie zna­my, jest tak samo dziełem społeczeństwa, jak komórka organiczna dziełem organizmu. Nie jest on już zwierzęciem. Jest raczej abstrakcyą od zwierzęcia, podobnie, jak komórka organiczna jest abstrakcyą ko­mórki pierwotnej. ROZDZIAŁ XXIX 243 XXIX. Natura społeczeństwa. Jego morfologia i fizyologła w najogólniejszym zarysie. Gdy stosunek osobnika społecznego do społeczeń­stwa okazał się podobnym do stosunku komórki wzglę­dem organizmu, możemy już traktować społeczeństwo jako wielką całostkę D, złożoną z drobnych całostek C . Zbierzmy więc to, co wiemy o jej naturze. Podkreślając kilkakrotnie realność analogii spo­łeczeństwa z organizmem (str. 124, 125), zastrzegliśmy się przeciw ujmowaniu społeczeństwa na sposób spencerowski i wogóle przed braniem podobieństw powierz­chownych lub czysto retorycznych za realne (str. 125). Już na str. 126 było powiedziane, że »obok analogii istnieją, bo muszą istnieć poważne różnice, i o nich nie należy zapominać«. Rozpatrzmy owe różnice. Najjaskrawsza została już uwydatniona w tabelce na str. 67. Społeczeństwo jest związkiem osobników jedna­kowych i równych sobie morfologicznie, a tylko funkcyonalnie nierównych sobie. Organizm jest związkiem osobników niejednakowych i nierównych sobie zarówno morfologicznie, jak funkcyonalnie. »Organiczność« tedy osobników społecznych wyraża się tylko w funkcyach. Jednakowe cząstki zdolne są tutaj do niejednakowych funkcyi (p. str. 121). 16* ROZDZIAŁ XXIX Takiego zjawiska świat organiczny nie daje przy­kładu, albowiem, jeśli nawet komórki jednakowe peł­nią funkcye odmienne (co się zdarza), to jednakowość ich uznajemy za pozorną i przypuszczamy, że róż­nice istnieją, tylko nie jesteśmy w możności odszukać ich i stwierdzić. Co do materyału społecznego, znamy go o tyle, że jesteśmy pewni jego morfologicznej jednakowości i z te­go właśnie powodu nazwaliśmy (na str. 66) społeczeń­stwo organizmem tylko dynamicznym, t. j. funkcyonalnym. Lecz w gruncie rzeczy tkwi tutaj sprzeczność. Z praw­dziwej równości morfologicznej musiałaby płynąć rów­ność czynności, a więc rozmaitość ich musi polegać na istotnej rozmaitości morfologicznej. Tak jest rzeczywi­ście. Rozmaitość funkcyi osobników społecz­nych wypływa przedewszystkiem z rozmai­tości narzędzi, a choć to są narzędzia sztucz­ne, to przecież, ściśle rzecz biorąc, należą do osobników i stanowią niejako uzupełnienie ich Ciała, ich organów naturalnych. Wszak wytworzyły je same osobniki. Komórkiosobniki społeczne różnią się jednak jeszcze czemś innem od komórek organizmu. One mogą zmieniać narzędzia i budować sobie co­raz inne i bardziej złożone. Jeden osobnik może ich mieć wiele i używać kolejno, stosownie do zamierzeń swoich. Różnica to doniosła. Zmusza nas ona do cof­nięcia się na stanowisko poprzednie i do uznania, że pomimo narzędzi sztucznych (które są warunkiem roz­maitości funkcyi), osobniki społeczne nie tracą charak­teru cząstek morfologicznie jednakowych, skoro w za­sadzie mogą pełnić wszelkie funkcye, przybie­rając sobie tylko potrzebne do tego narzędzia. Rozmai­tość narzędzi jest już zjawiskiem społecznem. Natura więc ustroju społecznego jest inna, niż organizmu. Funk­cye jego cząstek nie są ani stałe, ani niezmienne, ani ROZDZIAŁ XXIX 245 konieczne, t. j. z góry wyznaczone, jak w organiz­mie, który jest przecież związkiem rozmaitości stałej i przez niezmienność funkcyi osobnikówkomórek dos­konale zharmonizowanej. Społeczeństwo jest czemś mniej, bo związkiem rozmaitości niestałej, nie wy­znaczonej z góry. Przez to właśnie jest ono dalekie od harmonii zupełnej, której wzorem jest organizm. To też już na str. 130 wyraziliśmy się, że w organizmie mamy coś więcej niż społeczeństwo, mamy ideał jego wprost niedościgniony. Użyliśmy jednak wy­razu »ideał« tylko dla praktycznego celu, dla uwydat­nienia, że różnica w tym kierunku jest wprost prze­paścią między porównywanemi przedmiotami. Bynaj­mniej nie chodziło nam o przesądzanie, czem być po­winno społeczeństwo. Skoro jego natura jest inna, więc ideałem nie może być nic, niezgodnego z przy­rodzonym kierunkiem rozwoju. Lecz czyż dla wielkiej odmienności obu porów­nywanych ustrojów, ustrój D przestaje być całostką i to podobną do C ? Bynajmniej. On tylko nie jest ca­łostką identyczną, ale tego nigdyśmy nie przypusz­czali i nie potrzebujemy przypuszczać 1. Przeciwnie, analogię odrazu ujęliśmy szeroko i już na str. 125 powiedziane było, że »społeczeństwo jest utworem analogicznym nie tylko z organizmem, ale przez organizm czemś, analogicznem z komórką, a przez komórkę z mało znaną nam biogeną...« Teraz łatwo spostrzedz, że społeczeństwo podobniejsze jest do jednej komórki, niżeli do organizmu. Ponieważ we wszystkich tych całostkach przyrody tkwi tajemnicze zjawisko życia, przeto przypuściliś­my (str. 119), że coś podobnego do życia tkwić musi 1 Bo inaczej wpadlibyśmy w jakiś »organizmomorfizm«, analogiczny do »antropomorfizmu«, w jaki wpadają ludzie w naiwnem rozpatrywaniu i ocenianiu Natury. ROZDZIAŁ XXIX i w społeczeństwie. Oczywiście byłoby znowu błędem i to wielkim, pojmować zbyt literalnie życie całostki D i chcieć porównywać je we wszystkiem z życiem całostki C. To są znowu zjawiska tylko częściowo ana­logiczne, a różnica w objawach ich życia odpowiada różnicom, istniejącym między temi całostkami. Nam wy­starczy stwierdzenie najważniejszych rysów wspólnych. A więc życie bądź organizmu bądź komórki przeja­wia się w ruchu, wrażliwości i w assymilacyi (żywie­niu się, rośnięciu i dysymilacyi). Zycie społeczeństwa polega na tych samych pro­cesach 1. Organizm i komórka utrzymują się w całości i przy życiu przez skoordynowaną i nieustającą wymianę usług między komórkami lub między biogenami. Ze społe­czeństwem jest to samo, pomimo, że skoordynowanie jest tu bez porównania słabsze, a właściwie albo mniej doskonałe, albo inne, niż w organizmie. Co do ko­mórki, ta jako mniej nam znana w swych wewnętrz­nych procesach mniej nadaje się do oceny. Ruch w or­ganizmie polega na pobieraniu ze środowiska materyi nowej na miejsce ustawicznie wydzielanej. Popatrzmy na życie miast, a ujrzymy proces podobny na wielką skalę. Organizm rośnie i rosnąc komplikuje się. Wytwa­rza on produkty coraz rozmaitsze, a zawsze takie, któ-rychby wolne i jednakowe komórki nie mogły produ­kować. To samo jest w społeczeństwie. Assymilacya jest to zdolność pobierania ze środo­wiska materyi obcej i zamieniania jej bądź na ciało komórek, bądź na ich produkty, zostające w organiz­mie lub wydalane. Stąd płynie możność rozrastania się organizmu. Ciało społeczne zdradza taką samą zdolność. 1 Życie zaczyna się tam, gdzie niema równowagi i jedno­rodności. ROZDZIAŁ XXIX 247 Wrażliwość jest to zdolność skoordynowanego rea­gowania komórek organizmu na bodźce zewnętrzne i objawia się w nagłem i celowem występowaniu sił napiętych i utajonych w komórkach organizmu. Po­dobna władza spoczywa i w społeczeństwie, lubo zno­wu w stopniu o wiele słabszym i o wiele mniej dosko­nała. Nie będziemy już mnożyć paraleli. Uważny ob­serwator łatwo dostrzeże, iż objawy życia społeczeń­stwa są p i e r w o t n i e j s z e i mniej skomplikowane od objawów życia organizmu. Dlaczego tak jest i dlaczego tak być musi, nie trud­no się domyśleć. Dość będzie w tym celu wniknąć w m o r f o 1 o g i ę ustroju społecznego. « * Społeczeństwo D jest utworem strukturalnie tak prostym, że prostszego nie można sobie wyobrazić. Składa się przecież z jednej tylko warstwy osob­ników, rozpostartych na podłożu, z którego czerpie środki do życia, gdy organizm (C), a nawet komórka (B) jest przecież bryłą, złożoną z doskonale zorgani­zowanych cząstek składowych. Skoro społeczeń­stwo jest organizmem w płaszczyźnie, musi ono być utworem o tyle prostszym, o ile prostszą jest jego struktura od budowy bądź C, bądź B, gdzie zachodzą komplikacye, pod­niesione do sześcianu. Społeczeństwo jest ustrojem poniekąd dwumiarowym, gdy organizm trójwymiarowym. Wyobraźmy sobie organizm, złożony z jednej tyl­ko warstwy komórek (w przyrodzie takiego niema, widzieliśmy najprostsze, złożone z dwóch lub trzech warstw, porówn. str. 105), a będziemy mieli dopiero obraz społeczeństwa. I cóż dziwnego, że podobieństwo jest odległe, gdy budowa społeczeństwa jest zgoła bezprzykładnie prostą? ROZDZIAŁ XXIX Lecz czas położyć nacisk na inną ważną okolicz­ność, która równoważy prostotę, że tak powiem, me­chaniczną struktury społecznej. Oto życie społeczeń­stwa występuje na podłożu o wiele już bardziej skomplikowanem od podłoża życia organizmu. W tem ostat­niem—podłożem, czyli cegiełkami, są komórki niewolne i zróżnicowane morfologicznie. Tymczasem cegiełkami społeczeństwa są już nie proste komórki, lecz całe or­ganizmy wielokomórkowe, będące i pod wzglę­dem struktury i dynamicznie czemś o wiele wyższem, t. j. bardziej skomplikowanem od cegiełekkomórek or­ganizmu. A w dodatku są to jeszcze przecież cegiełki miejscozmienne. To nie są choćby rośliny, przy­twierdzone korzeniami, niby gębą do gruntu, lecz ruch­liwe całostki zwierzęce, które Natura wyhodowała na organizmach roślinnych. One nie mogą przyssać się do karmicielkiziemi, aby z jej cząstek nieorganicznych bu­dować swe ciało; one pobierają swe materye odżyw­cze właśnie tylko z ciał roślin, a dopiero przez następ­cze skomplikowanie się stosunków jeszcze i z ciał in­nych zwierząt. Szukanie pokarmu, wybieranie go i zdo­bywanie wytworzyło w tych całostkach cały szereg władz i właściwości, zgoła niepotrzebnych roślinom. Do tych władz zaliczam siły psychiczne zwie­rząt, bez których nie mogłyby one wręcz istnieć. Z ta­kich tylko organizmówcegiełek złożona jest całość D. A chociaż te cegiełki stykać się muszą bezpośrednio z gruntem, to przecież nie tkwią w nim jak rośliny, lecz przenoszą się po nim, zależne od roślin, które są dla nich niezbędnym warunkiem życia i uniezależniają się od nieruchomości tych źródeł odżywczych przez naładowywanie sobie jam żołądkowych materyą od­żywczą. Z tych odmiennych warunków egzystencyi zwierząt, z ich władz i właściwości, tak bardzo odmiennych od roślinnych, wynika, że całostka D jest czemś bardziej ROZDZIAŁ XXIX 249 skomplikowanem w swych elementach od całostki C, a tylko owo skomplikowanie przejawia się inaczej. Nie w formie tak mechanicznej i elementarnej, jak w or­ganizmie, lecz głównie w formie zjawisk psychicznych. I w istocie tak jest. Wszak wiemy, że cegiełki C (czło­wiek), choć stały się czem innem, niż zwierzęta, zo­stały morfologicznie tem samem, czem są wszyst­kie C (zwierzęta). Jeżeli zaś z tych cegiełek C może budować się D, zaś z C nic podobnego nie może się tworzyć, pomimo całego ich skomplikowania, to wie­my już dlaczego tak jest. W tych cegiełkach C roz­winęły się nowe własności, o których była mowa w rozdz. XIV—XX, a także w XX1-XXVI. Własności te nie polegają wcale na przetworzeniu się ich fizyczności, t. j. tego, co je utrzymuje przy życiu, lecz na wystąpieniu, dzięki mowie, sił psychicznych, w nieznanej u zwierząt potędze. Siły te nie powstały oczywiście z niczego (porówn. str.139), 140), lecz nie­wątpliwie są przeobrażeniem innych i występują na koszt zwierzęcych. W części np. płyną z ich zao­szczędzenia oraz zaniku. Wszak równolegle z nie­mi występują w C narzędzia sztuczne, których roli i znaczenia nie potrzebujemy już omawiać, narzędzia te są produktem sił psychicznych. Otóż wszystkie te nowe własności osobników C są zjawiskiem spo­łecznem, gdyż nie wystąpiłyby bez bytu społecznego. Do życia osobnikowego cząstek ciała D należą więc tylko ich funkcye zwierzęce, wszystko inne na­leży już do życia ustroju D. A ponieważ właśnie to »wszystko inne« wystąpiło bez zróżnicowania się morfologicznego cegiełek C , więc możemy utrzymywać, że społeczeństwo jest ustro­jem niateryalnie prostszym od organizmu, a tyl­ko dynamicznie bardziej skomplikowanym i to dynamicznie w kierunku psychologicznym. Zapewne skutkiem miejscozmienności swych cegie- 250 ROZDZIAŁ XXIX łek osobliwy ustrój D cechuje się jeszcze inną ważną różnicą od ustrojów, znanych przyrodnikom. On nawet w płaszczyźnie pozbawiony jest granic wyraźnych i stałego rozmieszczenia cząstek swoich. Cząstki tego ciała mogą oddalać się bardzo znacz­nie poza jego granice, dające się określić mniej więcej istnieniem pewnego zagęszczenia cegiełek, i mimo to nie przestają należeć do ciała. Mogą one także prze­nosić się do innego ciała społecznego i jednoczyć się z niem na stałe. Gdy komórki organizmu związane są więzią rodową, rodzą się w nim i pozostają, ko­mórki społeczeństwa, mogą przybywać od zew­nątrz, z innego ciała społecznego, bądź wyż­szego, bądź niższego. Jest tu swoboda zgoła bez­przykładna. Lecz skoro ciało społeczne nie ma wyraźnych gra­nic terytoryalnych, choć jest przytwierdzone do miejsca i jest całością raczej terytoryalną, niż ściśle rodową, zachodzi pytanie: po czemże rozpoznawać możemy jego granice, jeżeli je ma, i jego rozmiary, jeżeli miewa rozmaite ? Sądzę, że granice ustroju zakreśla to, co jest więzią społeczną, a więc mowa, i to, co jest tej więzi nas­tępstwem: tradycya wspólna. Społeczeństwo najpierwotniejsze to przecież jedna osada rodowa zupełnie odosobniona od innych. Gdy jednak przez rozradzanie się cegiełek społecznych pow­stanie z jednej osady lub wioski kilka lub więcej, spo­łeczeństwem będzie tyle osad, ile ich jest związanych wspólnością krwi, mowy i tradycyi (t. j. dorobku po­koleń materyalnego i duchowego) i trwających w rze­czywistej łączności ze sobą. W takiem ciele wyłaniać się będą, w miarę rozras­tania się jego i zagęszczania się, jedno po drugiem no­we zjawiska społeczne, nieznane poprzednio, bo wypływające z wzrastającego komplikowania się ca- ROZDZIAŁ XXIX 251 łości, a więc z coraz większego różnicowania się funkcyonalnego jego cząstek składowych. Gdy z jakichbądź powodów jakieś części, nie po­wiem związku, lecz tylko owej idealnej »całości« stracą »łączność« ze sobą, wtedy ustrój rozpadnie się, jak roz­pada się komórka. W każdej nowej całostce to, co było poprzednio więzią — pozostanie nią i nadal, tylko prze­stanie już być wspólną, albowiem w każdej nowej ca­łostce będzie się więź rozwijać osobno, a więc roz­bieżnie, i będzie różnić się coraz mocniej od macie­rzystej. Jednak całość D może rosnąć długo bez rozpadania się i może przybierać ogromne rozmiary, może rów­nież, rozluźniona na czas pewien, znowu spoić się, jeśli jedna więź społeczna zapanuje znowu nad rozer­waną całością, jeżeli zajdzie proces centralizacyi. Ciałem społecznem może być nieograniczona ilość osad, wiosek i większych skupień ludzkich, dopóki utrzymuje się między niemi wielostronna wymiana usług, dopóki wszystkie ciążą ku sobie. W wielkiem, podobnie zresztą jak i w małem ciele społecznem, wy­twarza się niepostrzeżenie środek ciężkości, ku któremu ciążą wszystkie cząsteczki. Czysto fizycznem prawem ciążenia zgęszczają się one dokoła niego i wy­twarzają ciałko centralne. Gęstość i rozmiary tego ciałka zależą od rozmiarów społeczeństwa; jest jakaś wzajemna zależność między ogólną masą ciała, a ją­dra jego. Obok jednak fizycznego prawa przyciągania całość taka podlega jeszcze zwykłym prawom biologicznym, podobnym do tych, jakie rządzą w komórce. Ciałko centralne staje się najżywszą i najistotniejszą częścią ustroju D; staje się, jeśli użyjemy grubego porówna­nia z organizmem, jednocześnie sercem, mózgiem i or­ganami obszernej całości. Ciałko centralne odznacza się też najjaskrawvszemi cechami ustroju: największem ROZDZIAŁ XXIX zróżnicowaniem osobników i największą różnorodnością wytworów. W niem osobniki odchylają się najmocniej we wszystkich kierunkach od normy pierwotnej — i na­pięcie zjawisk społecznych jest największe. Do tego ciałka spływają najobficiej z całego ciała produkty su­rowe, ulegają tu największym przeobrażeniom i bywają roznoszone w zgoła nowych postaciach znowu po ca­łem ciele społecznem. Jeżeli warunki zewnętrzne sprzyjają, a więc jeżeli między innemi, gęstość zaludnienia obszaru, na którym bytuje pewna ilość osobnych całostek społecznych, przejdzie normę, dozwalającą im żyć osobno, wtedy poczyna się zlewanie tych małych całostek w jedno wielkie ciało. Wtedy proces centralizacyi, który odbył się poprzednio w każdej całostce na rzecz ich ciałka centralnego, ogarnia te ciałka i ich otoczenie. Wszyst­kie poczynają ciążyć ku nowemu ognisku zrazu ideal­nemu, bo było niewiele większe od innych, ale rychło powiększającemu swe rozmiary. Zaczyna ono wzrastać na koszt wszystkich mniejszych i na koszt ich całości, t. j. całego kompleksu, zaczyna gęstnieć nowe jądro do miary wyższej od gęstości pozostałych, zjawiać się w niem kolejno zaczną coraz nowe procesy, nieznane w tamtych, i nowe jądro staje się środkiem ciężkości nowej, wielkiej całości. Drugorzędne ciałka nie utracą swego bytu, tylko utracą samodzielność przez utrzymywanie z centralnem żywej wymiany materyi i sił społecznych oraz ich pro­duktów. Słabe ich promienie zostaną zaćmione blaskiem, spływającym na całość od głównego ciałka centralne­go, w którem natężenie zjawisk społecznych dojdzie do stopnia stosunkowo najwyższego. Tutaj niektóre osobniki wznoszą się na zawrotne wyżyny rozległej wiedzy, głębokiej mądrości, talentu i t. d., odbiegając najdalej od normy pierwotnej i od ROZDZIAŁ XXIX 253 stanu, w jakim bytowały ich pradziady, w jakim także bytują jeszcze ich bracia. Idealistom, patrzącym przez głowy takich osobni­ków na cały ród ludzki, wydaje się, że tu tryumfuje ród ludzki, gatunek Homo i marzą zaraz o rychłej erze, w której cały ów ród wzniesie się na podobne wy­żyny. Ileż złudzeń i krótkowzroczności w takich ma­rzeniach ! Osobniki wyjątkowe, żyjące w takiem środowisku centralnem, zdają się wznosić ród ludzki na wyżyny, dalekie od ubóstwa, prozy i jednakowości życia zwie­rzęcego. W rzeczywistości wszakże wznosi się tu w górę nie człowiek, nie ród Homo — lecz tylko ko­mórka społeczna. Warunkiem jej postaci, przymio­tów i funkcyi, a więc warunkiem jej istnienia jest tyl­ko społeczeństwo, i to całe społeczeństwo. Ono zaś wyniosło tę jednostkę w górę kosztem innych, które strąciło w niziny lub trzyma na nizinach. Każdy czło­wiek (społeczny) jest dziełem społeczeństwa, a nie odwrotnie (rozdz. XXVIII), a więc i komórka ludzka bardzo wyspecyalizowana, zachwycająca idea­listów swemi władzami, jest w zupełności dziełem spo­łeczeństwa. Bez ustroju — nie zjawiłaby się ona nigdy, bo jest tylko wyspecyalizowaną cząstką ustroju. A ustrój jakikolwiek, to przecież całość, złożona z wielkiej rozmaitości. Zapragnijmy, aby wszystkie komórki zwierzęcia stały się nagle lub powoli komórkami bądź nerwowemi, bądź mózgowemi, a okaże się w całej jaskrawości niepodo­bieństwo tego, aby wszystkie osobniki społeczne zna­lazły się na szczytach, do których wyniosły się niektóre. Utopią byłoby spodziewać się, że wszystkie komórki społeczne mogą stać się podobnemi do siebie, a jeszcze większą, że mogą stać się podobnemi do najwyższych, do najdelikatniejszych cząstek społeczeństwa. ROZDZIAŁ XXIX Czyż można sobie wyobrazić organizm, złożony np. cały tylko z komórek kory mózgowej ? Wprawdzie wyobrażał sobie taki organizm G. Tarde1. Według niego społeczeństwo najmocniej przypo­mina ów organ osobliwy, zwany mózgiem, i jest lub staje się wielkim mózgiem, ale porównanie to rów­nie dalekie jest od realności, jak spekulacye wszyst­kich socyologów szkoły Spencera. Jest ono dobre i pou­czające tylko jako figura. Tarde go użył, wiedziony częściowemi analogiami i zapatrzony głównie w me­chanizm rozpowszechniania się idei. Nie rachował się z innemi zjawiskami. Tymczasem ustrój społeczny, jak każdy ustrój, bo­dajby najniższy, składa się i musi się składać z prze­różnych komórek, tem rozmaitszych, im jest wyższy i obszerniejszy. On składa się przecież nietylko z sa­mych komórek, lecz z tego wszystkiego, co te komórki wytwarzają, a co nie zostaje wydalone z ustroju, jako odpadki, bezwartościowe lub szkodliwe. Choć komórka umarła, zostają jej dzieła i stanowią część czynną lub bierną ciała społecznego. To samo jest i w organizmie. Wiele komórek i po śmierci stanowi część nierozdzielną i konieczną orga­nizmu. Chociaż protoplazma komórki drewna umarła, skurczyła się, została wessana przez organizm i znikła, zostaje jej produkt: błonka stwardniała, i pełni nadal ważne obowiązki w pniu drzewa żywe­go. Cały pień składa się tylko z takich produktów i pozostałości komórek, które już umarły. Żyją w nim tylko komórki najpóźniejsze, rozmieszczone na obwo­dzie pnia, t. j. w warstwie łyka i żywej warstewce kory. Tak właśnie splatają się i składają na ciało spo-łeczne nie same osobniki żyjące i produkujące, lecz 1 G. Tarde. La logique sociale. Paryż 1895. — Les lois de l imitation. Paryż 1895, 2 wyd. — Les lois sociales. Pa­ryż 1904, 4 wyd. ROZDZIAŁ XXIX 255 • jeszcze wszystkie rezultaty funkcyi komórek przeszłych. One trwają w społeczeństwie, dopóki dzieła ich bądź materyalne, bądź duchowe trwają, a wreszcie dopóki oddziaływanie ich, t.j. skutki ich działalności, nie ustaje. Biorąc rzecz głębiej, nie jest więc ustrój społeczny tylko utworem w płaszczyźnie. On jest napiętrzeniem przedziwnem tego, co żyje i tego, co ży­ło, napiętrzeniem produktów dzisiejszych i produktów dawniej wytworzonych. Wnim żyje bardzo wiele z przeszłości. To wszystko, co nazywamy tradycyą, dorobkiem pokoleń i wieków składa się na całość społeczną. Tu żyje myśl pokoleń, będąca niby duszą społeczną. Przyłączmy jeszcze tutaj, co było powiedziane w rozdz. XXVII o piśmie i materyalizacyi myśli w postać trwa­łą, o przyczepianiu jej do materyi nieożywionej, o pro­dukowaniu przez społeczeństwo przedmiotów mówią­cych (str. 231), co więcej, o produkowaniu przedmio­tów działających, t. j. wypełniających przeznaczo­ną im pracę, a ujrzymy, że tu żyje naprawdę przesz­łość w teraźniejszości, nie zas ostatnia generacya ce­giełek społecznych. Tu żyje przeszłość całego ciała społecznego. Jest tu więc w jednej warstwie żywych cegiełek społecznych mnóstwo warstw minionych, jest napię-trzenie i bryłowatość — ale nie materyalna, a przynaj­mniej tylko w cząstce materyalna. W tej jednej warstwie żywej tkwi i działa bogate i całkiem indywidualne życie społeczeństwa, dusza je­go i wszystkie siły, rozbudzone i powołane do działa­nia przez wszystkie komórki minione. ROZDZIAŁ XXX XXX. Materyały do poznania fizycznej strony ciała społecznego. A więc czyżby przybywała jeszcze jedna teorya, usi­łująca dowieść, że społeczeństwa są ostatecznie orga­nizmami , że zjawiska społeczne są zjawiskami biologicznemi »organizmu« społecznego? Organizm ma być społeczeństwem komórek — i w odwróceniu tej tezy na sposób Spencera i innych, społeczeństwo ma być organizmem ? Lecz wiemy przecież, że takie koncepcye nie wytłumaczyły istoty społeczeństwa; w gruncie rze­czy zostały tylko odległemi analogiami. Zarzut podob­ny nie spotka mię ze strony czytelnika uważnego, który pamięta wszystko, co było w tej pracy powiedziane, ażeby jednak uniknąć choćby chwilowego nieporozu­mienia na tym punkcie, a zarazem ukończyć rozbiór cech ciała społecznego, wypada mi powrócić do słów, wyrzeczonych na początku rozdziału poprzedniego, że odtąd możemy traktować społeczeństwo, jako wielką całostkę D. Mówiąc o realności analogii społeczeństwa z or­ganizmem, powiedziałem (str. 126), że obok analogii istnieją poważne różnice. Po ich rozpatrzeniu przeko­naliśmy się, między innemi, że »objawy życia społe­czeństwa są pierwotniejsze i mniej skomplikowane od objawów życia organizmu« (str. 247). Jednocześnie zaznaczyliśmy, że społeczeństwo jest ROZDZIAŁ XXX 257 ustrojem w p ł a s z c z y ź n i e , więc poniekąd dwu­wymiarowym, skutkiem czego budowa jego jest bez­przykładnie prosta; powiedziałem także, iż »społeczeń­stwo jest ustrojem materyalnie prostszym od organizmu«. Jeśliby trzeba jeszcze wyraźniejszego podkreślenia, że ani na chwilę nie identyfikowano tu całostki D z or­ganizmem, przypomnę słowa ze str. 66-ej: »społeczeń-stwo jest organizmem tylko przez różnorodność sił, przejawiających się w niem«, oraz inne (str. 119), gdzie z powodu porównań z organizmem było powiedziane, iż »coś podobnego do życia tkwić musi w D«. Wszystko, cośmy niedawno (rozdz. XXIX) mówili o życiu ciała D, należy brać, jak tam powiadam, we właściwym dla koncepcyi znaczeniu: nie literalnem, lecz tylko w znaczeniu analogii ograniczonej, t. j. częś­ciowej (str. 346). Zmierzałem tą drogą do uwydatnie­nia tej niewątpliwej dla mnie prawdy, że społeczeń­stwo jest cze mś mniej, niż organizmem, jest ciałem o naturze bardziej zbliżonej do natury komórki pod względem wielu zjawisk biologicznych, chociaż i od tej ostatniej różni się wyłącznie sobie właściwemi cechami. Mamy w tych wszystkich trzech ustrojach pewne realne analogie i pewne realne różnice. Mamy uderza­jące świadectwo jedności planu przyrody i jakiegoś powtarzania się zjawiska całkowania się materyi i ener­gii w pewne systemy analogiczne, stopniowo coraz skomplikowańsze, bo zawierające się jedne w drugich, mniejsze w większych. Myśl tę świeżo rozwinął do ostatecznych możliwych dla filozofii krańców Fournier d Albe 1, wciągając do swej koncepcyi jeszcze i świat atomów i wystawił pojęcie trzech światów : pod-świata, naszego wszechświata i nad-świata. Stojąc na gruncie realnym, nie będziemy podążali tak daleko w krainę 1 Two New Worlds. Londyn. Cywilizacya. 17 ROZDZIAŁ XXX domysłów, przeciwnie nawet i dostrzeżoną przez nas analogię z organizmem zamierzam poddać możliwie naj­większemu ograniczeniu, bo wierzę, że właśnie tylko drogą wyłączali i ograniczeń dotrzemy bliżej do pozna­nia rzeczywistości, a więc i prawdy. Właśnie dlatego, chociaż już blizcy jesteśmy kresu pierwszej części naszej pracy, mającej dać nam pod­stawę do oceny, czem jest cywilizacya w ogólności, wypada wyczerpać jeszcze konsekwencye z naszego ujęcia całostki D. Skoro ona okazuje się czemś mniej, niż organizm, zjawia się pytanie: czemże więc być może? Czemś mniej — może b y ć j u ż tylko mechaniz m. Rozpatrywaliśmy podobieństwa i różnice między społeczeństwem i organizmem oraz komórką. Chcąc zdobyć szerszy grunt dla rozważań dalszych, rozpatry­waliśmy także w rozdz. VII—IX atom i związek ato­mów, czyli mechanizm złożony; co więcej, zajrzeliśmy w przepaść, dzielącą materyę martwą od żywej, w prze­paść, w której tkwi coś pośredniego między me­chanizmem, a organizmem (str. 95—97). Mogło to wy­dawać się czytelnikowi wówczas niepotrzebną dygre­sją, teraz okazuje się, że nie było zbyteczną, a mam nadzieję rychło okazać, że było konieczną, jeżeli wogóle zajmowanie się zadaniem, tylokrotnie już opracowywanem, miało prowadzić do realnych, a więc choćby w części nowych zdobyczy. W rozdz. VII—IX dotknęliśmy tylko cząstki tego, co było w tej materyi do powiedzenia, albowiem plan pracy nakazywał ograniczać się do poruszania tylko stron niezbędnych każdej rzeczy. Inne byłyby wtedy balastem, rozpraszającym uwagę czytelnika. Dopiero teraz i tylko teraz, gdyśmy już rozwinęli i uporządko­wali rzeczy, które należało wpierw uwzględnić, czas powrócić nad przepaść, dzielącą materyę martwą od ROZDZIAŁ XXX 259 żywej (por. str. 96) i zadać sobie niezmiernie ważne, choć teoretyczne pytanie: jaka jest różnica mię­dzy organizmem, a mechanizmem ? * * * Nie znam takich faktów, ani takich teoryi, któreby nie pozwalały stwierdzić, że organizm różni się od układu mechanicznego tylko większem skomplikowaniem i o wiele wyższem zróż­nicowaniem części. Ależ organizm rośnie, roz­wija się, assymiluje i wydziela materyę, choruje, żyje i umiera. Nie uważam za możliwe i nie zamierzam wykazywać wszystkich cech organizmu w mechanizmach, boć prze­cież gdyby nie było różnic i to znacznych, organizm byłby po prostu tylko mechanizmem i odwrotnie. Wy­starczy tedy, gdy rozważymy niektóre podobieństwa, ważne i podstawowe. Jeśli weźmiemy mechanizm zachowawczy i spręży­sty, to spostrzeżemy, że taki mechanizm stawia opór siłom odkształcającym, a odkształcony do pewnych gra­nic powraca do dawnej postaci. Nawet i bez takiego powrotu mechanizm odkształcony może nie stracić swej jakości indywidualnej, t. j. nie przestanie być sobą1. Można też bez obawy o popełnienie nieścisłości nau­kowej nazwać 1-0 trwanie mechanizmu życiem jego, 2-0 trwanie mechanizmu w danym kształcie lub od­kształceniu, nie wywołującym ani wysiłów kierunku powrotu do dawnej postaci, ani nie wywołującym roz­padu całości—zdrowiem mechanizmu; 3-o trwanie me­chanizmu w odkształceniu, powodującem wysiły w kie- 1 Są takie odkształcenia, które w mechanizmach wywo­łują wysiły w kierunku powrotu do dawnej postaci — i są takie, które ich nie wywołują, np. zmniejszenie i spłaszcze­nie ziemi. 17* ROZDZIAŁ XXX runku powrotu do dawnej postaci chorobą mechaniz­mu, 4-0 samych tych wysiłów — walką mechanizmu z chorobą, 5-o odkształcenie, które doprowadziło do rozpadnięcia się całości — śmiercią mechanizmu. Z tych paraleli możemy wyprowadzić wniosek, że dzieje mechanizmu różnią się od życia organizmu w ł a ś c i w i e tylko i l o ś c i o w o. Łatwo przywieść przeciw takiemu wnioskowi po­ważne argumenty, ale zdaje mi się, byłyby one zby­teczne, gdyż mnie chodzi tutaj tylko o ukazanie pew­nych paraleli, użytecznych w celu zniesienia pozornej przepaści, jaka dzieli mechanizm od organizmu. Prze­paści niema — są lub mogą być tylko stopniowania. Nie same organizmy zdolne bywają do ewolucyi. Dzieje każdego ciała niebieskiego są jaskrawym tego dowodem. Co do assymilacyi nie jest ona cechą wy­łącznie organizmów. Assymilacya jest szeregiem spraw chemicznych, i mechanizm, w którego skład wchodzą związki chemiczne, przy odpowiednich warunkach mo­że również assymilować materyę. Są możliwe zjawiska, które przy pewnym zasobie wyobraźni wolnoby nazwać »wzrostem« układu mechanicznego. Co się tyczy »samorzutności« (spontaniczności) ru­chów organizmu, należy zważyć, że bywa ona często fałszywie rozumiana. Nie polega ona przecież na tem, że organizm może przechodzić ze spoczynku do ruchu oraz zmieniać prędkość i kierunek ruchu bez zewnętrz­nych przyczyn mechanicznych, a więc jedynie wsku­tek »woli«, która powoduje ruch w mózgu, a ten daje początek ruchowi organizmu całego 1. Bez zupełnego 1 Gdyby nawet tak być miało, to nie płynąłby stąd wnio­sek o różnicy jakościowej między mechanizmem a organiz­mem, lecz o jakiejś cudownej potędze »duszy«, która taki mechanizm, jakim jest organizm, porusza za pomocą »woli«, bez przyczyn mechanicznych. Rzecbyśmy wtedy mogli, że organizm (i to nie każdy) jest to mechanizm, który ma »du- ROZDZIAŁ XXX 261 obalenia idei przyczynowości nie podobna sobie wystawić, aby jakikolwiek fakt mechanicz­ny (a więc i ruch ciała) mógł zajść bez przyczy­ny mechanicznej, aby »akt woli« mógł być właś­ciwą ruchu przyczyną, nie zaś tylko zjawiskiem, poprzedzającem ruch organizmu. Samorzutność wiec ruchów organizmu należy poj­mować w ten sposób, że 1) ośrodek (lub ośrodki), od którego ruchy bądź organizmu, bądź jego części zależą, znajdują się wewnątrz organizmu; 2) cząstki tych ośrodków są względem siebie tak położone, że się pos­policie znajdują w stanie wysiłów, więc jest w nich nagromadzona znaczna ilość energii potencyalnej; dzię­ki czemu przyczyny mechaniczne mogą tu być p r z y c z y n a m i, wyzwalającemi energię poten­cyalną układu, jak iskra wyzwala energię potencyalną prochu, a więc mogą być liczebnie o wiele m n i e j sz e m i od skutków m e c h a n i c z n y c h. Tylko tak należy pojmować ową samorzutność, ale wtedy okaże się, że nie stanowi ona różnicy istotnej. Różnica redukuje się do tego, źe owych liczebnie nierównoważnych skutkom przyczyn, wyz­walających energię ukrytą, potencyalną, na ogół nie znamy, podczas gdy często udaje się nam poznać takie przyczyny w prawdziwych mechanizmach. Zna­czy to, że organizm jest pod względem »samorzutności« ruchów tylko czemś od mechanizmu bardziej skom plikowa nem i zróżnicowanem i jedy­nie z tego powodu o wiele trudniej poznawalnem. Bez wiadomości, wykraczających poza zakres najobszerniej pojmowanej mechaniki (a więc obejmującej szę«. Gdyby ją miał mechanizm, poruszałby się tak samo »samorzutnie«. Samorzutność tak pojmowana wskazywałaby tylko na dziwną moc, którą pewna część mechanizmów, mianowicie organizmy, jest obdarzona. ROZDZIAŁ XXX fizykę i chemię), jedynie tylko przy dostatecznej zna­jomości mechaniki (według wyrażenia Laplace a, przy znajomości astronomicznej mechaniki ciała), mo­glibyśmy zbudować automat, pod względem samorzutności ruchów zupełnie równy organizmowi (słynny fik­cyjny automat Leibnitza). Ale organizm odżywia się. Otóż i mechanizm od­żywia się, tylko nie odżywia się tak samo. Jak wia­domo, odżywianie się organizmu polega na wchłania­niu materyi, przetwarzaniu jej i częściowej assymilacyi. Coś analogicznego zachodzi w mechanizmie, ale trzeba przyznać, że nie jest to właściwe odżywianie się, przynajmniej bezpośrednio. Jeżeli jednak uj­miemy proces odżywiania się ze strony zasadniczej i zważymy, że materya, wchłoniona przez organizm, odżywia go przez to i tylko przez to, że dostar­cza mu energii, to 1) odżywianie się nie jest bezpo-średnio odżywianiem się i w organizmie 1, 2) wtem znaczeniu również i mechanizm »odżywia się«. Sposób jest inny, ale istota, polegająca na czerpaniu ene rgii z zewnątrz, taż sama. Oczywiście, między me­chanizmem a organizmem różnice są i to doniosłe, ale niema zasadniczych i jakościowych. A więc streszczając wszystko, możemy powiedzieć, że organizm jest jednym z rodzajów mechanizmu, miano­wicie mechanizmem wysoce skomplikowanym, o zróż­nicowaniu funkcyonalnem stałem, przy którem pewne części organizmu stale wykonywają określone czynności. Między organizmem a mechanizmem samo­rzutnym (spontanicznym) zachodzi właściwie nie sto­sunek analogii, lecz bliższy: podporządkowania (subsumptio). Organizm jest jednym z rodzajów mechanizmu spontanicznego. 1 Ciało martwe może nie zawierać ani o miligram mniej materyi, niż jej zawierało ciało żywe. ROZDZIAŁ XXX 263 Zróżnicowanie funkcyonalne stałe nie stanowi róż­nicy zasadniczej, daje się bowiem pojmować, jako wy­nik większego skomplikowania. Jeżeli zajrzawszy w przepaść, dzielącą materyę mar­twą od żywej, już na str. 96-ej mogliśmy powiedzieć, że »na podłożu bardzo skomplikowanych mechanizmów złożonych (o których zawiłym składzie daje pojęcie znana nam tylko w przybliżeniu i ogólnikach która­kolwiek formuła chemiczna białka), w nieznanych nam zgoła warunkach złożył się w środowisku wodnem.... jeden (taki) układ (różny od wszystkich poprzednich), »... który mógł ustawicznie przybierać ze środowiska pewne mechanizmy, mniej niż on skomplikowane, wcie­lać je w siebie, przekształcać i równocześnie wydzie­lać inne...«; jeżeli »stał się (on) właściwie miejscem ożywionego p r z e p ł y w u mechanizmów prostych i zło­żonych, ale takiem, że wchodziło co innego, a wydzie­lało się co innego«; jeżeli »stał się on jak gdyby wciąż rozkładającym się mechanizmem, zależnym od warun­ków zewnętrznych«; wreszcie, jeżeli »zjawiło się z nim nowe na ziemi zjawisko życia«; to właściwie przepaść w świecie atomów i cząsteczek okazuje się tylko iloś­ciową, nie zaś jakościową. Jeżeli już na str. 97 (w notce) określiliśmy życie jako nieustającą przemianę materyi, zachodzącą w biogenach, to teraz, gdyśmy się przekonali, że znowu wszelki organizm jest tylko pewnym rodzajem me­chanizmu , oczywiście niezmiernie skomplikowanym, jasnem jest, że różnica między organizmem a mecha­nizmem zatarła się; przepaść znikła. Staje się już możliwym do pomyślenia taki mechanizm, któremu daleko jest do organizmu, a który przecież jest już czemś więcej, niż zwykłym, 264 ROZDZIAŁ XXX t. j. mało s k o m p 1 i k o w a n y m mechanizmem spontanicznym. Rozpatrując różnice między społeczeństwem a orga­nizmem, zostaliśmy doprowadzeni do wniosku, że spo­łeczeństwo jest mechanicznie czemś prostszem od wszel­kiego organizmu. W takim razie musi to być coś po­średniego między znanym nam z doświadczenia orga­nizmem a mechanizmem. Jeżeli to przypuszczenie jest logiczne, wtedy kwe­stya analogii społeczeństwa z organizmem może być z korzyścią naukową postawiona na szerszej podstawie, mianowicie na gruncie analogii pomiędzy społeczeń­stwem a mechanizmem. Spróbujmy więc spojrzeć na społeczeństwo, jako na układ mechaniczny w ogólności. ROZDZIAŁ XXXI 265 Postać i budowa ciała społecznego. Układ mechaniczny spontaniczny jest podłożem sił w nim działających; jest zarazem jakby składem pew­nej sumy energii potencyalnej i czynnej, przez którą oddziaływa na inne układy. Suma właściwej mu energii i materyi jest zmienną, i dlatego można go uważać za miejsce przepływu energii i materyi. Tak samo rzeczy się mają w społeczeństwie. Jest to także układ do pewnego stopnia zachowawczy i sprę­żysty, w którym przy odkształceniach, sprawionych przez siły wewnętrzne i zewnętrzne, zachodzą wysiły, skierowane ku powrotowi do dawnej postaci. Układ ten może być odkształcony do pewnych granic bez za­tracenia jego jakości indywidualnej, inaczej — rozpada się, a jego energia i materya wschodzą w skład innych układów. Układ mechaniczny jest, jakim jest, dzięki działaniu pomiędzy jego cząsteczkami czegoś, co nazywamy si­łami. Społeczeństwo tak samo. Mechanizm spontaniczny w każdym momencie stanowi pewną całość. Cóż sprawia, że jego czę­ści nie są sumą luźnie bytujących obok siebie ciał, ale częściami całości? Siły. Lecz już w rozdz. VII poznaliśmy najprostsze siły, a w XIVm, str. 136 do 140, była mowa, że wyraz »siły« nie zawiera nic, ROZDZIAŁ XXXI prócz uogólnienia obserwacyi, że części składowe ukła­du pozostają ze sobą w pewnym związku i w stosun­kach podług praw stałych i dających sie wy­znaczyć. Mechanika nie objaśnia nam na­tury sił czynnych. Ona powiada, że części mecha­nizmu wiąże ze sobą »nieznana przyczyna«, którą ze względu na jej objawy nazywamy siłą ciążenia, odpychania i t. d. Jeżeli teraz, uważając jednostki ludzkie za części składowe społeczeństwa, zapytamy: co sprawia, że nie są one luźnie bytującemi obok siebie jednostkami, lecz są cząstkami całości, to moglibyśmy na wzór fizyków uchylić się nawet od wyraźnej i szczegółowej odpo­wiedzi. Nikt nie miałby prawa wymagać od nas od­powiedzi ściślejszej od tej, jaką daje mechanika. Ale my, w myśl uwag zasadniczych, wypowiedzianych na str. 140-ej, znajdujemy się już w lepszem położeniu. Odkryliśmy już »przyczynę łączącą« osobniki społeczne w jeden układ. Jest nią mowa. Może ktoś podnieść zarzut, że to przecież nie jest własność, czy cecha pier­wotna człowieka. Odpowiem, że nie o to chodzi, skąd się wzięła mowa, siły bowiem są to istności przemien­ne (str. 139), ale o to, że ona jest dla utworzenia układu społecznego równie niezbędna, jak »siła cią-żenia« dla układu mechanicznego. Zresztą skądże pew­ność, że ostatnio wymieniona siła jest pierwotną? Po­dobnie, jak wiemy, że cząsteczki, składające społeczeń­stwo (przodkowie rodu Hominis), znajdowały się nieg­dyś w stanie innym, przedspołecznym, tak samo mo­żemy sobie wyobrazić (choć to nie da się udowodnić), że niegdyś materya była pozbawiona »siły ciążenia«. Przypuszczenie, że taka siła powstała niegdyś, nie jest w niczem gorsze od twierdzenia, że siła, łącząca osobniki zwierzęce w społeczeństwo, powstała w pe­wnym czasie i w warunkach, które ją wywołały. Po­dobnie, jak są siły mechaniczne i organiczne, tak samo ROZDZIAŁ XXXI 267 musi istnieć »siła społeczna«, czyli przyczyna spo­łeczna. I jedne i drugie powstały z innych sił i na ich koszt. Wynikiem przyczyny społecznej są między innemi »nowe« siły i fakty »p s y c h i c z n e«. Nie sądźmyż, aby te siły i fakty miały być mniej koniecznemi, aniżeli inne siły i ich skutki. Fakty psychiczne, które zachodzą w społeczeństwie, są tak samo skutkami koniecznemi danych przyczyn, jak fakty mechaniczne1. Wola człowieka i zależne od niej postępki są wy­znaczone przez przyczyny z tą samą nieugiętą koniecz­nością, co spadek kamienia, co ruch planety, co przy­pływ i odpływ morza. Zgoda na to, że fakty mecha­niczne są wyznaczone przez przyczyny mechaniczne, a fakty psychiczne przez przyczyny psychiczne. Da­leki jestem od podtrzymywania zabobonu materyalistycznego, jakoby fakt mechaniczny mógł być rzeczywistą przyczyną, nie zaś warunkiem fa­ktu psychicznego, ale mimo to o społeczeństwie musimy rzec to samo, co fizyk o układzie mechanicznym (por. str. 79 i 80): elementy społeczeństwa znajdują się względem siebie w pewnych określonych stosunkach z przyczyn niezna­nych nam, ale w sposób konieczny. Różnica jakościowa między faktem mechanicznym a psychicz­nym nie wpływa wcale na stosunki między temi fak­tami. I jedne i drugie, szeregując się w następstwa, tworzą układy, podległe niezłomnym prawom. I osta­tecznie , podłoże układu społecznego nie jest har­dziej tajemnicze od podłoża układu mechanicznego (por. str. 136—138). 1 Nie wyłącza to wcale wolności woli, jeżeli tylko bę­dziemy ją rozumieli naukowo, t. j. podług słów Voltaire a: Etre libre ne veut pas dire pouvoir vouloir ce qu on veut vouloir, mais pouvoir faire ce qu on veut faire«. 268 ROZDZIAŁ XXXI Oczywiście społeczeństwo nie jest tylko układem mechanicznym, ale, ponieważ jest mimo to układem, którego części są związane ze sobą przyczynowo, więc między nim, a układem mechanicznym istnieje analogia realna. Do zmian, zachodzących ze społeczeństwem i w niem, stosują się tak samo kardynalne mechaniczne prawa: 1) ruchu po linii wypadkowej sił, działających na to, co się porusza, 2) ruchu po linii najmniejszego oporu. Niema więc takich faktów, któreby stawiały nieprze­bytą linię demarkacyjną między układem mechanicz­nym, a układem organicznym. Różnice między różnemi układami mogą być tylko ilościowe. Jedne układy bywają proste, inne bar­dzo a bardzo skomplikowane. Skoro w społeczeństwie ujrzeliśmy poprzednio coś pod wielu względami prostszego od układu organicznego, a obecnie widzimy, że jest to również coś o wiele bardziej z ł o ż o n e g o od wszelkich układów mechanicznych, przeto nieuniknionym i logicznym wnioskiem musi być ten, któryśmy wyprowadzili na końcu rozdziału poprzedniego (na mocy porównania z organizmem), że jest to coś pośredniego mię­dzy mechanizmem, a organizmem. Postawiwszy analogię na najszerszym gruncie, rozwią­zaliśmy sobie ręce i uwolnili się od upatrywania w ciele społecznem tego wszystkiego, co istnieje w organizmie. Nie byłoby to zgoła ani potrzebne, ani poprawne pod względem naukowym. Przeciwnie, dopatrywa­nie się analogii, których niema, których nie może być i nie powinno, sprowadzało bada­czów na tory nienaukowe i wielką stanowi­ło przeszkodę na drodze poszukiwań racyon a 1 n y c h. Jeżeli teraz, uwolnieni od nurtującej jeszcze wciąż w umysłach wielu socyologów idei nieprawowitej, bo opartej tylko na pozorach i odległych a luźnych ROZDZIAŁ XXXI 269 analogiach, spojrzymy na świat, dostępny zmysłom i umysłowi naszemu, to przedewszystkiem rzuci się nam w oczy całkiem inna i pożyteczna analogia. Na dwóch krańcach długiego i wielce urozmaico­nego łańcucha życia znajdziemy zjawiska podobne so­bie. Jak życie w komórce istnieje bez jakichkolwiek o rganów, t. j. specyalnych narządów, będących osobnemi całościami, tak na drugim, przeciwległym krańcu łańcucha (wolałbym powiedzieć: dwóch stożków, po­łączonych podstawami), zjawisk życia, dostrzegamy podobne cechy w ciele społecznem. Oba układy są podobni ej sze do siebie, aniżeli do układów, zajmującyc h p o ś r e d n i e m i ę d z y niemi m i e j s c a. Najmniejszy element samodzielny komórki, nieznana bliżej biogena, bliższą jest, według wszelkich praw lo­giki, człowiekowi, uważanemu jako element społeczeń­stwa, aniżeli komórka organiczna. Na dwóch tedy biegunach życia mamy utwory z wielu względów podobne, a jeśli zechcemy szukać różnic mię­dzy nimi, to jedna zwłaszcza może nam wiele rozjaś­nić, gdyż pomoże do zrozumienia podobieństw ukry­tych lub zamaskowanych. Oto uderza mię konsystencya, że się tak wyrażę, ciała społecznego, odmienna od płynnej konsysten­cyi protoplazmy. Stanem społeczeństwa zdaje mi się być stan roz­proszenia cząstek (osobników), odpowiadający do pew­nego stopnia stanowi materyi gazowemu, bliz­kiemu granicy przechodzenia w stan stały. Ażeby tę koncepcyę uczynić odrazu zrozumialszą, bez uciekania się do szerszych omówień, dodam, że wszelki stan niespołeczny organizmów musimy sobie wyobrazić jako równy stanowi materyi gazowemu, nie mającemu jednak dążności i warunków do przechodzenia w stan stały. ROZDZIAŁ XXXI Niżej przekonamy się o słuszności i potrzebie tego rozróżnienia. Otóż co to jest stan gazowy materyi? Gaz składa się z ciałek, zostających w ruchu, oddzielonych od sie­bie przestrzenią i odpychających się wzajem. Pod dzia­łaniem pewnych przyczyn (sił) może on ulegać zagęsz­czeniu i może przejść w stan takiego zbliżenia ciałek, który fizycy nazywają albo stanem płynnym, albo sta­łym. Do zamiany stanu potrzebna jest tylko odpowied­nia siła (przyczyna). Sił tych w naturze znamy dużo, fizycznych i chemicznych, więc też stany płynny i stały są zjawiskiem pospolitem, pomimo, że t. zw. siła od­pychająca ustawicznie tkwi w atomach i gotowa jest każdej chwili rozproszyć atomy każdego ciała. Podstawmy teraz na miejsce cząstek gazu, które są już gotowe w świecie i trwałe, organizmy, które się z materyi ustawicznie budują i mnożą, albowiem egzystencya ich osobnikowa nie jest trwałą, lecz od­wrotnie, bardzo znikomą. Gdyśmy uczynili takie pod­stawienie, wtedy nagromadzenie jakichkolwiek osob­ników jednorodnych, żyjących, możemy porównać do mgły gazowej i to takiej, w której przybywa (rodzi się) więcej atomów, niżeli ubywa, i wskutek tego owa mgła, czy mgławica, powiększa swe rozmiary.Łatwo spostrzedz, że normalnym stanem takiej mgławicy, złożonej z or­ganizmów żywych, będzie stan rozproszenia. Siłą rozpraszającą, t.j. odpychającą organizmy od siebie, na wzór cząstek gazu, jest potrzeba odżywiania się kosztem podłoża, t.j. materyi, będącej warunkiem ich egzystencyi. W nadto wielkiem zgęszczeniu zginęłyby one po prostu z głodu i mgła przestałaby istnieć. Jak więc siły elementarne (np. ciepło) roz­praszają cząstki gazu, tak samo rozprasza organizmy i nie pozwala im żyć w skupieniu gęstszem ponad pewną miarę, potrzeba żywienia się i ograniczona ilość żywności na obszarze ROZDZIAŁ XXIX 271 mgławicy organicznej (na danym obszarze). Lecz odwrotnie, jak siły elementarne inne (np. zimno)1, zbliżają cząstki gazu, tak samo obfitość pożywienia w danem miejscu zbliża organizmy, t. j. pozwala im pozostawać w niniejszej od siebie odległości. Pierwszemu prawu, t. j. zależności od naturalnej obfitości pożywienia, podlegają wszystkie organizmy. Lecz w pewnych warunkach może się zjawić siła, neu­tralizująca odpychanie się organizmów. W normalnym aggregacie organizmów wolnych mo­że wystąpić przyciąganie się ich wzajemne tak silne, że pokona ono siłę odpychającą 2 i skupi te cząstki w kompleksy gęstsze, odpowiadające pod pewnym wględem stanowi kondensacyi lub zbliżenia cząstek gazu. Teraz możemy porównać protoplazmę (zaródź) z cia­łem społecznem, t.j. żywe ciałko płynne z żywem ciał­kiem gazowem. W protoplazmie widzimy, w miarę jej rozrastania się, tworzenie się ciałek i jąderek rozmaitej gęstości. Tak samo w społeczeństwie na tle normalnie rozpro­szonej masy osobników, utrzymujących się w odpo­wiedniej od siebie odległości przez elementarną dla or­ganizmów siłę odpychającą (ograniczoną ilość żywno­ści), powstają i trwają skupienia rozmaitej gęstości (miasteczka i miasta), niby ciałka zbitsze, które z kry­tycznego stanu gazowego przeszły w stan stały 3. 1 Niech mnie tu kto nie podchwyci za słowo i nie zechce pouczać, że zimno jest tylko brakiem ciepła, więc brakiem siły, nie zaś siłą, bo właśnie to samo należy sądzić i o dru­ giej sile porównywanej, tylko w kierunku odwrotnym. 2 t.j. ograniczoną ilość żywności na danym obszarze. 3 Jak w komórce, tak i tu atomy ciała społecznego nie tkwią ani nieruchomo ani ustawicznie w pewnem miejscu. W całem ciele społeczeństwa, podobnie jak komórki, pa­ nuje nieustanny ruch cząsteczek. Wiele też z nich przecho­ dzi często i łatwo z jednego stanu w drugi. ROZDZIAŁ XXXI Jest więc stan materyi społecznej podobnym ponie­kąd do stanu materyi gazowej, przechodzącej częścio­wo w stan stały. Ponieważ wszakże wewnątrz mgławicy społecznej niema równości atomów społecznych, jaką daje w prawdziwej mgławicy zależność wszystkich cząstek mgławicy od warunków zewnętrznych jednakowych dla wszystkich cząstek, ponieważ siła skupiająca nie jest tą zewnętrzną, powszechną, która jednako na wszyst­kie działa cząstki, lecz jest wewnętrzną, powstaje ona w cząsteczkach i rozprzestrzenia się wśród nich w niejednakowem natężeniu, więc nie jest to już siła pow­szechna , żywiołowa, lecz organizująca i urozmai­cona. Zanim pójdziemy dalej, wypada tu przypomnieć, że stosunek przyczyny (np. siły zgęszczającej) do skutków (do stanu zgęszczenia) nawet w przyrodzie nieorganicz­nej nie bywa tak prosty, jaki zachodzi między małą ilością, a wielką ilością cząstek w tej samej objętości. W przyro­dzie różnym stanom zgęszczenia towarzyszą prawie zaw­sze objawy, które można określić mianem różnic jakoś­ciowych, a jeśliśmy wszystkie różnice sprowadzili na razie do ilościowych, to tylko dla uproszczenia koncepcyi mgławicy organicznej. Aby to objaśnić na przy­kładzie, wyobraźmy sobie, że zgromadzamy w stertę drob­ny miał węgla kamiennego. Miał ten, dopóki był roz­rzucony cienką warstewką, zachowywał się przez czas dowolnie długi biernie. Podlegał on powolnemu roz­kładowi bez widocznych objawów. Wkrótce atoli po zgromadzeniu go w stertę, pod wpływem procesów, właściwych stanowi nagromadzenia, a więc między innemi skutkiem nagromadzenia się ciepła, wywiązu­jącego się z cząstek węgla, a niemogącego promieniować swobodnie w przestrzeń, zaczyna się rozgrzewać. Tem­peratura wewnątrz kupy miału wznosi się coraz bar­dziej, aż wreszcie następuje moment krytyczny, wszczyna ROZDZIAŁ XXXI 273 się proces łączenia się gazów, wydzielonych z węgla, i niektóre cząsteczki jego zapalają się. Pożar szerzy się i niebawem cała sterta poczyna gorzeć. Wywiązały się w nagromadzonym węglu nowe procesy, nieznane wśród cząsteczek rozproszonych. Procesy te oddziaływają na na całą otaczającą przyrodę. Blask pożaru oświetla oko­licę, ciepło promieniuje daleko. Światło przyciąga owa­dy, które giną w płomieniach, gorąco wywołuje różne zmiany w otoczeniu. Dym dusi istotki, znajdujące się w jego obrębie, iskry, niesione wiatrem, wzniecają tu i owdzie drobne i większe pożary, szerzące się coraz dalej. Zaszły tu bardzo różnorodne skutki, i takie, jakie nie powstałyby ani w tem miejscu, ani w całym dot­kniętym zmianami obrębie, gdyby miał węglowy leżał cienką warstewką. Zachodzi pytanie, czy własność zapalania się w na­gromadzeniu pod wpływem powietrza i wilgoci pow­stała w cząstkach węgla nagle i dopiero w stercie? Nie! Wszystko poszło zgodnie z prawami odwiecznemi i zgodnie z własnościami rzeczy objętych procesem. Energia cząstek węgla w stanie luźnego rozpro­szenia albo utajona, albo czynna, lecz wyda­jąca inne efekty, przeobraziła się w inną czynną. Ona zdolna była każdej chwili poprzedniej przeobrazić się tak, albo inaczej, gdyby podziałały na nią takie lub inne bodźce. Coś podobnego, ale w stopniu o wiele wyższym, widzimy i w społecznej mgławicy, zgęszczającej się miejscami. Osobniki, składające się na takie zgęszczenia, dzięki odmiennym warunkom, ujawniają »niby nowe« własności, które jednak posiadały i poprzednio, w stanie rozproszenia, ale nie ujawniły ich w tym sta­nie, bo niebyło po temu warunków. Dopiero stłoczone, dały ciało o odmiennych jakoby Cywilizacya. 18 ROZDZIAŁ XXXI własnościach odtych, które były dawno ich udziałem. W społeczeństwie, w miarę zagęszczania się jego, występują kolejno coraz inne i co­raz liczniejsze zjawiska, które pomimo jed­ności sił, wywołujących je, wnoszą coraz większą odmienność jakościową. Lecz powiedziałem, że tu proces musi być o wiele zawilszy, niż w przyrodzie nieorganicznej. Dlaczego? nie potrzebuję długo objaśniać. Dość przypomnieć, że odbywa się on w nagromadzeniu elementów już orga­nizowanych i funkcyonalnie zróżnicowanych. Proces, który wśród cząstek węgla jest tylko elemen­tarnym, tutaj przestaje być elementarnym w stopniu tem wyższym, im skupienie cząstek społecznych jest obszerniejsze, a skutkiem tego ich zróżnicowanie więk­sze. Aby wystawić sobie choćby tylko przybliżony do rzeczywistości schemat ciała społecznego, czas teraz skojarzyć wyżej odnalezione cechy jego ze względną dwuwymiarowością, o której była mowa w rozdz. XXIX. Gdy złączymy tę cechę, tak osobliwą i charaktery­styczną dla ciała społecznego, ze świeżo rozpoznaną jego konsystencyą (którąśmy nazwali blizką krytycznej gazowej), wtedy ujrzymy w społeczeństwie taki zorganizowany utwór gazowy w płasz­czyźnie idealnej, który przechodzi częścio­wo w stan bardzo wielkiego zbliżenia cząs­tek, być może podobny do stanu stałego, ale zawsze w płaszczyźnie idealnej1. Dopiero teraz wyda się naturalnym pewien fakt, bez podobnej koncepcyi niezrozumiały. Szczególny ten fakt niemało sprawiał kłopotu socyologom szkoły bio- 1 Napiętrzenie osobników w miastach jest tylko skutkiem przymnożenia płaszczyzny i niema nic wspólnego z trójwy­miarowością jestestw organicznych. ROZDZIAŁ XXXI 275 logicznej w wytwarzaniu sobie choćby przybliżonego pojęcia o ciele społecznem. Polega on na możności znajdowania się dwu ciał społecznych na jednem miejscu. Ciała społeczne, rozrastając się i przez to zajmując obszar coraz większy, mogą wza­jem na siebie zachodzić, t. j. przenikać się wzajemnie, bez utraty właściwych każdej cech in­dywidualnych, t. j. bez zlewania się w jedną, większą całość. Zjawisko takie zgoła niemożliwe we wszystkich innych znanych nam ciałach organicznych, tutaj może dochodzić do ostatecznych granic. Zdarza się egzystencya całego ciała społecznego na terenie, zajmowanym przez inne, obszerniejsze, ciało. Przenikające się w ten sposób wzajemnie ciała mogą być bardzo blizkie sobie genetycznie, mogą także być pod tym względem bar­dzo sobie obce, np. lud koczujący, stepowy, może by­tować na jednym obszarze z ludem rolniczym zgoła odmiennej rasy. Gdyby ciała społeczne nie miały fizycznej konsysten­cyi tak rozrzedzonej, jak ciała gazowe 1, fakt podobny nie byłby możliwy, albo też nie mogłoby być mowy wogóle o społeczeństwach, jako wiel­kich indywiduach. Jakoż socyologia chodzi dotychczas po omacku i roz­bija się o przeszkody natury najrozmaitszej, ilekroć operuje takiemi całostkami, bez zdawania sobie jasno sprawy, czem one być mogą. Szkoły biologiczna i psy­chologiczna zwalczają się równie łatwo, jak niegruntownie, bo walczą o to, czego choćby oczyma duszy nie widzą, czego umysłem nie obejmują. Hipotezy ich nie mają po prostu gruntu realnego, jako oparte na zbyt grubych i sprzecznych między sobą analogiach. Stosunki wewnętrzne i zewnętrzne ciał społecznych mogą dopiero wówczas zacząć stawać się zrozumiałemi, 1 rozpościerającego swe cząsteczki tylko w płaszczyźnie. 18* ROZDZIAŁ XXXI gdy postać i budowa tych ciał zarysuje się nam choć­by w cząstkowem przybliżeniu do rzeczywistości. Niektóre i to ważne cechy tych utworów pozna­liśmy. Stwierdziliśmy także istnienie w nich pewnych cech wspólnych z bardzo prostym organizmem oraz z bardzo złożonym mechanizmem. Musi i może to nam na razie wystarczyć. Byłoby wręcz zadziwiającem, gdybyśmy mogli zna­leźć dużo podobieństw bądź z organizmami, bądź z ukła­dami mechanicznemi, albowiem przyroda nie powtarza się — chvba tvlko w ściśle identycznych warunkach. W naturze niema dwóch sosen, dwóch lwów i dwóch ludzi zupełnie jednakowych, jakżeby tedy mogły być na dwóch biegunach życia w całkiem odmiennych wa­runkach, z całkiem innych materyałów zbudowane ca-łości jednakowe? Gdy wszystko przetwarza się ustawicznie w coś in­nego i nigdy nie cofa się do form, z których wyszło, jak można spodziewać się, aby na dwóch krańcach ży­cia znalazły się kopie jakiejś jednej formy? Zgoła odmienne warunki bytu wywołują układy cał­kiem nowe. Skądżeby z materyału całkiem swoistego, na podłożu swoistym, którego nawet przyrównywać nie można do materyału i podłoża wszelkich znanych nam ustrojów — miała równoległość utworów sięgać tak daleko, jak to przypuszczała szkoła biologiczna socyologów, przeprowadzająca drobiazgowe analogie mię­dzy organizmami, a społeczeństwami? Przecież jest wprost niepodobieństwem, aby ze zgoła odmiennych cegiełek od wszelkich nam znanych bądź w komórce bądź w organizmie, miał być zbudowany ustrój, będący nie powiem już kopią na wielką skalę, ale choćby przypomnieniem tamtych? Gdzież przy­roda, siejąca obficie i niewyczerpanie kształtami przy­zwyczaiła nas do monotonii ? Ciało społeczne jest ustro­jem tak na wskroś swoistym i bezprzykładnym, że po- ROZDZIAŁ XXXI 277 równywać go z innemi ustrojami można tylko w ce­chach najbardziej zasadniczych, będąc z góry przygo­towanym , że poza ich zakresem cała masa zjawisk życiowych będzie przybierać całkowicie odmienne postaci, odchylające się najkompletniej od wszelkich form, znanych nam gdzieindziej. Już to jedno poczytać należy za wielkie zwycięstwo, gdy zdołamy rozpoznać, że świat cegiełek ludzkich uło­żony jest naprawdę w jakieś wielkie systemy. Nie żą­dajmyż, aby z łatwych, ale dziecinnych zgoła porów­nań, nie rachujących się z elementarnemi różnicami, spłynąć miała lepsza znajomość tych systemów. Od­wrotnie! Nieprawowite porównania mogą tylko zaciem­niać wzrok badaczów, i rzeczywiście zaciemniają. »Organizmomorfizm« socyologów wzbogacił tylko biblio­teki poważnym balastem, ale nie przyczynił się ani do pogłębienia znajomości całostek społecznych, ani zro­zumienia procesów społecznych. W spekulacyach socyologicznych trzeba znać granice, podobnie, jak w fi­lozofii. I tu i tam poza taką granicą zaczyna się jałowe fantazyowanie, nie mające nic wspólnego z nauką. ROZDZIAŁ XXXII Jak rośnie ciało społeczne i co utrzymuje w skupieniu jego części składowe? Trojaka walka o byt atomów społecznych. Ogarnęliśmy wzrokiem przynajmniej w głównych zarysach tajemnicze z wielu względów całości D, któ­rych byt i realność nie ulega już wątpliwości. Ujrzeliśmy, jak bardzo niektóre cechy tych ciał D odbiegają od cech organizmu. Aleśmy jeszcze nie omó­wili tych, których stwierdzenie jest niezbędnem do zao­krąglenia sobie choćby bardzo ogólnego pojęcia o tych całostkach. Więc też muszę w krótkości nadmienić jeszcze o trzech zjawiskach, charakterystycznych dla ciał D. l)o przyczynie, stłaczającej atomy społeczne w gęste skupienia, zwane miastami, 2) o własności ciał D zlewania się w jedno więk­sze, i 3) o walce, jaką toczą między sobą atomy jednego ciała społecznego. 1) Zachodzi pytanie: dlaczego atomy społeczne zagęszczają się, i to dobrowolnie, gdy to jest prze­ciwne naturze atomów C? Odpowiedź, jeśli ją zdołamy udzielić, wyjaśni nam mnóstwo zjawisk nietylko wewnątrzspołecznych, lecz także wiele stosunków zewnętrznych. Otóż przede- ROZDZIAŁ XXXII 279 wszystkiem wypada zaznaczyć, że procesu zagęszczania się nie objaśnia bezpośrednio sam łącznik (mowa), albowiem on łączy osobniki bez względu na sto­pień ich zgęszczenia i bez względu na odległość między atomami. Mowa nie jest bezpośrednią przy­czyną zgęszczania się atomów C , ale jest tego przy­czyną pierwszą i pośrednią, albowiem ów łącznik jest jednocześnie przyczyną różnicującą, a istota bytu społecznego polega na zróżnicowanem funkcyonowaniu atomów całości społecznej i na wymianie usług. Otóż w wymianie usług spoczywa cała ta­jemnica zgęszczania się atomów społecznych. Ponieważ to sprawa ważna, a bywa przedstawiana dziw­nie zawile, wypada ją omówić, albowiem zachodzi py­tanie, czy różnicowanie się i wymiana usług jest przy­czyną zgęszczania się ludności, czy też odwrotnie skut­kiem. Otóż tylko pierwszy stosunek jest rzeczywistym fak­tem, albowiem człowiek, któryby sam sobie wystar­czał, nie miałby potrzeby łączyć się z bliźnimi w stałe skupienia. Nic z tego, że, mimo to, istniałaby do pew­nego stopnia możliwość życia w łączności, gdyż nie przekroczyłaby ona pewnych granic tak samo, jak nie przekracza wśród zwierząt. Ale wniknięcie bliższe w proces cały ukazuje, że między zgęszczaniem się ludności, a wzrastaniem zróż­nicowania czynności, a więc wzrastaniem wymiany usług, istnieje związek nie tak prosty, aby można zgęszczaniu się ludności odmówić wszelkiego znaczenia w pro­cesie uspołeczniania się. Istnieje tu mianowicie stosu­nek wzajem ej zależności obu zjawisk. Przyczyna i skutek wogóle nie są w przyrodzie wielkościami zamkniętemi w sobie i dającemi się od­dzielnie jedno od drugiego wyznaczać. Wyznaczanie takie staje się możliwe dopiero w nauce, gdy sztucz- ROZDZIAŁ XXXII nie podzielimy czas na okresy, a treść na fakty od­dzielne. W rzeczywistości nie odbywa się najpierw zja­wisko, zwane przyczyną, a dopiero po jego ukończe­niu drugie, zwane skutkiem, lecz momenty przemiany pierwszego wykazują współcześnie momenty przemiany drugiego. Przejść ani granic między niemi nie można ściśle wyznaczyć, gdyż rozkładają się one na długi sze­reg, albo nawet na pilśń zjawisk pośrednich. Oba zja­wiska, które tu ujmujemy oddzielnie, nie mogą być rozpatrywane w rozdzielności. Skutek i przyczyna zwik-łane są w tysiączne węzły, których ani można, ani trzeba rozplątywać. Różnicowanie się jest zjawiskiem pierwszem, ale skoro tylko gdzieś się rozpoczęło i po­prowadziło do pewnego zagęszczenia ludności, natych­miast zjawisko, będące skutkiem różnicowania się funkcyi, staje się przyczyną dalszego różnicowania się czynności, potem znowu jego skutkiem i t. d. i t. d. I nie działa tu jakiś przymus, jakaś siła żywiołowa, podobna do siły ciążenia; atomy społeczne zgęszczają się dobrowolnie, albowiem żywot w zgęszczeniu za­pewnia im doniosłe korzyści. Gdy zwierzę działa każde za siebie i dla siebie (str. 218), gdy doświadczenie jego akumuluje się w potom­stwie tylko niezmiernie powolną drogą dziedziczności (str. 217), człowiek funkcyonuje w części na ko­rzyść własną, w części zaś na korzyść innych (str. 223). Gdy zwierzę jest i pozostaje ciasnym specyalistą (str. 221), człowiek przez mowę doskonali mó­zgi jeden pod wpływem drugiego (str. 219), rozszerza nie tylko zakres pojęć, ale i czynności (str. 220). Skutkiem różnicowania się osobników C zwiększa się ogólna uniwersalność rodu społecznego, która bez wymiany usług nie tylko nie byłaby możliwa, ale nie miałaby racyi bytu (str. 223). Ta uniwersalność ogólna rodu społecznego daje za­równo całości, jak jej cząstkom ogromne i wielostronne ROZDZIAŁ XXXII 281 szanse w powszechnej walce o byt, mianowicie ułat­wia ją niezmiernie. Jaskrawy i wystarczający tego do­wód mamy w ustawicznem zwiększaniu się ogólnej ilo­ści atomów społecznych na koszt ogromnej ilości jes­testw niespołecznych. Osobniki C toczą zwycięską walkę z osobnikami C właśnie dlatego, że żywot w całości D jest dla nich ła­twiejszy. Tylko dlatego ród C zamiast być tępionym, tępi sam coraz bardziej zwierzęta, rozmnaża się i za­lewa ziemię. Cóż wywołuje tę przewagę? Oto fakt, któryśmy już dawno skonstatowali, że suma funkcyi związku D nie jest równa sumie funkcyi osobników wolnych (C) wzię­tych w równej ilości, lecz jest większa (str. 223). Dlatego właśnie część sił osobników C lub część ich produktów może być zaoszczędzoną, albo też zuży­cie może być większe (str. 224). Właśnie dlatego »byt społeczny ma warunki nietylko trwania, ale i rozwoju, że skoro się pojawił, osobniki mają już interes trwać w nim nadal« (str. 224). Dlatego »zjawisko społeczne nie traci na sile, ale się wzmaga, a więź społeczna za­cieśnia się coraz mocniej« (str. 224). »Gęstość sku­pień może wzrastać... nie tylko bez ujmy, ale z korzyścią bądź dla większości osobników, bądź dla najdzielniejszych« (str. 214). Nie potrzebuję tych słów opatrywać nowemi argu­mentami. Sprawa jest jasna. W ciałach D dlatego po­wstają coraz gęstsze skupienia, zwane miastami, że oso­bniki dążą ku nim z mniej gęstych okolic ciała, zwa­biane nieustannie licznemi korzyściami i ponętami, ja­kie zapewnia żywot lub pobyt w skupieniu atomów społecznych najbardziej i najharmonijniej zróżnicowa­nych. Nie trzeba, jak widzimy tego procesu przypisywać bezpośredniemu działaniu łącznika (mowy), bo jest to proces następczy. Jest on wprawdzie przeciwny natu- ROZDZIAŁ XXXII rze osobników C, ale też przecie osobniki C są zwie­rzętami »wynaturzonemi«. Skoro raz stały się C , nie podlegają już one jedynie tym prawom, które rządzą osobnikami C, lecz jeszcze prawom nowym, które rządzą osobnikami C Potrzeby nowe, społeczne mnożą się w miarę rozwoju całostek D i to właśnie popycha je do skupiania się w miastach, albo do utrzy­mywania z niemi żywych stosunków, których treścią jest korzystna wymiana usług. 2) Była mowa, że ciała D rozrastają się przez mno­żenie się ludności, a granicząc ze sobą blisko, mogą przenikać się wzajemnie. Czas podkreślić ich możność zlewania się ze sobą w jedno większe ciało, czem różnią się bardzo jaskrawo od organizmów, które, jak to biologom wiadomo, nie są zdolne do powiększania w ten sposób swych roz­miarów. Proces zlewania się społeczeństw polega na przyswajaniu sobie przez ciało silniejsze atomów ciała słabszego. Przyswajanie to różni się się zasadniczo od assymilacyi w organizmach, cho­ciaż je nazywamy tym samym wyrazem. Jest ono bezpośredniem przyjmowaniem żywych czą­stek ciała obcego do ciała własnego, nie zaś zabijaniem ich i przetrawianiem na produkty martwe, z których dopiero budują się własne komórki. Przy­swajanie takie polega na zatraceniu przez atom społe­czny C łącznika z własnem społeczeństwem i na przy­jęciu łącznika (mowy) atomów ciała silniejszego. Oczywiście napastowane atomy ciała bronią się przed pochłonięciem w rozmaity sposób. Ciało społeczne, choćby najmniejsze, ma odporność, a cóż dopiero, gdy walka toczy się między mało różnemi pod względem siły ciałami. Wtedy istnienie na jednym terenie atomów dwóch albo więcej ciał społecznych może trwać długie czasy bez » wynarodowienia się« atomów mniej odpor- ROZDZIAŁ XXXII 283 nych, lub stanowiących mniejszość na danym terenie, ale ostatecznie stan względnej równowagi sił nie może trwać ad infinitum i jeżeli nie kończy się zwycięstwem jednego ciała, to z obu fragmentów, zajmujących jeden teren, wytwarza się nowe ciało o cechach pośrednich. W warunkach, sprzyjających zlewaniu się drobnych ciał1, urasta z nich wielkie, którego zjawiska życiowe komplikują się proporcyonalnie do jego rozmiarów i gę­stości, skutkiem rozszerzania się skali zróżnicowania cząsteczek C Różnicowanie się to sięga właśnie tak daleko, jak w świecie organizmów, gdzie komórki or­ganizmów »najwyższych« o wiele, wiele silniej są zró­żnicowane, aniżeli komórki ciał o organizacyi bardzo pierwotnej. To jest jedna cecha. Wyprowadzić z niej możemy następujące konsekwencye. Gdyby ciało D miało wolny teren, mogłoby ono przez samo tylko mnożenie się swych atomów C dosięgać znacznych bardzo rozmiarów. Powstające w nim zgęszczenia ciążyłyby ku największemu ognisku; procesy społeczne mogłyby dojść w takiej całości do bardzo wielkiego natężenia. Dopiero po pewnym cza­sie w miarę powstawania większej ilości ważnych ognisk nabierałyby te ostatnie samodzielności i rozpoczynałby się powolny proces dzielenia się wielkiej całości na osobne ciała. Centrem każdej stałoby się wielkie mia­sto, oddalone od ogniska macierzystego. Ale ciała D najczęściej nie mają dokoła siebie wolnego obszaru, dostatecznego do bardzo wielkiego rozrostu. Małe już ciałka D spotykają się rychło na obwodach z poblizkiemi innemi i muszą zlewać się ze sobą, a potem wchłaniają w siebie kolejno i odleglejsze ciała. Dlatego ten proces tworzenia się wielkich ciał D jest pospolit­szy. Właściwie zaś oba zachodzą ustawicznie w przy­rodzie. Ciała D rosną do pewnego kresu, potem zle- 1 O których będzie mowa w drugiej części pracy niniejszej. ROZDZIAŁ XXXII wają się i znów dzielą się i znów zlewają się coraz inaczej, zależnie od warunków zewnętrznych, którym poświęcimy uwagę później i w sposób systematyczny. Między całostkami D istnieje poprostu ciągła walka o byt, t. j. odbieranie sobie wzajemne swych elemen­tów. To wszystko, cośmy powiedzieli o tworzeniu się ciał społecznych i ich naturze jest jednak dopiero opi­sem, bynajmniej zaś nie wytłumaczeniem natury ciał społecznych. Wiemy dopiero: dlaczego ciała spo­łeczne mają konsystencyę, którąśmy przyrównali do krytycznej gazowej. Oto atomy ciał D muszą się żywić z podłoża swego i każdy atom musi mieć d 1 a siebie pewien obszar wolny, konieczny dla jego istnienia. W normalnym bycie zwierzęcym osobników niegromadnych każde C musi mieć dokoła siebie jedna­kowe dla wszystkich minimum obszaru. Dopiero C mogą zadawalniać się mniejszym i to do tego stopnia, że np. w miastach zagęszczenie osobników C nie od­powiada zgoła normie pierwotnej. Lecz skądże one czerpią swoje środki bytu ? Oczy­wiście z wolnego terenu odleglejszego, z terenu poza­miejskiego, z którego płyną do tych gęstych skupień środki odżywcze. Dopiero gdy i ten teren nie wystar­cza, atomy C oddalają się z własnego ciała i przeni­kają na teren, zajęty wprawdzie przez inne D, ale nie­dostatecznie wyzyskany i broniony. Nie tracąc spójno­ści ze swem D czerpią te atomy z obcego terenu soki odżywcze. Odchodzą one i powracają, jeżeli widzą w tem swoją korzyść. Lecz jeśli jej niema, wtedy po­zostają w ciałach, do których weszły. Z własnem D łączy je, jak już wiemy, mowa i tradycya, co prze­tłumaczone na język chemiczny można nazwać powi­nowactwem. Jeżeli atom C , nie tracąc własnej mowy, nabędzie obcej, wtedy stał się on już w połowie czą­stką nowego ciała. Już pochwyciła go obca więź spo­łeczna i teraz zależy od okoliczności zewnętrznych po- ROZDZIAŁ XXXII 285 wrót do własnego 1) lub pozostanie w obcem D, które już przestało być dlań obcem. Jeżeli pobyt w D obceni jest dlań korzystniejszy, atom nie wraca do swego D. Został on zdobyty przez obce ciało i zdobyty nie przez walkę o byt, nie przemocą, lecz zjednany korzyściami. Jeżeli teraz zapytamy się, czem zwalczają się całostki D i w jaki sposób pochłaniają sobie wzajemnie atomy, jeśli zapytamy, czem pokonywa duże ciało D mniejsze ciała społeczne, to odpowiedz będzie łatwa. Z jednej strony przewagą materyalną i duchową, przewagą energi czynnej, agresywnej, gdy chodzi o zdo­bycie terenu, potrzebnego do życia całości; wtedy atomy ciała słabszego traktowane są jako przedmiot wyzysku elementarnego, jako siły przyrody, których się używa według potrzeb swoich. Z drugiej atoli strony duże ciało D zwalcza mniejsze także korzyściami, jakie daje atomom należenie do całości wyższej. Atomy obce dążą dobrowolnie do ciała większego, zwabione temi samemi pobudkami, które popychają własne atomy do skupiania się w miastach. Jest jeszcze trzeci stosunek. Małe ciało D przyciąga na własność atomy wyspecyalizowane dużego ciała — za­pewniając im większe korzyści, od tych, jakie im daje należenie do ciała większego. 3) Pozostaje trzecia sprawa, walki o byt. Aby od­razu i najprościej objaśnić o jaką walkę mi chodzi, mu­szę wydzielić 3 rodzaje lub kategorye walki o byt, jaką toczą osobniki C . 1) z osobnikami C (z przyrodą zewnętrzną) 2) z » C jednoimiennemi 3) z » C obcemi. Pierwszej walki nie potrzebujemy omawiać, jest ona zjawiskiem naturalnem, ostatnią już omówiliśmy, zo­staje druga, zasługująca na podniesienie dlatego, że od­różnia jaskrawo ciało D od organizmu. 286 ROZDZIAŁ XXXII Pomimo, że osobniki jednoimienne C są złączone jedną więzią i wymianą usług, zwalczają się one na podobieństwo zwierząt, choć oczywiście głównie środ­kami społecznemi. Przyczyną zabiegów C jest potrzeba życia, więc żadne wyspecyalizowanie nie może wykluczyć elemen­tarnej potrzeby starań zwierzęcych o utrzymanie się przy życiu. Ponieważ z powodu gęstości zaludnienia przychodzi to z trudnością, osobniki C muszą walczyć między sobą o zdobycie środków do życia. Niektórzy walce tej nadają miano współzawodnictwa, co nie zmie­nia istoty rzeczy. Otóż widzimy, że ciało D tem różni się od ciał C, że nie zaspakaja elementarnych potrzeb swych atomów automatycznie, instynktownie, lecz pozostawia samym atomom staranie o utrzymanie się, Współzawodnictwa tego rodzaju nie znają komórki ciał C. Gdybyśmy nawet bowiem przyjęli, że w organizmie toczy się między komórkami walka o byt, co bynaj­mniej nie wynika z doskonałej harmonii, której obra­zem jest organizm, to jeszcze musielibyśmy przyznać, że w organizmie jest ona bardzo ograniczona i szcząt­kowa. Łatwo zrozumieć, dlaczego tak jest. Komórki układają się w grupy i kategorye specyalne według planu dokładnie wyznaczonego z góry w zarodku. Plan ten wyrabiał się, utrwalał i rozwijał w ciągu niezliczonych pokoleń organizmu czyli w sze­regu kopii, powstających z zarodka i ginących po wy­daniu zarodka. Niema w niem miejsca na dowolny ro­zwój komórek. Ciało D nie rozrasta się na kopię, podobną niewol­niczo do jakiegoś poprzedniego ciała naprzód dlatego, że osobniki C rodzą się niezróżnicowane i specyalizują się dopiero stosownie do potrzeby chwili i miejsca, powtóre że ciało D nie powstaje z zarodka i nie zostawia po sobie zarodka. Tego rodzaju powsta- ROZDZIAŁ XXXII 287 wanie jest właściwe ustrojom wysoko uorganizowanym, a wszak wiemy dobrze, że ustrój D jest nadzwyczaj prosty, tak prosty, że zaledwie można go porównywać z komórką, która powstaje przez rozrastanie się ciała i dzielenie się jego, gdy dosięgnie maximum swych rozmiarów. Stwierdziliśmy już, że ciało D jest czemś mniej, niż organizm, teraz możemy powiedzieć, że nie jest ono ogniwem szeregu cyklów, powtarzających się przez skoncentrowanie się całej struktury w zarodku i przez ponowne rozwijanie się tej samej struktury z zarodka, przez przybieranie materyi — lecz jest czemś bliższem do mechanizmu spontanicznego, który nie zna tego ro­dzaju bytu cyklami. Tutaj, w D, każdy atom C jest z początku niezróżnicowany i nabywa specyalnych wła­ściwości jedynie pod wpływem sąsiednich atomów, z któremi się bezpośrednio lub pośrednio styka, n i e zaś z przyczyn wewnętrznych. Tych kilka uwag porównawczych wystarczy do za­rysowania tła, na którem występuje najważniejsze zja­wisko społeczne: wymiana usług, przyczynowo związana z nadnormalnem zgęszczaniem się atomów, co odbiera każdemu możność bytu czysto zwierzęcego. Cechą więc wymiany społecznej jest przystosowanie się wzajemne C przez zaspakajanie wzajemne pewnej części swych potrzeb, czyli udzielanie sobie wzaje­mne pewnej części środków do życia. Ponieważ jednak dążeniem każdego C jest zdobywanie więcej nie zaś mniej, czyli dążenie do korzyści, więc dąże­nie to nie może być w równej mierze u wszystkich zaspokojone. Z tego powodu otwiera się szerokie pole do wysiłków, mających na celu osiągnięcie korzyści. Osobniki zdolniejsze i silniejsze osiągają przewagę przy takiej wymianie i biorą od innych C więcej, niż im dają: przyprawiają je o stratę. Gdy to się powtarza często, wtedy osobniki przyprawione o stratę, bronią ROZDZIAŁ XXXII się coraz słabiej i schodzą na pośledniejsze stanowisko lub wprost tracą możność egzystencyi. Walka ta przybiera tak rozmaite kształty, jak roz­maite są siły i narzędzia społeczne, a choć nie jest sama przez się czynnikiem uspołeczniającym, wplata się tak ściśle w proces uspołeczniania się, że wydawała się niejednemu myślicielowi czynnikiem uspołecznia­jącym. W błąd podobny łatwo było wpaść, choć rów­nie łatwo jest go uniknąć. Trzeba tylko rozważyć, że przecież walka o byt toczy się w całym świecie oży­wionym i nigdzie nie prowadzi do uspołecznienia, więc i w bycie społecznym jest ona tylko zjawiskiem nieuniknionem, lecz bynajmniej nie może być jego przy­czyną. Przyczyny dostateczne uspołecznienia już pozna­liśmy. Walka jest tylko zjawiskiem towarzyszącem. Toczy się ona wśród wszelkich organizmów C, a więc nie może milknąć wśród C , które pomimo, że stały się funkcyonalnie C nie przestały być morfologicznie i fizyologicznie jednostkami C. Osobniki B (komórki organiczne) w przetworzeniu się poszły dalej, mianowicie stały się morfologicznie czemś innem niż B. Gdy więc im dane są już z góry i narzędzia i miejsce w ustroju, osobniki C muszą i jedno i drugie zdobywać i utrzymywać wysił­kami indywidualnemi. Osobniki C rodzą się z uzdolnieniami przeciętnemi, gdy B już są wyspecyalizowane i wszystkim ich po­trzebom inne osobniki zadość czynią automatycznie, bo tego automatyzmu czy instynktu nabrały przez za­rodek, wszystkim wspólny, od całego szeregu pokoleń, kształcących wciąż te same cechy i uzdolnienia. Tam na walkę niema miejsca, bo względnie dosko­nałe współdziałanie jest już zgóry wyznaczone, tak, jak wśród skomplikowanego mechanizmu niespontanicznego. Tutaj, w ciele D, na instynkt i automatyzm niema jeszcze miejsca, jest więc szerokie pole do współzawod- ROZDZIAŁ XXXII 289 nictwa takiego samego, jakie widzimy wśród zwierząt wolnych różnogatunkowych, walczących na łonie przy­rody o życie. Mylą się więc socyologowie, upatrujący dźwignię społeczną w jakiejś »życzliwości«, »sympatyi« i t. d. Nad wszystkiemi instynktami góruje pospolita, ordy­naryja, brutalna i nieubłagana walka o byt. Nie jest ona jednak bynajmniej warunkiem koniecz­nym bytu społecznego, lecz tylko zjawiskiem nieuniknionem, starszem od bytu społecznego, prawem na­tury, z pod którego nawet jednoimienne atomy C wy­łamać się nie mogą, podobnie, jak nie mogą wyłamać się od pełnienia funkcyi fizyologicznych. * * Gdybym pisał traktat socyologiczny, chociażby ogól­ny, miałbym tu dużo jeszcze do podniesienia i omó­wienia. Ale ponieważ wszystko, cośmy dotychczas roz­patrywali, było tylko przygotowaniem możliwie przedmiotowem i metodycznem do odpowiedzi na pytanie: co to jest cywilizacya w ogólności, więc cel mój mogę uważać za osiągnięty, przynajmniej na razie i w za­kresie, wystarczającym do podniesienia tego pytania, jak również w granicach tematu, rozwiniętego we wstępie. Jeżeliśmy musieli pytaniom zasadniczym poświęcić tyle uwagi i miejsca, to stało się to dlatego, że trzeba było wytworzyć sobie na drodze indukcyjnej pojęcia tak ogólne, jak społeczeństwo i człowiek. Bez tego operowalibyśmy, na wzór empiryków, ideami powziętemi z góry, nie zaś definicyami rzeczy konkret­nych; wychodzilibyśmy z dowolnych założeń aprioricznych, nie zaś z idei, wyprowadzonych z poznania rzeczywistości. Cywilizacya. 19 ROZDZIAŁ XXXII Dla tego nie wprowadzam tu jeszcze żadnych no­wych pojęć szczegółowych, gdyż należałoby je pierwej równie starannie wyprowadzić, jak to uczyniliśmy z najogólniejszemi. Te, które wypadłoby jeszcze ustalić, bę­dzie można w sposób dogodniejszy i na tle właściwszem poruszyć, gdy, ulegając logicznej konieczności, odpowiemy sobie wpierw na pytanie, postawione w rozdziale Im. I to jednak, co tu poruszymy, nie wyczerpie tematu. Rozwinięcie niezbędnych stron jego będzie przedmiotem pracy następnej, do której niniej­sza, jak to w tytule zaznaczyłem, stanowi dopiero wstęp i podstawę. / ROZDZIAŁ XXXIII 291 XXXIII. Odpowiedź na pytanie, co to jest cywilizacya. Według najpowszechniejszego określenia cywilizacya jest »sumą wszelkich objawów życia indywidual­nego i zbiorowego, sumą idei, będących w obiegu, sumą objawów działalności społeczeństw, odkryć i wy­nalazków, ich zastosowań ...« i t. d. i t. d. (p. str. 37). Określenie to nie zadawalniało nas od samego po­czątku (p. s. 40—43) i zadowolnić oczywiście nie mo­gło, jest bowiem tylko omówieniem rzeczy, której ani zrozumieć, ani zdefiniować nikt jeszcze nie zdołał, mamy jednak w tem omówieniu punkt oparcia, który w sytuacyi, stworzonej przez łańcuch badań, będących treścią traktatu naszego, pozwala nam rozszerzyć na­szą podstawę i omówienie zamienić w zrozumienie. Punktem oparcia jest powszechna zgodność w poczy­tywaniu cywilizacyi za sumę objawów działal­ności społeczeństwa. Skoro społeczeństwo jest, jak już wiemy, systemem, złożonym ze zróżnicowanych jednostek C to jeżeli sumę objawów działalności organizmu, który jest skom­plikowanym systemem zróżnicowanych komórek, na­zywamy ogólnie życiem organizmu, —wtedy suma obja­wów działalności społeczeństwa musi być również ży­ciem jego. Tak więc cywilizacya byłaby ży­ciem społeczeństwa. 19* ROZDZIAŁ XXXIII Ponieważ już na str. 119 odkryliśmy w CC = D »coś podobnego do życia«, więc obecnie tyleśmy zy­skali narazie, że możemy to coś nazwać po imieniu. Nawet gdybyśmy nic ponadto nie zdołali wydobyć, jak tylko, że cywilizacya jest życiem społeczeństwa, byłby to już pewien rezultat, pewna zdobycz naukowa; ale my uznajemy za możliwe do osiągnięcia coś wię­cej; należy tylko uporządkować sobie zdobyte fakty. Dotychczas operowaliśmy pojęciem społeczeństwa, jako czemś równoznacznem z pojęciem ciała D, a za­razem czemś analogicznem z pojęciem organizmu, gdy tymczasem społeczeństwo i ciało D nie są to wcale pojęcia równoznaczne. I jeżeli nie przeprowadziliśmy poprzednio ścisłego rozgraniczenia tych pojęć, to je­dynie dla tego, że to dotychczas nie było nam po­trzebne, a nawet nie było możliwe. Potrzeba i możność przeprowadzenia analizy poję­cia D zjawia się dopiero, gdy wypada odpowiedzieć na pytanie: co to jest cywilizacya. Wtedy tylko łatwo spostrzeżemy, że pojęcie społeczeństwa nie pokrywa się pojęciem ciała D. Najłatwiej odsłonię różnice między temi pojęciami oraz wątpliwości, które trzeba obecnie rozstrzygnąć, gdy zadam sobie następujące metodyczne pytania: 1) Co mamy rozumieć pod wyrazem społeczeń­stwo? Czy tylko osobniki C , czy też jeszcze ich czynności, a może nawet i wyniki tych czynności ? 2) Co mamy rozumieć pod wyrazem ciało D. Czy tylko osobniki C , czy też jeszcze ich czynności wraz z wynikami? 3) Co mamy rozumieć pod wyrazem cywiliza­cya: czy czynności osobników C czy też i wyniki ich czynności, czy może same tylko wyniki? 4) Co należy do społecznych czynności oso­bników C , a co do nich nie należy? Ponieważ ostatnie pytanie, uściślające pojęcie czyn- ROZDZIAŁ XXXIII 293 ności społecznych, ma równe znaczenie dla wszyst­kich trzech pytań pierwszych, więc choć to będzie w tej chwili pewną dygresyą, musimy rozstrzygnąć je najpierwej. Musimy mianowicie rozdzielić czynności wszystkich C na dwie kategorye. Część tych czyn­ności należy najniewątpliwiej do zwierzęcych. Jest ona zjawiskiem biologiczn em, nie zaś społecznem. Jest ona wszystkim C wspólna i u wszystkich jedna­kowa. Wspólna ona nie tylko cegiełkom C , lecz tak­że wszystkim jestestwom niespołecznym C. Wszystkie więc czynności wewnętrzne, fizyologiczne osobników C , które podtrzymują tylko byt materyału społecznego są w całości społecznej czynnościami elementarnemi i te trzeba wyeliminować z sumy czyn­ności ciała społecznego, jako czynności wewnątrzosobnikowe (por. str. 149). Również trzeba jeszcze wy­eliminować czynności odrucho w e, chociaż będą ze­wnętrzne i będą się odbywać na tle społecznem. Kilka przykładów najlepiej rzecz objaśni. Jeżeli ukłuty przez komara podrapię się, czyn mój nie będzie społeczny, bo to samo uczyni i małpa i pies; dopiero gdy zapanuję nad odruchem ręki, zachowam się społecznie. Jeżeli pobiegnę bezmyślnie z tłumem, który goni człowieka, spełniam czyn niespołeczny, gdy to uczynię z zamiarem schwytania go, bronienia lub sądzenia, postępuję społecznie. W tłumie, biegnącym do pożaru na widok łuny, należy odróżnić dwie kategorye: Tylko ci, których po­pędza zamiar gaszenia pożaru lub jakiś inny cel, choćby występny, są w tej chwili osobnikami C , tłum bez­myślnych gapiów, popychany samą ciekawością, przy­głuszył w sobie C , jest tylko stadem C. Tłum ogar­nięty paniką składa się również z samych C; dopóki nie ochłonie — niema w nim nic z C . Wojsko idące do ataku, składa się z dwóch kate- ROZDZIAŁ XXXIII goryi jestestw. Ci, których prowadzi jakaś idea spo­łeczna, np. poczucie obowiązku, miłość ojczyzny, chęć odznaczenia się, a choćby karność wojskowa, są w tej chwili ludźmi, reszta jest tylko stadem C. Baczne przestrzeganie tego rozgraniczenia czynności osobników C w badaniach socyologicznych, uprości­łoby pracę i ustrzegło od wielu złudzeń i błędów. Jest to całkiem zrozumiałe, boć przecież zjawisko spo­łeczne nie płynie ani z czynności A w B, ani z czynności B w C, ani z czynności, wspól­nych także wszystkim osobnikom C, lecz wyłącznie tylko z czynności samych C (por. str. 118). Dopiero gdy wyłączymy pierwszą kategoryę, zostaną nam same czynności społeczne cegiełek C i tych tylko funkcyi społecznych suma skła­da się na cywilizacyę. Realnym elementem społeczeństwa i ciała D nie jest już zwierzę, lecz człowiek, jestestwo uzdolnione do zróżnicowanego funkcyonowania i dopasowane do całości D. Tylko więc czynności zróżnicowane na­leżą do zjawisk społecznych czyli do sumy objawów działalności społeczeństwa i skła­dają się na cywilizacyę. Teraz możemy przystąpić do pytania pierwszego: co mamy rozumieć pod wyrazem społeczeństwo? 1) Aby to pytanie uczynić odrazu przejrzystszem, postawię je na przykładzie konkretnym. Siedzę przy biurku, na którym stoi lampa, kałamarz i leżą papie­ry. Biurko stoi w pokoju przy oknie. Dokoła pokoju mam szafy z książkami. Co to jest, co mię otacza? Oczywiście są to materyalne wyniki czynności osobników C Czy to będzie fragment społeczeństwa? Nie może tu być dwóch odpowiedzi. Fragmen­tem społeczeństwa jestem w pokoju tylko ROZDZIAŁ XXXIII 295 ja sam. Reszta jest już wynikiem działalno­ści społeczeństwa. A więc biurko i szafy są wy­nikiem czynności stolarza, książki wynikiem funkcyi licznej rzeszy pracowników: fabrykantów papieru, gar­barzy, tkaczy, fabrykantów maszyn drukarskich i t. d., wreszcie wynikiem funkcyi niezliczonej rzeszy uczo­nych i myślicieli, których myśli, obleczone w formę znaczków, spoczywają na półkach, gotowe każdej chwili przejść do mojej świadomości. A więc czemże jest to, co mię otacza w pokoju i ten pokój i ten dom, który mię chroni ? Jeżeli to wszystko nie jest cząstką społeczeństwa, to musi być czemś innem, mianowicie albo częścią składową ciała D, albo cywilizacyi. Widzimy teraz, jak dokładnie ograniczyło się nam pojęcie spo­łeczeństwa. Społeczeństwem mogą być tylko wszystkie osobniki C żyjące w danej chwili, albo, biorąc najobszerniej, wszystkie osobniki C , które należały kie­dykolwiek do ciała D. W takim razie znaleźliśmy już odrazu połowę od­powiedzi na pytanie drugie: co mamy rozumieć pod wyrazem ciało D, czy tylko osobniki C, czy jeszcze coś więcej ? 2) W skład ciała D, którego fragmentem jest mój pokój, wchodzi coś więcej, prócz osobni­ków C, lecz co mianowicie, to dopiero rozpatrzymy. Czy funkcye społeczne osobników C tutaj należą? Mogłyby one tu należeć, ale funkcye wyodrębniliśmy już pod nazwą »cywilizacyi«. Odpowiedź więc osta­teczną co do funkcyi odłożymy na później, do punktu 3-go, gdzie będzie mowa o cywilizacyi. Zostają nam jeszcze tylko wyniki tych funkcyi t. j. wyniki działalności społeczeństwa, na które w tej chwili nie mamy nazwy. Wyniki te, albo część ich znaczna, pozostają w ciele D i stanowią niewątpliwi ROZDZIAŁ XXXIII część jego składową, więc trzeba powiedzieć, że ciało D składa się: ze społeczeństwa i z wyników jego działalności. Można to wyrazić inaczej. Ciało D składa się z żywych i czynnych C oraz z pewnej kate­goryi ich wytworów (produktów ich działalności). Tak samo każdy organizm (C) składa się: z żywych i czynnych ciałek komórkowych (B ) (plazma) i z pewnej kategoryi wytworów (produktów) czynności tych ciałek. Powszechnie wiadomo z biologii, że ciała komór­kowe są wyspecyalizowane w organizmie do najroz­maitszych czynności i do wytwarzania bardzo niejed­nakowych produktów. Wiadomo, że pewna kategorya produktów ciał komórkowych stanowi nierozdzielną część organizmu, tworząc tkanki ciała i naj­rozmaitsze wydzieliny, spełniające w organizmie różne przeznaczenia. Kości np. składają się z komórek ko­stnych i wapnistej ich wydzieliny. Pewna część wytworów plazmy jest rozprowadzana stale po organizmie, część zaś bywa wydzielana stale na zewnątrz, pod najrozmaitszemi postaciami. To samo się dzieje w ciele D. Wytwory działalności społecznej osobników C stanowią część składową ciała D. Niektóre stanowią część stałą i integralną, inne bywają wydzielane prędzej lub później. Wszak tylko »ja« fizyczny jestem w mym pokoju jednostką społe­czeństwa, czyli cząstką ogółu plazm, czynnych w ciele D. To zaś, co mnie otacza, a co nie jest przyrodą ze­wnętrzną, należy już nie do społeczeństwa, lecz do całości D. Należą więc do tej całości i biurko i lampa i książki i treśćtych książek, albowiem to wszystko jest wynikiem działalności społecznej osobników C . Lecz może ja się mylę? Może tylko wytwory ma­teryalne należą do ciała D? Może treść książek. ROZDZIAŁ XXXIII 297 obejmująca pojęcia i wyobrażenia, nie należy do tego ciała? Wszak to jest produkt niem ateryal n y oso­bników C , jest to raczej funkcya osobników C . Wszak to są idee, utrwalone w tej samej istocie, w jakiej wyszły z głowy różnych C, tylko utrwa­lone w innej postaci. Otóż nie mylę się. Skoro tylko te pojęcia i wyobrażenia tkwią w książkach, więc nie należą one do społeczeństwa, które obejmuje tylko osobniki C i ich mózgi. Skoro tak, to muszą one należeć albo do ciała D, albo do cywili­zacyi. Aby rozstrzygnąć, gdzie te istności niemateryalne należy umieścić, przejdźmy do ostatniego pytania: 3) Co trzeba rozumieć pod wyrazem cywilizacya? Czy tylko czynności osobników C , czy także wy­niki ich czynności, czy może tylko same wyniki? Czynności samej niepodobna nazwać cywiliza­cyą, ani cywilizacyi ograniczyć do samych czynności. Czynność jakakolwiek (działanie), trwa chwilę nieu­chwytną i natychmiast daje skutek, wynik, który momentalnie wywołuje nowe działanie lub działania, te zaś nowe wyniki i tak bez końca. Coś powiedzia­łem i czynność ustała, natomiast, w tejże chwili na­stąpił wynik w postaci procesu przyjmowania do świa­domości przez kogoś tego, com powiedział, potem cały łańcuch wyników w postaci odpowiedzi, w przyjęciu tej odpowiedzi do mej świadomości i t. d. Gdzież tu można oddzielić czynność od jej wyników? Przyczynadziałanie wiąże się tak dalece ze skutkiemwynikiem i daje nieprzerwane pasmo coraz nowych dzia­łań i wyników, że tego łańcucha niepodobna inaczej ujmować, jak pod postacią jednego, nieprzerwanego i rozgałęziającego się procesu życiowego, zachodzącego w ciele społecznem. Skoro raz się on rozpoczął na tle grupy osobników C , już trwa bez przerwy, komplikując się tylko coraz 298 ROZDZIAŁ XXXIII bardziej, dopóki całość społeczna nie ulegnie doszczęt­nemu rozkładowi, t. j. dopóki nie nastąpi śmierć spo­łeczeństwa. Zresztą rozwiązanie części pytania, czem jest cywilizacya mamy już w powszechnem uznaniu za cywilizacyę sumy objawów działalności społeczeń­stwa. Do objawów działalności należą nie tylko czyn­ności, ale i wyniki ich i to wszelkie, zarówno ma­teryalne, jak t. zw. duchowe. Nietylko treść książek, znajdujących się w mym pokoju, ale i same książki są objawem działalności społeczeństwa, a więc muszą być cywilizacyą. Nie tyl­ko książki, ale stół i szafy i lampa są także cywili­zacyą. Moje własne czynności społeczne oraz wy­niki ich należą również do cywilizacyi. Tutaj nastręcza się bardzo ważny moment. Wyo­braźmy sobie, że jestem wychowawcą. W uczniów mo­ich przelewam moją wiedzę, zasady etyczne, religijne, estetyczne i t. d. Wynikiem mych czynności będą wie­dza i uzdolnienia społeczne uczniów, a pośrednio na­wet i ich czynności społeczne, płynące z moich nauk. Jakże to sformułować najogólniej? Oto w ten tylko sposób, że »człowiek«, t. j. cała jego strona duchowa, »intelektualna« jest wynikiem czynności spo­łecznych innych C . Bez tego byłby tylko C, t. j. zwierzęciem, podobnie, jak ciało komórkowe organiz­mu byłoby, bez oddziaływania na nie innych komó­rek organicznych, jednokomórkowcem. A więc wszystkie osobniki C , będąc wy, nikiem czynności społecznych innych C , które na nie oddziaływają w najrozmaitszy sposób, są dziełem społeczeństwa i, jako wy­nik działalności społeczeństwa, należą do ciała D. W takim razie wszystko w ciele D jest dziełem procesów wewnętrznych, zostających w zależności od ROZDZIAŁ XXXIII 299 środowiska zewnętrznego. Tak samo wszystko w or­ganizmie jest dziełem procesów wewnętrznych orga­nizmu, zostających w zależności od środowiska ze­wnętrznego. Wszystko zarówno w ciele D, jak w ciele C, jest funkcyą życiową ciała i wynikiem tych funkcyi. Ponieważ wyniki społecznych czynności osobników C składają się na D, a poprzednio stwierdziliśmy, że te wyniki składają się na cywilizacyę, przeto wypada nam, że całość D jest tem samem, czem cywilizacya, albo, że cywilizacya jest ciałem D. Ponieważ zaś nawet same osobniki C uznaliśmy za wynik czynności innych osobników C , przez co należą one wszystkie do wytworów ciała D i jako ta­kie wchodzą w skład D, przeto wypada nam, że, sko­ro ciało D składa się ze społeczeństwa, z je­go czynności i z wyników tych czynności, przeto i cywilizacya, będąc tem samem, czem jest D, składa się nietylko z czynności osobników C i z wy­ników tych czynności, ale jeszcze i ze społeczeństwa, ponieważ samo społeczeństwo jest także wynikiem czynności wszystkich C . * Przyznaję chętnie, że jest to wynik badania nie­oczekiwany, ale zdaje mi się, że wypłynął logicznie, a więc powinien być zgodny z rzeczywistością. Powinienby być zgodnym z rzeczywistością, ale pod warunkiem, źe nie popełniliśmy błędu w rozu­mowaniu. Otóż nasuwa mi się tu zaraz pewna poważna wąt­pliwość: czy nie popełniliśmy błędu, zaliczając ludzi do ciała D, a tem samem do cywilizacyi? Wątpliwość ta ma wszelkie pozory słuszności. Mo­żnaby zapytać: 1) jakże mogą ludzie z krwią i kośćmi być cywilizacyą? i 2) jakiem prawem społeczeństwo, które tylko wytwarza cywilizacyę, ma być cywilizacyą? 300 ROZDZIAŁ XXXIII Pytania te wydają się groźniejszemi w sformuło­waniu, aniżeli w istocie swojej i skoro tylko je posta­wiłem, spostrzegam, że polegają na prostem niepo­rozumieniu, ale na nieporozumieniu, narzucającem się naszemu umysłowi tak łatwo i odrazu, że okazuje się koniecznem owo nieporozumienie wyjaśnić co prę­dzej. Otóż zdaje mi się, że tak zarzut, jak i pozorna jego waga, mają swe źródło w pomieszaniu w je­dno dwu pierwiastków, z których składa się za­równo człowiek, jak społeczeństwo, a więc w konse­kwencyi i cywilizacya, a które należy skrupulatnie od­dzielać. 1) Zachodzi pytanie, czy ludzie z krwią i kośćmi należą do ciała D, a więc do tej istności, którą na­zwaliśmy cywilizacyą ? Ażeby to pytanie postawić odrazu na realnym grun­cie i oświetlić je na zjawisku prostszem; aby wykazać faktyczne istnienie dwu pierwiastków w cywilizacyi, które pospolicie łączymy w jedno, podniosę pierwej inne pytanie analogiczne, dotyczące realnych składni­ków cywilizacyi. Powiedzieliśmy niedawno, że biurko, lampa, książki są częścią składową całości D, czyli cywiliza­cyi. Zachodzi pytanie, czy drewno, z którego biurko jest zrobione, jest cywilizacyą ? czy skóra cielęca w okładce książki, a szmaty i celluloza w papierze są cywilizacyą? Na takie pytanie odpowiedź jest niezmiernie łatwa. Materyały te nie są cywilizacyą, ale są one materyą konieczną do istnienia biurka i książki. Bez tej lub jakiejkolwiek innej materyi koniecznej nie mogłoby istnieć ani biurko ani książka. To samo należy odpo­wiedzieć na pytanie, czy krew i ciało człowieka, czyli cała jego zwierzęca istota jest cywilizacyą? Nie, ciało człowieka nie jest cywilizacyą, ale jest ono zbiorem materyi i energii, koniecznych i dostatecznych do ist- ROZDZIAŁ XXXIII 301 nienia człowieka, C Bez tego ciała nie mógłby istnieć człowiek, będący składnikiem cywilizacyi. Biurkiem jest ostatecznie to tylko, co na podkła­dzie drewna i innych materyałów wykrzesały z mate­ryi obojętnej, mowa, narzędzia sztuczne, wzajemna za­leżność osobników społecznych i wymiana usług. Człowiekiem również jest to samo. Oddzielmy od biurka ideę, która została wcielona w drzewo i ujawnia się w społecznej jego roli, a po­zostanie trocha pociętego drzewa. Znaczenie społeczne biurka nie płynie z istoty drewna, z materyalnej treści biurka, lecz z tej, która jest dziełem osobników C , a więc, która, jako wytwór osobników C jest cywilizacyą. Oddzielmy od mędrca wszystkie idee, które weń zostały wprowadzone przez mowę i które wydzielają się zeń przez mowę i czyny społeczne, a zostanie pra­wie zwierzę. Powiadam dla tego »prawie«, bo zosta­nie zwierzę wynaturzone, niedołężne w wielu kierun­kach, ale za to posiadające w swym ustroju pewną sumę dziedzicznie przekazanych w systemie nerwowym przystosowań do czynności społecznych (por. rozdz. XXVI). Znaczenie więc mędrca społeczne i dzieła jego spo­łeczne nie płyną ze zwierzęcej jego części, lecz z tej, która sama jest dziełem innych osobników C , a więc, która, jako wytwór ludzki jest... cywilizacyą. Pod wyrazem »człowiek« nie ujmujemy tedy wcale jego pierwiastku zwierzęcego, nie ujmujemy jego krwi, kości, lecz jedynie to, co na tym koniecznym i do­statecznym podkładzie wykrzesała cywilizacyą. Ta gruba, jednakowa u wszystkich fizyczność, którą ciągle mając przed oczami, mimowiednie utoż­samiamy z człowieczeństwem; te brwi, wąsy, oczy, zęby, to tylko podkład, na którym objawia się jestestwo ROZDZIAŁ XXXIII fakultatywnie i funkcyonalnie zróżnicowane w groma­dzie (por. str. 64—66). Człowiekiem jest tylko to, co na tym pod­kładzie wykrzesały ze zwierzęcości mowa, narzędzia sztuczne, wzajemna zależność i wymiana usług. Jeżeli tedy nie mamy ludzi uważać za zwierzęta, to musimy ich uznać za cząstkę cywilizacyi, za twór, wykwitający na szczególnem, zwierzęcem podło­żu, rozwijający się na tem podłożu tak samo, jak się rozwija sosna lub grzyb na glebie leśnej. To, co tkwiąc w nas, czyni nas ludźmi — jest cywilizacyą. 2) A teraz przejdźmy do społeczeństwa. Jakiem prawem i w jakich granicach może być ono cywili­zacyą? Na to pytanie odpowiemy najprościej innem pytaniem, ze sfery zjawisk mniej złożonych. Co jest gobelinem? Czy włókna tkaniny, czy też różnobarwność nici i ułożenie ich w obraz? Włókna, to tylko podstawa, konieczna, barwy dopiero włókien i ich rozkład czynią z tkaniny gobelin. Społeczeństwo jest gobelinem, ale tylko przez bar­wy swych włókien i utkanie. W społeczeństwie włó­kno, t. j. ciała osobników C są tylko substratem, do­piero barwy na włóknach i układ, tworzące obraz, są gobelinemspołeczeństwem. Społeczeństwo, pojmowane jako nagromadzenie ciał C, jest tylko substratem, na którym, na tle procesów fizyologicznych, podtrzymu­jących byt substratu i w formie procesów spo­łecznych, rozwija się życie ciała D. Ciała, składające się na społeczeństwo, są tylko pośredni­kiem, czerpiącym ze środowiska, na którem one żyją, energię, która pod najrozmaitszemi postaciami ujawnia się w całości D. Ogół ciał ludzkich nie jest wcale spo­łeczeństwem, lecz tylko żywą śubstancyą, wytwa­rzającą ciało D i utrzymującą jego byt przez wieki. ROZDZIAŁ XXXIII 303 * A więc, na zarzut, któryśmy sami sobie postawili, należy odpowiedzieć, że społeczeństwo, które wy­twarza cy wilizacyę, dlatego jest samo c y w i 1 i z acyą, że ono jest nie tylko producentem cywili­zacyi, lecz także dziełem (produktem) cywiliza­cyi pokoleń poprzednich. Powiedzieliśmy poprzednio, że jeżeli nie popełniliś­my w rozumowaniu błędu, to nasze określenie cywi­lizacyi powinnoby być zgodne z rzeczywistością. Teraz, po przeprowadzeniu dodatkowego rozbioru najważniejszej wątpliwości, zdaje mi się, żeśmy się przekonali, iż błędu niema. W takim razie wynik nasz, lubo nieoczekiwany, musimy uznać za zgodny z rzeczywistością. * * * Mówiliśmy w rozdziale XXIX o bezprzykładnej prostocie budowy społeczeństwa (p. s. 247), mając na uwadze, że składa się ono z jednej tylko warstwy osobników, rozpostartych na podłożu, z któ­rego czerpie środki do życia, i zaraz położyliśmy na­cisk »na inną okoliczność, która równoważy mechani­czną, prostotę struktury społecznej«, mianowicie na siły psychiczne, jakie dzięki mowie wystąpiły w cegieł­kach C w nieznanej u zwierząt potędze (s. 248—9). To co mówiłem dalej o ustroju społecznym (str. 254—5), teraz należy sobie powtórzyć z tem uzupełnieniem, że na miejsce wyrazów »ustrój społeczny« — podstawić należy wyraz cywilizacya. ROZDZIAŁ XXXIV XXXIV. Cywilizacya jako realny twór przyrody. Stanowisko człowieka w cywilizacyi i cywilizacyi w przyrodzie. Skoro cywilizacya składa się ze społeczeństwa, t. j. z żywych i czynnych C, oraz z produktów ich działal­ności (społecznej); skoro cywilizacyą jest to, co tkwiąc w nas, czyni nas ludźmi: to jest ona czemś zupeł­niejszem od społeczeństwa. Całością indywi­dualną, czemś, co można porównywać z organizmem i mechanizmem, jest nie społeczeństwo, lecz cywilizacya. Społeczeństwo żyjące jest tylko jednym momentem rozwoju ontogenetycznego tej całości, a zarazem je­dnym tylko jej składnikiem. Ogół zaś osobników jest tylko żyjącą w tej chwili materyą, na której tle toczy się proces życiowy realnego ciała cywilizacyi. Dopiero cywilizacya (jako całość D) jest tworem całkiem realnym w świecie. Twór ten jest wynikiem wszystkich czynności wszystkich C , które od początku wchodziły w skład jego. Poko­lenia C , które przeszły przez to ciało, jak przechodzi przez płomień materyą, podsy­cająca go, były tylko żywą plazmą, podtrzy­mującą byt ciała. Ciało to rozwijało się wciąż na tem odnawiającem się podłożu ROZDZIAŁ XXXIV 305 i całe swoje życie oraz wszystkie siły swoje, całą treść swoją w każdej chwili koncentruje w ży j ą c e m pokoleniu i w d z i e ł a c h ws z y s tkich pokoleń. Każdy człowiek jest producentem cywilizacyi, a tak­że jej produktem. Mianowicie każdy człowiek jest naprzód wytworem cywilizacyi, a potem jej wytwórcą. Jeżeli to prawda, to nie co innego w nas i przez nas (jako ludzi) działa, tylko cywilizacya, i tak jest w samej rzeczy. Nie mamy nic naszego, gdy rodzimy się, t. j. p r z y c h o d z i m y do warsztatu cywilizacyi. Wszystko jest nam narzucone, a mocarzem, który nas w kołysce, a nawet jeszcze przed narodzeniem przy­swoił sobie i pochłonął, jest cywilizacya. Chociaż społeczeństwo odnawia się przez fizyologiczne narodziny osobników niezróżnicowanych, to jednak owe osobniki są już dziedzicznie społecznemi. Żaden z nich nie jest już kartą białą, albowiem cywilizacya wycis­nęła na nim swoje piętno jeszcze przed narodzeniem, w ustroju rodziców. Lecz cywilizacya chwili bieżącej, owładając tym materyałem, nie liczy się z dziedzicznemi uzdolnieniami i skłonnościami społecznemi. Ona narzuca noworodkowi nową rolę i nowe wyrabia w nim uzdol­nienia. Czyni ona z każdego C człowieka o takich właści­wościach społecznych, jakie mu sama w przodkach na­rzuciła i narzuca nadal w życiu. Ona spaja te atomy jedną gotową mową i tradycyą, ona czyni z nich zróż­nicowane cegiełki społeczne, wytwór ciała D. Właśnie pojęcia i wyobrażenia, które stanowią cywilizacyę, b i orą nas w posiadanie, a nie odwrotnie. Również i wytwory materyalne, stanowiące element materyalny cywilizacyi, opanowują nas i kierują naszemi czynnoś­ciami, nie zaś odwrotnie. Cywilizacya. 20 ROZDZIAŁ XXXIV Przy całej naszej »wolnej woli« jesteśmy zdeterminowanemi jednostkami, a w miarę dojrzewania stajemy się coraz ściślej zdeterminowanemi cząstkami mecha­nizmu D, cząstkami, które urobione przez społeczeń­stwo, z kolei urabiają inne atomy żywe, wchodzące do ciała D, na takie same cząstki niewolne wielkiej cało­ści D. Wszyscy ludzie jesteśmy dziełem cywilizacyi, i to oczy­wiście każdy tej, w której się zrodził. Nie jest to bynajmniej idea całkiem nowa. Tę samą myśl, winnych tylko słowach wyraził już Comte bar­dzo jasno, gdy powiada, że »rhomme proprement dit n est au fond, qu une pure abstraction; il n y a de réel que l humanité, surtout dans l ordre intellectuel et moral« 1. Należy tu tylko zbyt szerokie i zgoła nieścisłe określenie Comte a »l humanité« zastąpić wyrazem »sociéte«, a, w myśl tylko co przeprowadzonego dowodze­nia, wyrazem »cywilizacva«. Niezależnie od Comte a, na innych drogach rozumowania wyprowadził i Wundt wniosek podobny co do »ja« duchowego. »Pojęcie du­szy indywidualnej, jako czegoś odosobnionego, jest (w społeczeństwie) abstrakcyą, której nigdzie nie odpo­wiada rzeczywistość« 2. I jeżeli Rousseau zawyrokował, że jest to bolesną, ale nieuniknioną koniecznością, że ażeby jedni byli do­skonale wolnymi, drudzy muszą być doskonałymi nie­wolnikami, to dostrzegł on tylko pozorny stosunek względem siebie osobników, stojących na dwóch krań­cach skali warunków bytu jednostek, gdzie na dno opa­dają jedne osobniki, aby inne wzniosły się na szczyty. W rzeczywistości niema osobników wolnych. Wszyst­kie są »doskonałymi niewolnikami« ustroju, w którym żyją. Doskonale wolnemi są tylko zwierzęta. 1 Cours de philosophie positive. Paryż 3 wyd. VI s. 590. 2 Logik. Stuttgart. 1895. II s. 292. ROZDZIAŁ XXXIV 307 Stanowisko człowieka w tak pojętej cywilizacyi mo­żna przyrównać do stanowiska jedwabnika w kokonie. Cywilizacya, jako wytwór społeczeństwa, otula nas jak kokon otula jedwabnika i wysnuta jest z nas, z tą różnicą, że gdy jedwabnik snuje nić kokona z siebie jednego i dla siebie jednego, — nas wszystkich ra­zem otula niezmierny kokon przędzyidei, wysnuty ze wszystkich, p r z e z w s z y s t k i c h, dla w s z y s tkich. Lecz gdy przędza jedwabnika otula go tylko w jed­nem stadyum życia, zwanem poczwarką, — nasz kokon, złożony z idei i ich wcieleń w dzieła ludzkie, otacza nas od kolebki, aż do śmierci, otacza żywych i działa­jących, jako coś, co z nas wszystkich wyrasta i od­dziela nas wszystkich razem od świata zewnętrznego. Żyjemy w nim, nie znając poza nim świata. Nasz kokon wytworzył się ze wspólnych działań całego społeczeństwa. Ten, który mi świat zasłania, choć jes­tem zdania i słusznie, że mi go ukazuje, został wy­tworzony nie przezemnie. Jest on dla nas więzieniem, zbudowanem przez wszystkie C dla wszystkich C . Stąd wszystkie moje myśli nie są mojemi, lecz naszemi. Niema tu nic mojego, wszystko jest nasze i tylko przez to, że »ja« jestem cząstką »naszego«, staje się to także i »mojem«. Człowiek snuje dalszy tylko ciąg nici, które go oplotły, a i to nawet, co z siebie wysnuwa, jest wspólne, bo naprzód zostało wysnute z innych, a potem osnuwa zaraz także i innych. Weźmy przykład. Książka, napisana przezemnie, nie jest wyłącznie mojem dziełem. Obejmuje ona pewną sumę wyników pracy niezliczonej ilości ludzi, którzy rozwijali stopniowo myśli, podjęte przeze mnie i w nowem skojarzeniu złożone w książce. Nie tylko moja książka jest zrealizowaniem pojęć i wyobrażeń mnóstwa osobników, lecz i biurko i szafy, o których niedawno 20 ROZDZIAŁ XXXIV była tu mowa, są zrealizowaniem wyobrażeń stolarza, które przed nim rozwijały się i przetwarzały przez ciąg niezliczonych pokoleń. 1 biurko i szafa mają też swoje podwójne genealo­gie: idei — i rzeczy samej, tak stare, jak samo spo­łeczeństwo. Wraz z całem swem drzewem genealogicznem wyrastają one ze wspólnego zarodka przedhisto­rycznego. Ta więc jest różnica między wolnem zwierzęciem, jedwabnikiem, a jestestwem społecznem, że jedwabnik wysnuwa całą otaczającą go nić przędzy z siebie, czło­wiek, rodząc się już wśród przędzy gotowej, złączony będąc tysiącem nici z innymi ludźmi, dodaje tylko swoje nici, a właściwie dalszy ciąg tych, które go oplo­tły, — do wspólnego kokona. Nawet to, co z siebie wy­snuwam, jest wspólne, bo nie tylko wysnute jest po­średnio z innych, lecz osnuwa także i innych. Moje myśli są dalszym ciągiem innych i koniecznym rezultatem tych myśli, które mnie bezpośrednio oplotły. * Zapragnęliśmy na wstępie zgłębić pytanie; »czem jest naprawdę społeczeństwo ludzkie i czem jest cywilizacya w stosunku do świata (str. 40). Cywiliza­cyi pragnęliśmy przeciwstawić »niecywilizacyę nie fik­cyjną, lecz rzeczywistą, która musi być równie real­nym stanem rzeczy na świecie, jak cywilizacya« (str. 42), i po nużącem, a ostrożnem zdobywaniu opornej pozycyi, bezprzykładne niby w świecie zjawisko zostało nie tylko rozpoznane, ale i zrozumiane, o tyle przynaj­mniej, o ile to jest możebnem na razie. Przekonaliśmy się, że cywilizacya jest istnością re­alną w przyrodzie, że jest ustrojem, który wyrasta tylko i żyje na społeczeństwie oraz na materyi nieożywionej, tak samo, jak każdy osobnik C wyrasta i żyje na przy- ROZDZIAŁ XXXIV 309 rodzie swvch komórek, oraz na materyale, przybieranym przez te komórki ze świata nieożywionego. Takie pojęcie cywilizacyi daje się związać z ogółem analogicz­nych zjawisk świata na gruncie koncepcyi, wyłożonej jeszcze w rozdz. XII na str. 118—119. Cywilizacyi, oznaczonej literą D, przypadło zupełnie określone miejsce w szeregu układów znanych. I tak: na podkładzie układów prostych (pierwiastków) powstały w przyrodzie układy złożone — A (cząsteczka złożona) na podkładzie specyalnego rodzaju układów złożonych: A (cz. żywa) powstał układ żyjący I stopnia — B (komórka) na podkładzie specyalnego rodzaju układów żyjących: B (kom. org.) powstał układ żyjący II stopnia —C ( organizm) na podkładzie specyalnego rodzaju układów żyjących: C (człowiek) powstał układ żyjący III stopnia — 1) (cywilizacya) Każdy kolejno z tych układów składa się z wielkiej ilości połączonych ze sobą ściśle układów7 poprzedza­jących i dla tego zajmuje kolejno obszar bez porówna­nia większy od poprzedniego. Układ A jest rozmiarów, nie dających się ująć zmys­łami naszemi z powodu drobności, daje się tylko wyrachować; układ A , choć znacznie większy, jest tak drobny, że w jednym mili­gramie materyi mieści się ich wiele milionów. Układ B ma rozmiary mikroskopowe. » C » » dostępne dla naszych zmysłów. » D » » różne, ale zawsze tak wielkie, że z powodu jego wielkości i innych, o których była i niżej będzie jeszcze mowa, niedostępne dla naszych zmysłów. Stosunkowo do rozmiarów tego układu powierzchnia globu naszego jest tak ograniczona, że bardzo tylko niewielka ilość takich układów może się na niej po­mieścić. Największe ze znanych zajmują już obszar za­ledwie kilka razy tylko mniejszy od całej zamieszkalnej powierzchni ziemi. Gdyby zaś kiedykolwiek jedna cy- ROZDZIAŁ XXXIV wilizacya ogarnęła wszystkich ludzi, musiałaby zająć całą zamieszkalną powierzchnię globu. Z tego powodu można się domyślać, że jest to już układ żywyostatni i w przyrodzie ziemskiej. Układ E, któryby teoretycznie dał się pomyśleć, bę­dąc wynikiem połączonych ze sobą w bardzo znacznej ilości D , już nie pomieściłby się na globie ziemskim; musiałby to być układ kosmiczny, ale jednak o przyrodzie z i e m s k i e j 1. Łatwo pojąć, że taki układ jest już niemożliwy. Byłby możliwym chyba wtedv, gdyby Psyche D mogła istnieć w oderwaniu od materyału D, z którego się wyłania, t. j. gdyby telluryczne pochodzenie i natura naszego układu D nie przeszkadzały jej, jako cząsteczce D , należeć do kos­micznego układu E, złożonego z różnych pozaziem­skich D . 1 o jednorodnym podkładzie nie tylko tellurycznym, ale nawet koniecznie ludzkim. ROZDZIAŁ XXXV 311 XXXV. Istota Cywilizacyi. Przekonaliśmy się o realności utworu, który nazwa­liśmy cywilizacyą i dowiedzieliśmy się, że składa się on z osobników C , z ich czynności i z wyników tych czynności (por. s. 299). Poznaliśmy jego osobliwe i ściśle określone stanowisko w przyrodzie ziemskiej. Zachodzi pytanie, czy nie możnaby posunąć się jeszcze o krok dalej i pokusić się o uzupełnienie całego badania przez rozpoznanie istoty tego tworu? Zdaje mi się, że jest to do pewnego stopnia możliwem 1 i leży w zadaniu naszem, byłoby zaś bardzo po-żądanem, bo nareszcie dałoby nam pełną odpowiedź na pytanie: co to jest cywilizacya. Wiedząc atoli, jak bardzo jest trudnem i ważnem podobne pytanie, wahałem się, czy należy je tutaj po­ruszać, czy zdołamy rzucić choć jako tako zadawalniające światło na naturę tego tworu, t. j, na stosunek jego do innych. Dlatego z góry się zastrzegam, że nie wyczerpię przedmiotu. Wypadnie ograniczyć się do po­ruszenia go w najgłówniejszych tylko i najprostszych zarysach, pozostawiając na uboczu wszystko, coby za- 1 Oczywiście nie może tu chodzić o dotarcie do poznania samej istoty, którą obejmujemy w naszem pojęciu, bo byli­byśmy z góry skazani na fiasco. My możemy jedynie usiło­wać odsłonić stosunki między rzeczami, t. j. jedyną dostępną dla nas rzeczywistość przedmiotową. ROZDZIAŁ XXXV ćmiewało sprawę i zmuszało nas do wnikania w nie­zliczone subtelności zadania. Każdy psychologwie o tem, że pytanie, które postawiłem, leży już na granicy na­szego poznania i u podstaw swoich zahacza o najtrud­niejsze zagadnienia życia wogóle i życia psychicznego w szczególności. Życie psychiczne osobnika (c) bywa raz rozumiane jako objaw działalności jakiejś istoty samorzutnej, nie­zależnej od jakichkolwiek warunków i mogącej działać samodzielnie, zgodnie tylko z właściwą sobie naturą. To znowu, jeśli staniemy na gruncie przyrodniczym, nie możemy strony psychicznej uważać za jakiś obcy pierwiastek, przybyły z zaświata i przyczepiony do ma­teryi, lecz musimy ją włączyć do przyrody, jako objaw czy sprawę, podlegającą prawom rozwoju. Ponieważ ostatniego poglądu nie podobna uzasad­nić, musimy obrać stanowisko pośrednie i uznać mię­dzy przyrodą, a pierwiastkiem psychicznym stosunek ścisłej zależności funkcyonalnej, a inaczej spół-rzędności obu szeregów zjawisk. Stając na tem stano­wisku, nie uchybimy powadze nauki i możemy spodzie­wać się uchylić rąbek zasłony, otulającej istność psy­chiczną wyższego rzędu, mieszczącą się w całości D. Wiemy już, że ogół ciał ludzkich nie jest ani spo­łeczeństwem, ani tem mniej cywilizacyą, lecz tylko żywą substancyą, wytwarzającą D (p. s. 3o2), że cywilizacya wyłania się dopiero z tej żywej substancyi w tak samo przedziwnych procesach, jak roślina, która buduje się z materyi nieorganicznej. Cóż więc wytwarza się z materyalnego kompleksu D, cóż jest istotą i treścią tego utworu? Oczywiście, że treścią tego utworu jest istność niemateryalna, współrzędna z podkładem, na któ- ROZDZIAŁ XXXV 313 rym występuje, t. j. występującą w ścisłej od niego za­leżności. Istnością tą niemateryalną jest całokształt idei społeczeństwa. Nas, ludzi, czynią składnikami ustroju D tylko idee wspólne, idee ludzkie, tem różniące się od zwierzących, że 1) ogół ich nie mieści się w osobniku, 2) nie płynie z osobnika, lub choćby z naj­większej ilości osobno żyjących jednogatunkowych osob­ników, lecz koniecznie z ich związku. Osobnik zwie­rzęcy nosi, jak wiadomo, cały świat swój psychiczny w sobie. Idee jednego zwierzęcia są ideą całego gatunku. Światek to drobny, prawie cały zamknięty w granicach osobnika i powtarzający się we wszystkich osobnikach jednego gatunku. Jeżeli ów drobny światek psychiczny wyłania się z organizmu zwierzęcia, z pierwiastków grubych, mia­nowicie ze związku komórek, stanowiących organizm zwierzęcia, to rozległy świat psychiczny społeczeństwa, stanowiącego całość, również musi płynąć z podobnej całości materyalnej, która jest ostatecznie tylko wiel­kim związkiem organizmów, podobnym do związku ko­mórek. Jeżeli osobnik zwierzęcy, złożony z oddzielnych ko­mórek, z których każda jest osobnym bytem, przedsta­wia się nam jako jeden aparat, produkujący idee, a więc jako zwarta całość, to społeczeństwo musimy uważać również za jeden aparat, złożony z wielkiej ilości,oddzielnych aparatów (osobników), połączonych ze sobą; musimy uważać za aparat, produkujący wyż­szy i rozleglejszy świat idei, idei już nie osobnika, lecz całego ich kompleksu. Zachodzi teraz bardzo naturalne, lecz zarazem bardzo ważne pytanie: jakimże sposobem te oddzielne organizmyaparaty, funkcyonujące każdy osobno, są w możności funkcyonować tak łącznie, jak gdyby były jednym aparatem? Od odpowiedzi na podobne pytanie moglibyśmy się uchylić, albowiem nikt od biologa ani psychologa 314 ROZDZIAŁ XXXV nie wymaga do dziś odpowiedzi na analogiczne pyta­nie, dotyczące osobnika. Nikt nam nie wytłumaczy: ja­kim sposobem komórki jednego mózgu p orozu miewają się ze sobą i jednoczą w c a ł o ś ć zgodnie funkcyonującą; nikt tem bardziej nie ob­jaśni, jakim sposobem komórki całego organizmu ży­wego utrzymują ze sobą przedziwną łączność. Otóż rzecz niezmiernie charakterystyczna, że gdy na podobne pytania biologia nie ma odpowiedzi, gdy nauka nie zna natury łącznika ani między A —A (biogenami), z których składa się komórka, ani między B —B (komórkami organizmu) łącznik między C —C (między ludźmi), z których składa się D, poznaliśmy. Nie ulega już żadnej wątpliwości, że jest nim mowa. Oddzielne C dlatego funkcyonują jako współzależne cząstki jednego aparatu, że łączy je w całość mowa. Tylko przez mowę idee osobników, zam­knięte u zwierząt w obrębie jednego mózgu, krążą wród ludzi między licznemi mózgami, tworząc całość, analogiczną do produkcyi jednego mózgu, ale całość nową dla świata, inną i bogatszą w szczegóły, bo produkowaną przez związek osobni­ków, zwany społeczeństwem, a więc przez wielką, dawniej na ziemi nieznaną całość. Tylko przez mo­wę mózgi ludzkie złączone są w jeden mózg, w mózg społeczeństwa. Myśli, będące tylko funkcyą mózgu, a właściwie ca­łego organizmu, nie mogą się oddzielać od źródła swego, nie mogą przenosić się z mózgu do mózgu. Wyrazy tedy mowy nie są bynajmniej jakiemiś drogami komunikacyjnemi, po których przepływałyby myśli, niby elek­tryczność po drucie. Są one (wyrazy) tylko ostatniem ogniwem łańcucha czynności mózgu w organizmie, są one pobudkami mechanicznemi, przesyłanemi do zmys­łów drugiego osobnika. Pobudki te budzą, drogą dłu­giego ćwiczenia i w sposób dla nauki z wielu wzglę- ROZDZIAŁ XXXV 315 dów jeszcze tajemniczy, funkcye (myśli), podobne do tych, które wysłały bodziec. Jest to proces, podobny do procesu, który zachodzi pomiędzy oddzielnemi komórkami jednego mózgu, więc, gdybyśmy chcieli niedowierzać możliwość i takiego komunikowania się, musieli b y ś m y zaprzeczyć także możliwości procesów psy­chicznych, zachodzących w j e d n y m m ó z g u, pomimo, że są faktem niewątpliwym. Oba tedy fakty nie podlegają wątpliwości i ta jest tylko między niemi różnica, że łącznika między komór­kami nie znamy, łącznik zaś między osobnikami możemy wskazać. Jest i druga okoliczność, która różni oba fakty czv procesy. Polega ona na tem, że związek mózgów nie działa tak sprawnie i dokładnie, jak związek komórek. Łatwo jednak odszukać naturalną i zrozumiałą przy­czynę tej różnicy. Oto mózg organizmu, t. j. związek komórek dosko­nalił się w niezliczonym szeregu pokoleń C, funkcye więc zróżnicowane komórek w organizmie ustaliły się i zautomatyzowały się. Mózg zaś społeczny jest u t w o r e m, pozbawionym p r z o d k ó w. Nie było pokoleń D, a więc procesy społeczne zachodzą w D bez udziału dziedziczności społecznej, a jedynie tylko z udziałem dziedziczności osobnikowej, zamkniętej w j e d n v m cyklu D. Mówiąc wyraźniej, nie rodzimy się ani z mową go­tową, ani z mądrością ludzką, musimy jedno i dru­gie nabywać, tymczasem komórki organizmu, przez ana­logię, należy uważać za istności, które rodzą się już ze swoją »mową« i »mądrością nieświadomą« gotową. My, komórki społeczne zaczynamy zawsze prawie od początku i dlatego właśnie pomimo usiłowań rozumienia się najlepiej, odtwarzamy w sobie tylko z przybliżoną i zawodną dokładnością myśli sygnalizowane, a granice ROZDZIAŁ XXXV omyłki zależą od doskonałości mowy i podobieństwa umysłów komunikujących się. Pod usłyszany wyraz podkładamy tylko myśl własną i nie mamy łatwego środka do sprawdzenia, czy nie nastąpiła pomyłka. Po­mimo jednak niezmiernych trudności takiej komunikacyi, gdy innej niema i być nie może, musi ona wystar­czać i wystarcza rzeczywiście. Jej to, lubo tak niedokładnej i grubej, zawdzięczamy, że jesteśmy cząstkami wielkiego aparatu. M o w a j e s t tedy poprostu uzupełnieniem c i a ł a społecznego, złożonego z cząstek (C ), niestykają-cych się ze sobą pierwiastkiem psychicznym. Ona jest, że się tak wyrażę, substancyą międzymózgową, i jedy­nym pośrednikiem, łączącym mózgi. Ona jest koniecznym warunkiem bytu niemateryalnego pierwiastku istności D. Bez niej nie byłoby pojęć społecznych i nie nagro­madzałoby się w mózgach ludzkich doświadczenie ob­cych. Tylko przez nią osobniki stanowią kompleks D, obdarzony własnem życiem. Gdyby też nagle mowa i pismo znikły, znikłaby cywilizacya, a C rychło za­mieniłyby się w zwykłe C. Ciało D uległoby doszczętnemu rozkładowi. Ze tylko ten łącznik jest warunkiem bytu całości D i jest prawdziwym łącznikiem, tego roz­strzygający dowód mamy w następującej okoliczności* Dopóki formą mowy jest tylko w i b r a c y a powie­trza, znikoma w czasie i działająca na niewielką od­ległość, czyli dopóki doniosłość łącznika jest bardzo ograniczona, społeczeństwa muszą być drobne i tak też było przez niezliczone tysiącolecia. Dopiero tam,, gdzie znaczkowanie akustyczne zostaje poparte znaczkowaniem optycznem, gdzie pojawia się pismo, a więc, gdzie łącznik społeczny zdobywa byt o wiele bar­dziej utrwalony i przyczepiony zostaje do grubej ma­teryi przenośnej, zaczyna on łączyć osobniki ludzkie bez względu na odległość i bez względu na czas. Tak ROZDZIAŁ XXXV 317 rozszerzony i utrwalony łącznik spaja o wiele większą ilość C żyjących, spaja nawet o wiele lepiej, niż zwy­kła tradycya ustna żyjących z umarłymi, t. j. teraźniej­szość z przeszłością. Świat idei, czyli cywilizacya co­raz mocniej komplikuje się i rozrasta, a jak się to dzieje i dlaczego, tego nie potrzebuję nawet bliżej ob­jaśniać. Im więcej pisma, t. j. idei, obleczonych w formę materyalną, więc utrwalonych, krąży w społeczeństwie i im dłużej się to dzieje, tem liczniejsze spaja ono jed­nostki, tem bogatszym staje się świat idei, a tem samem i zakres działań oraz różnorodność dzieł. Nic dziwnego, że społeczeństwo, złączone prócz mo­wy pismem, rozrasta się szybko. Różnicowanie się osob­ników jego staje się coraz większem, a stąd wzmaga się oddziaływanie na inne społeczeństwa. Wchłania ono w siebie z łatwością inne społeczeństwa, drobne i uboż­sze, raz dzięki przewadze fizycznej i duchowej, to znowu przez ponęty, któremi przyciąga do siebie obce osob­niki. Rozrost takiej całości staje się jeszcze prędszym, gdy pismo zamienia się w druk, uprzystępniający i sze­rzący idee jeszcze lepiej, niż pismo, a następnie, gdy wszystkie trwałe postaci łącznika mogą krążyć w spo­łeczeństwie przez wytworzenie się stałej i regularnej korespondencyi pocztowej i kolejowej, gdy wreszcie łącznik przybiera jeszcze dogodniejsze formy do zwy­ciężania odległości: telegraficzną, telefoniczną i t. d. Wszystkie te udoskonalenia sprzyjają coraz lepiej narastaniu i mnożeniu się idei oraz kombinowaniu się ich w coraz zawilsze i bogatsze systemy. Ludźmi czynią nas tylko idee społeczne, a ponieważ koniecznym warunkiem ich bytu jest łącznik społeczny, przeto mowa i wszystkie udoskonalenia jej postaci są cementem, spajającym osobniki C w wielką całość, ROZDZIAŁ XXXV w jeden aparat, którego życiem jest c y w i I i z a c y a; są one przyczyną tego życia. * Tak więc Psyche zbiorowa zostaje co najmniej w ścisłej zależności od podłoża, na którem występuje. Można ją uważać za funkcyę związanych ze sobą osob­ników C . Jeżeli jej nie możemy poczytywać za produkt nowy materyi społecznej, to tem mniej wolno nam widzieć w niej jakiś obcy pierwiastek, przybyły z zaświata i przyczepiony do materyi. Najbliżej tedy znajdziemy się prawdy, uznając ją za proces ż y c i o w y nowej całości zindywidualizowanej, złożonej z C , z ich mowy, czynów i dzieł. I w takim razie musimy jej przyznać nie tylko real­ność, ale i formę (specyficzną), ponieważ przyznajemy je wszelkiemu życiu. Gdybyśmy się na to nie zgodzili, musielibyśmy w niej (w Psyche owej) widzieć nieza­leżną cząstkę absolutu, tymczasem absolutem wiemy, że nie jest, gdyż jest uwarunkowana ziemską mate­ryą i jej własnościami, ma określone miejsce w prze­strzeni i czasie, określoną trwałość i cechy. Jest ona naprzód ograniczona warunkami ziemskiemi, potem warunkami natury rodu Hominis, wreszcie warunkami natury społeczeństwa i poszczególnych jego elementów. Jest to subtelna istność, występująca na tle swoistych warunków organicznych (społe­czeństwa) i fizycznych (środowiska). Każda, mając źródło sobie tylko właściwe, ma swoje własne cechy. Każda, mając źródło ograniczone i wyczerpujące się, ma swój początek, maximum rozwoju i koniec. Żadna nie jest podobna do innej, jak żaden organizm nie . może być ściśle podobnym do drugiego. Każda jest funkcyą tylko tego kompleksu, z którego płynie, ile ROZDZIAŁ XXXV 319 więc mogłoby być rodzajów materyału, tyle rodzajów cywilizacyi. Formą, w której się ta realność uzewnętrznia, są wyrazy nasze, czyny i dzieła. Czem ona jest sama, już nie jako funkcya kompleksu, lecz jako zjawisko w świecie: czy formą istności jeszcze subtelniejszej, czy już przejawem ostatniego, a może zarazem i pierw­szego pierwiastku świata, tego nie wiemy i zapewne nigdy nie zdołamy się dowiedzieć. ROZDZIAŁ XXXVI XXXVI. Zakończenie. Dotarliśmy do najwyższych granic życia na ziemi, a jednocześnie odsłoniła się nam głęboka perspektywa w kierunku od wielkiego do drobnego. Spostrzegamy, że wielkie jest uwarunkowane istnieniem niezliczonej, choć ograniczonej ilości indywidualności C , że przez C składa się z niezmiernej ilości procesów życiowych indywidualności B , zaś przez B z wielkiej ilości pro­cesów życiowych wszystkich A , z których składają się wszystkie B i C tworzące jedno D. Jeżeli żaden umysł nie zdolny jest ogarnąć złożo­ności procesu, choćby tylko życia C , to tem bardziej niepodobna objąć złożoność procesu w D. Lecz mimo to wiemy, że tłem i podstawą tego zło­żonego procesu są procesy, zachodzące we wszystkich indywidualnościach drobniejszych, z których składa się całość D. Składa się ona mianowicie z wielkiej ilości C , żyjących normalnie po lat kilkadziesiąt, każde C składa się z wielkiej ilości B , żyjących po kilka go­dzin do kilkuset dni, B składa się z wielkiej ilości A (biogeny), które muszą mieć odpowiednio krótsze ist­nienie, zamknięte zapewne w ułamku sekundy, a co najwyżej ograniczone do kilku sekund. Łatwo wystawić sobie, co za niezliczone procesy oddzielne i skończone w sobie składają się na jedno życie, bądź C, bądź tem bardziej D. ROZDZIAŁ XXXVI 321 O procesach psychicznych komórek B nic nie wiemy, ale wnosimy na pewno, że proces psychiczny w C od­bywa się na tle procesów fizyologicznych, zachodzących w komórkach, z których składa się system nerwowy C. Tem mniej możemy wiedzieć o procesach psychicz­nych, zachodzących w jednej komórce nerwowej, ale wiemy, że ten proces jest wypadkową niezliczonych, oddzielnych procesów A . Krótko mówiąc, na proces psychiczny D składają się niezliczone akty oddzielne i skończone w sobie, mijające z błyskawiczną szybko­ścią we wszystkich B i C . Niezliczone biliony osobnych aktów kojarzą się tu w olbrzymią i harmonijną całość! Ludziom się zdaje, że mogą istnieć dowolności we wszystkich procesach życia, a tem bardziej w proce­sach społecznych, których jesteśmy pozornie w o 1 n y m i aktorami, w których dostrzegamy pozorny nieład. Lecz to tylko złudzenie. Gdyby tylko w niepojęcie drobnych i trwających znikomo mały ułamek sekundy, procesach A było miejsce na jakąkolwiek dowolność, wtedy procesy w B i C stałyby się najdzikszym chaosem, albo, co na jedno wychodzi, nie byłoby ich wcale. Samo więc ich istnienie jest dowodem niezłomno­ ści t. j. stałości praw, według których toczą się zjawiska życia, jest dowodem takiej samej niezłomności, jaka jest przyczyną i warunkiem procesów w całej naturze nie­ ożywionej. Wszystko podlega prawom niezachwianym i zostaje w najściślejszej wzajemnej zależności, tylko my, nieznając tych praw, nierozumiejąc całej ich konsekwencyi, a widząc niezmierną rozmaitość procesów życia, toczą­cych się z pozorną dla nas niezależnością jednych od drugich, odbieramy wrażenie, jak gdyby istotnie doko­nywały się niezależnie od siebie. Cały świat ożywiony jest ciągle nieuniknionem następstwem jego stanu poprzedniego, a to co najbliższa przyszłość Cywilizacya. 21 ROZDZIAŁ XXXVI przyniesie, będzie równie nieuniknioneni następstwem jego stanu teraźniejszego, albo, mówiąc inaczej, koniecz­nem jego następstwem. Właśnie na uznaniu tej prawidłowości, pomimo, że rozpoznaliśmy znikomo małą jej cząstkę, opiera się cała wiedza nasza. Na poznaniu jednej prawidłowości opie­ramy się w poszukiwaniu dalszych i, lubo powoli, do­wiadujemy się coraz więcej; przenikamy coraz nowe, nieznane nam przedtem prawa natury czyli stałe związki między zjawiskami, i coraz lepiej oryentujemy się w sto­sunkach między rzeczami. A chociaż nigdy nie wydrzemy Naturze wszystkich jej tajemnic, bo nie pomieściłyby się w naszym umyśle, to przecież co moment odnosimy nowe tryumfy nadniewiadomem, dzięki temu, że liczne mózgi współpracują i dopełniają się wzajem, tworząc wielki mózg społeczny. Właśnie i tutaj, w pracy niniej­szej, zdaje mi się, posunęliśmy, się o drobny krok na­przód. Poznaliśmy cokolwiek lepiej indywidualności D i przekonaliśmy się przez porównywanie, że one są istnościami realnemi, w których odgrywamy rolę drobnych komórek zorganizowanych do wspólnego działania. Przekonaliśmy się zarazem, że organiczności ludzi nie możemy nawet w przybliżeniu porównywać z organicz­nością komórek, bo całość D różni się całym szere­giem cech najistotniejszych od całości G. Analogia mię­dzy temi całościami jest bardzo ograniczona. Całość D musi być podobniejsza, jak to już mówiliśmy, do bar­dzo, a bardzo pierwotnego ustroju B, aniżeli do G, choć i tutaj różnice są głębokie, bo ustrój ten jest o wiele subtelniejszy pod względem psychicznym od ustroju C. Mu­simy więc badać D jako twory nawskroś swoiste w na­turze, a do tych badań pobudką i otuchą jest nam zdo­byta pewność, że są twory naprawdę podległe niezłomnym prawom przyrody, a więc po­znawalne na gruncie i w granicach tych praw. ROZDZIAŁ XXXVI 323 Jesteśmy już u kresu pracy, podjętej celem zdania sobie sprawy z natury cywilizacyi, chociaż dopiero u progu Nauki o Cywilizacyi. Nasze rozwiązanie godzi stary spór między zwolenkami organiczności »społeczeństwa« (Spencer, Schäffie i inni), a ich przeciwnikami w socyologii. Obie strony miały słuszność, ale tylko częściowo. Pierwsi bowiem dopatrywali się ustroju w tem, w czem spoczywa tylko jego podstawa biologiczna i szukali tak grubej organicz­ności, jakiej nie mogło być, drudzy znowu zaprzeczali prawdzie, którą tamci widzieli oczyma duszy, lecz nie zdołali odsłonić we właściwej jej postaci. Zadawalano się nazbyt sztucznemi. i grubemi ana­logiami, albo zaprzeczano wszelkiej analogii z istnieją-cemi w Naturze zjawiskami. Na stanowisko, jedynie godne Nauki możemy się wznieść dopiero, gdy się nam uda odsłonić szeroki i na­turalny związek zjawiska badanego z resztą przyrody, gdy wydobędziemy na jaw ukrytą harmonię między zjawiskami, napozór sobie obcemi. Wtedy dopiero zja­wisko, niezrozumiałe tak długo, dopóki było rozpatry­wane w odosobnieniu, wyodrębnia się dokładnie z od­mętu natury, daje się ująć w sposób zrozumiały i po­wstaje nauka o tem zjawisku. Dopiero wtedy możemy czynić owe zjawisko coraz zrozumialszem. Pracy bę­dzie jeszcze dosyć, a nawet bardzo dużo, ale będzie to jnż praca systematyczna, świadoma granic i celu, gdy przedtem była bezsilnem szamotaniem się w próżni bezprzedmiotowej, bo przedmiot był nieokreślony, albo, co gorsza, źle określony. Narzuca się nam jeszcze do omówienia długi sze­reg zagadnień, palących i ważnych, ale trzeba się ogra­niczyć. Nauka o cywilizacyi rozgałęzia się i musi być rozsnuwana w kilku kierunkach, zadań jest tu bez liku, jest cała konstrukcya do wzniesienia, a myśmy dopiero ROZDZIAŁ XXXVr u fundamentów, ale powtarzam, praca taka przerasta bezpośrednie zadanie, jakie sobie postawiłem. W pracy następnej, która będzie dalszym ciągiem niniejszej, zajmiemy się głównie prawami rozwoju cy­wilizacyi, jako całości. W rozbiór wewnętrznych sto­sunków tej całości nie będziemy się zapuszczać, chyba o tyle, o ile to okaże się koniecznem, albowiem to na­leży do czystej socjologii. Przypuszczam, że wyniki badań tu podjętych mogą ułatwić rozwiązanie wielu zagadnień, wobec których socyologia okazuje się dziś bezsilną. Z podstaw naszych już się wyłaniają główne zarysy przyszłej budowli. Tak np. wyjaśnia się sporna dotych­czas kwestya roli »narodowości« w socyologii. Oka­zuje się mianowicie, że synonimem społeczeństwa, o którem tu ciągle mówiliśmy, nie może być ani rasa, ani państwo, ani jakakolwiek inna całość lub grupa, lecz tylko lud jednojęzyczny i naród1. Państwo jest już wię- 1 Na kongresie paryskim w r. 1898 Gabryel Tarde, zwal­czając tych, którzy w społeczeństwach upatrywali organizmy, przyparł ich do muru pytaniem: w czemże więc tkwi or­ganizm ! w Państwie czy w Narodzie ? Pierwszą ewentual­ność uważa za absurd, a więc zostaje naród. »Lecz cóż to może być za organizm, wołał z patosem, który np. może żyć pomimo rozdarcia go na trzy kawałki ? Teraz widzimy, że taka indywidualność może istnieć, tylko niema potrzeby mianować jej organizmem, bo primo, nie jest to wcale utwór homologiczny z tym ostatnim, secundo rozdarcie, o którem mowa, również nie jest homologiczne z rozćwiartowaniem organizmu. Raczej dałoby się przyrównać do drzewa, roz­dartego przez piorun na trzy konary. Gzyż byłaby wątpli­wość czy to zieleniejące, pomimo rozdarcia, drzewo jest jednem lub trzema drzewami? Ono, o ile nie uschnie, zaw­sze zostanie jednem drzewem, zostanie drzewem nawet wtedy, gdyby jeden konar został przy życiu. I słusznie Gumplowicz (Grundriss der Socjologie 2 wyd. str. 256) ostrzega przed nazywaniem »zbrodnią« gwałtów, spełnianych przez silne ustroje nad słabszemi. »Solche Ereignisse sind einfach Naturereignisse, welche aus dem zusammenwirken blinder Kräfte erfolgen... Ebenso ROZDZIAŁ XXXVI 325 cej niż całostką, jest kompleksem, w którym jedna in­dywidualność zdobyła przewagę nad innemi, przewagę mniej lub więcej niebezpieczną dla bytu indywidual­ności słabszych. Jeżeli indywidualność podbijająca jest lepiej rozwiniętą i assymiluje, wtedy jest groźna, w przeciwnym razie jest bezpłodnie destrukcyjną i ta­muje jedynie rozwój indywidualności podbitej. Pań­stwo jest zawsze zlepkiem czasowym i chwiejnym i tylko polem zmagania się osobnych indywidualno­ści D; samo nie jest wcale indywidualnością. Trafnie też wyraził się niedawno W. T. Stead w liście do Sien­kiewicza, że »niema nic bardziej kruchego, jak pań­stwo i nic tak niezniszczalnego, jak naród«. Jednostki D są trwalsze od organizmu C. Organizm (z wyjąt­kiem tak zwanych niższych) dość przeciąć —i już żyć przestaje. Naród można ćwiartować, można ilość jego członków sprowadzić do dziesiątej, a nawet znacznie drobniejszej części dawnej ilości, i mimo to zawsze zostaje on sobą, zawsze zdolny jest odrodzić się, t. j. rozrosnąć, jeżeli tylko nie jest u schyłku swego życia. Państwo, skoro raz upadło, nie dźwiga się nigdy w tej samej postaci i o tym samym charakterze. Na jego miejscu powstać może nowe, ale już całkiem inne. Formowanie się narzeczy i języków przedstawia się w świetle naszej koncepcyi jako naturalny proces roz­padania się jednej cywilizacyi na nowe całości. Jest jeszcze mnóstwo pytań, na które znajdujemy konnte man ein Erdbeben, bei dem Tausende Menschen umkommen, ein Verbrechen nennen. Der Unterschied ist nur der, dass wir beim politischen Ereigniss, die Träger der Tat zu sehen glauben,, bei Erdbeben nach solchen vergebens spähen«. »Die Politik kennt keine S k r u p e 1 individueller Gefühle und Gesinnungen, ebenso wie nach Kaiser Franz Worten ,»der Staat keine Tochter hat«. Może to być potworne dla dusz czułych, bujających w obłokach złudzeń, ale jest faktem, powtarzającym się co krok i co moment w całej Przyrodzie. ROZDZIAŁ XXXVI już gotową odpowiedź, ale nie będziemy przykładów mnożyć. Wypada nam raczej zwrócić się do tych, najogól­niejszych , które oczekują daremnie rozstrzygnięcia. Całv ich szereg świetnie sformułował G. Ratzenhofer przed sześciu laty na kongresie w St. Louis, w odczycie, zatytułowanym »Problemy socyologii«. Między innemi, postawił pytanie: jak dalece fizyczne i biologiczne prawa świata mają zastosowanie do zja­wisk społecznych i w jakich granicach istnieją specyalne prawa socyologiczne? »Z rozstrzygnięciem tego pytania, powiada on, socyologia przestanie być skro­mną gałązką ludzkiego poznania i, powinowacąc się z filozofią, stanie się podstawą wszystkich nauk huma­nistycznych (Geisteswissenschaften)«. Zdaje mi się, że na to podstawowe pytanie mamy odpowiedź. Zjawiskami s p o ł e c z n e m i rządzą specyaln e p r a w a s o c y o 1 o g i c z n e, tak samo, jak biologicz­ne mi rządzą biologiczne, ale aby pierwsze odszukać i poznać, nie trzeba spuszczać z oka praw fizycznych i biologicznych, ponieważ pierwsze są tylko ich rozwi­nięciem i transformacyą, właściwą nowemu środowisku,* w którem się przejawiają. Znaczy to, że w zjawiskach socyologicz­nych nie ulegają zawieszeniu prawa fizycz­ne i biologiczne. Prawa socyologiczne wynikają z tamtych i to tak dalece, że nie tylko są ich dalszym ciągiem, ale wszystkie razem są warunkiem zjawisk społecznych. Wzajemna zależność wszystkich elemen­tów przyrody jest rzeczą niewątpliwą i dlatego można utrzymywać, że nic się nie dzieje w komórce organizmu, coby nie niosło następstw nieuniknionych dla orga­nizmu. I znowu na odwrót, nic się nie dzieje w orga­nizmie, coby się nie odbijało w każdej jego komórce; dowód tego mamy w zjawisku dziedziczności i powta- ROZDZIAŁ XXXVI 327 rzaniu się wiernem całego organizmu ojcowskiego (o ile na to pozwala macierzyński) przez jedną komórkę roz­rodczą. Tak samo też nic się nie dzieje w osobnikach ludz­kich, coby nie miało następstw nieuniknionych dla cy­wilizacyi, ale i na odwrót, nic się nie dzieje w cywi­lizacyi, coby się nie odbijało na osobnikach, należących do jej ciała. Z tego płynie wniosek nieuchronny, że nic się nie dzieje w komórce ciała 1 u d z k i e g o, c o b v nie miało nieuniknionych następstw dla cywilizacyi, i nic się nie dzieje w cywiliza­cyi, coby się nie odbijało w komórce ciała ludzkiego. Można to rozszerzyć i uogólnić w orze­czeniu, że w przyrodzie wszystko zależy od wszystkiego. Świat, dający się objąć w pojęciu cywilizacyi, jest niezmiernie obszernemi i złożonem zjawiskiem życia, jest kompleksem wzajemnie zależnych od siebie zja­wisk fizycznych, biologicznych i społecznych, rządzo­nych przez jedne prawa, zgodnie z zasadą przyczynowosci. Wszystko polega tu ostatecznie na ruchu mo­lekularnym, związanym w niepojęcie dla nas ściśle zje­dnoczoną całość i jest właściwie ruchem molekularnym, ujętym w określone, skomplikowane i coraz większe systemy o równowadze niestałej. Gdyby w procesach społecznych tak samo, jak w procesach psychicznych jednego organizmu było miejsce na najdrobniejszą nie­zależność od praw bądź fizycznych, bądź biologicznych, nie byłoby wcale społeczeństw ani cywilizacyi. Cywilizacya jest wynikiem niewzruszonege porządku świata, porządku, w którym dokonywają się ruchy najdrobniej­szych elementów tego, co nazywamy »materyą«, a za­razem jest najwyższym i najsubtelniejszym ustrojem ziemskim. Równie jak życie, nie daje się ona oddzie- ROZDZIAŁ XXXVI lić od podkładu swego i tem właśnie społeczeń­stwo choćby najdrobniejsze odróżnia się jaskrawo od zwykłej gromady, w której niemasz tego zjawiska życia t. j. głęboko sięgającej rozmaitości i współzależności jej elementów. Gromada mała czy największa funkcyonuje jednakowo, funkcye społeczeństw małych różnią się wybitnie od funkcyi większych, a jeszcze mocniej od wielkich i największych, albowiem w miarę różnico­wania się elementów społecznych, występują w cywi­lizacyi liczne nowe objawy, które określamy mianem różnic jakościowych. Społeczeństwo wielkie jest jak drzewo, wyrosłe z małego kiełka. Gdzież byłby sens utrzymywać, że różnica między kiełkiem dębu, a dębem jest tylko ilościowa? Kiełek ma, co prawda, wszystkie zadatki na dąb, ale zgromadźiliyż tyle kieł­ków, ile trzeba, aby zrównoważyć masę dębu, a otrzy­mamy stos kiełków, wcale nie zaś jeden dąb, który rodzi żołędzie. Że podobnie rzecz się ma z cywilizacyą, o tem prze­konać się łatwo. Wyobraźmy sobie, że spędzamy raptem milion lu­dzi, należących do jakichś drobnych cywilizacyi w je­dną gromadę zbitą i zapewniamy im nawet możność przeżywienia się, w tym celu, aby się nie potrzebowali rozpraszać. Czy powstanie z tego ciało D, o cechach, właściwych ciału społecznemu dużemu, staremu i gęsto skupionemu? Nie! otrzymamy wielki tłum osobników o tej samej skali zróżnicowania, na którym stał poprzednio. Możemy rów­nież dać, albo usiłować dać ludności pewnego kraju, należącej do drobnych cywilizacyi, odrazu wszystko, co stanowi dorobek cywilizacyi wysokiej. Możemy ją np. ulokować w opróżnionym, z mieszkańców Londy­nie, z pozostawieniem całego dorobku i aparatu cywi­lizacyi, który dziś mieści się w tej stolicy. Nowa lud­ności tego miasta nie stanie na poziomie dawnej i nie ROZDZIAŁ XXXVI 329 będzie umiała korzystać z tego dorobku. Zużytkuje tylko to, co nie przekracza granic jej wiadomości, potrzeb i funkcyi, reszta pozostanie dla niej obo­jętna i bezwartościowa. Nie zróżnicuje się ona odpo­wiednio, choć ma przed sobą cały aparat, gotowy do funkcyi zróżnicowanych. Zostanie tu tłum, zebrany w obóz, zdolny tylko zniszczyć aparat cywilizacyi, ale niezdolny z niego korzystać, ani go w. ruch puścić. A więc z oddzielnie wziętych elementów: gęstej lud­ności i nawet gotowego dorobku cywilizacyi, nie mo­żna nagle skleić żywego ciała D, odpowiedniego do­robkowi. Zbiorowisku jakichkolwiek C nie można na­gle narzucić cywilizacyi, tak samo, jak ślimakowi go­towej skorupy. Ludność tylko stopniowo może wznosić się do funkcyonowania coraz bardziej zróżnicowanego, cywilizacya zaś tylko stopniowo może rozwijać się na własnem podłożu i tylko wraz z niem. Zamierzyliśmy zająć się nie cywilizacyą w ogólno­ści, lecz »cywilizacyą w pewnych, wysokich stanach napięcia«... »rozrzuconyeh po ziemi na tle cywilizacyi nienapiętych« (str. 40). Pragnęliśmy poznać prawa, według których cywi­lizacya wysoka »zjawia się na ziemi nie wszędzie i do­wiedzieć się, dlaczego jest zjawiskiem ... prędko przemijającem?« (str. 1). Postawiliśmy sobie pytanie, »od czego zależy jej pojawianie się i znikanie, a właściwie przenoszenie się na powierzchni ziemi z miejsca na miejsce, z kraju do kraju, od ludu do ludu?«. »Dlaczego jedno jakieś jej ognisko gdzieś rozpala się, gdzie­indziej płonie w całej pełni, ówdzie dogasa?«, »dlaczego tak jest i czy tak musi być zawsze?« (str. 1 i 2). Jeżeli myślą ogarniającą cały glob oddalimy się od ziemi i wzniesiemy ponad ludzkość, to istota i treść ROZDZIAŁ XXXVI takiej cywilizacyi ukazuje się nam raz, jako nieśmier­telna pochodnia, która raz zapalona płonie wśród ludzkości bez przerwy, przerzucając się tylko dla niezro­zumiałych nam powodów z miejsca na miejsce. Świa­tełko to żywe drga ustawicznie; to blednie, to znowu jaśniejszym wystrzela blaskiem, to gaśnie na chwilę, to znowu się rozpłomienia i mimo tych wahań niezli­czonych wciąż nabiera blasku. Jest w niem coś, co łączy całą ludzkość wszystkich miejsc i czasów w je­dnem dostojeństwie, w uderzającej wspólności idei, czynów i cech życia indywidualnego i społecznego, jest w niem pierwiastek nieuchwytny, lecz nieznisz­czalny, pomimo wciąż rwącej się pamięci zbiorowej, który urąga czasowi, śmierci i popiołom i który idzie w nieznaną przyszłość coraz wyraźniejszy i peł­niejszy. To znowu, jeżeli oddzielne ludy przestaniemy roz­patrywać jako ogniwa łańcucha, któremu na imię ludzkość, jeżeli wypuścimy z uwagi ciągłość zjawi­ska, istotnie nie wszędzie dającą się dostrzedz, to wtedy ukaże się nam najwyraźniej znikomość tego właśnie, co w ludzkości najwyżej wystrzelało, i według miary ludzkiej najwyższą ma wartość. Znikomość wzlo­tów i najszczytniejszych wysiłków! Na końcu każdej świetności, będącej koroną pracy licznych pokoleń, na końcu tryumfów, wieńczących niezmierzone wysiłki, ukazuje nam upadek i rozkład tak doszczętny, że ró­wna on się śmierci. Kresem każdej niemal cywilizacyi wyższej, t. j. każdego niemal wyżej rozwiniętego spo­łeczeństwa, błyszczącego niby robaczek świętojański czas jakiś fosforycznem światełkiem, podobnie jak kre­sem każdego osobnika, jest: wyczerpanie, śmierć i za­pomnienie. . . . . . . . . . .. Gdy to wszystko uprzytomnię sobie, a wzrokiem ducha jestem jeszcze oddalony od ziemi, tak, że mogę ROZDZIAŁ XXXVI 331 na nią i na ludzkość spoglądać z perspektywy, to wtedy cała powierzchnia ziemi staje się dla mnie niby wielką, tajemniczą tarczą zegaru, po której przesuwają się wskazówki, znaczące wielkie dziejowe godziny. Każda godzina wybija tu koniec cywilizacyi jednego kraju i ludu i początek innej, następnego kraju i ludu. Każde przesunięcie się wielkiej wskazówki od godziny do go­dziny znaczy nieuchronne zagaśnięcie wysokiej cywilizacyi w jednem miejscu i zapalenie się nowego jej ogniska gdzieindziej. Dzieje ludzkie obejmują historyę godzin, które już wybiły, historyę krajów i narodów, które odegrały już lub teraz odgrywają swoję rolę i przeżyły, lub prze­żywają losy swoje. Etapy te znamy i umiemy nazwać, tylko nie potrafimy jeszcze odczytać cyfr, przez które wskazówki zegaru przejść mają. Nie wiemy, dla któ­rego kraju i narodu wybije najbliższa godzina, hasło życia pełnego dojrzałości, a które jeszcze narody mają przed sobą dłuższe godziny oczekiwania. Prawo, rządzące pochodem wysoko rozwiniętej cy­wilizacyi i kolejnem dojrzewaniem pewnych narodów czy ludów, z pominięciem innych, musi być takiem samem niezłomnem prawem natury i od woli czło­wieka niezależneni, jak prawo, rządzące obiegiem zie­mi dokoła słońca; wszystko odbywa się tu z nieubła­ganą koniecznością. Konieczność ta nie ma być rozu­miana w znaczeniu fatalistycznem, lecz jako rezul­tat przyczyn koniecznych i dostatecznych, a nie leżących w zakresie sił i woli człowieka i lu­dów. Więc nic tu właściwie nie zmieniają działania naj­większych mocarzy, którym się zdaje, że kierują lo­sami i siłami intelektualnemi i fizycznemi mieszkań­ców swych krain, albowiem oni sami są dziełem kom­pleksu, w którym działają, są integralną cząsteczką wielkiej całości, która stała się bez nich tem, czem ROZDZIAŁ XXXVI jest i która to w ł a ś n i e ich z r o d z i ł a takimi, jakimi są. Zarówno władza osobników, jak samych społe­czeństw ustają na granicy, gdzie kończą się ich siły naturalne, wewnętrzne, o których decydują warunki zewnętrzne, te same właśnie, które je powołały do życia i działania. Rozpatrzeć stosunek owych »sił« zewnętrznych do wewnętrznych, czyli poznać, o ile to będzie możebne, warunki konieczne i dostateczne cywilizacyi wysokiej, będzie zadaniem naszem na przyszłość. ERRATA. zam. czyt. str. 18 wiersz 13 od góry zdania zadania » 122 » 12 » » A A. » 129 » 10 od dołu nad na » 164 » 7 od góry eteru powietrza » 167 » 19 » » w wyraz w wyraz » 205 » 12 » » Sumują Sumując » 253 » 7 od dołu mnóstwo rezultat życia » 266 » 3 od góry s.ałych stałych NIEKTÓRE PRACE TEGOŻ AUTORA. Potop biblijny i peryodyczne potopy ziemi Warszawa, 1881, str. 78. Insecta Neuroptera polonica. Praca rozpatrywana na posiedz, sekcyi. Zool. 25 Lipca 1881 r. na IIIm Zj. Lek. i Przyrodn. Polskich w Krak. Warszawa, 1882 str. 42. Do przyrodników polskich, odezwa w sprawie uporządkowania no­menklatury ojczystej w dziale ustrojów żyjących, t. j. zoologii i bo­taniki. „Wszechświat" Nr. 46, 1884. O pilniejszych potrzebach naszego jązyka naukowego i o słowniku zoologicznobotanicznym. Rzecz wypowiedziana na 30-rn pos. kom. przyrodn. 1886 r. w W. Tow. Ogr. Warszawa, 1886 r., str. 19. Doktór Muchołapski. Fantastyczne przygody w świecie owadów. Z liczn. rys. Warszawa, 1890 r„ str. 372. Wydanie II. Warszawa, 1892. Słownik nazwisk zoologicznych i botanicznych polskich, zawie­rający ludowe oraz naukowe synonimy polskie, używane dla zwierząt i roślin od XVgo w. aź do chwili obecnej, źródłowo zebrane i zestawione z synonimami łacińskiemi w podwójnym porządku alfa­betycznym i pomnożone materyałem porównawczym, zaczerpniętym z innych języków słowiańskich. Dictionnaire des noms polonais zoologiques et botaniques, contenant les noms vulgaires et litteraires polonais, etc, Tom I. Polsko-łaciński. Warszawa, t, 1891, 4°, stronic LXIV+564. Tom II. Łacińskopolski, pomnożony materyałem porównawczym, zaczerpniętym z innych języków słowiańskich. War­szawa, 1894-1998, 4°, str. LX+890. Roślina i wyraz Chmiel. Ich pochodzenie i przedhistoryczne znaczenie. Rozprawa, Warszawa, 1893 r., str. 38. Początek, przyszłość i koniec ziemi. Drugie, pomnożone wyd. Warsz., r. 1895, Rubieszewski i Wrotnowski. Toporki kamienne z okolic górnego .Bugu i Styru. Monogr. archeol. okazów i okolicy. Pam. fizyogr. t. XV, 1898,. z 9ma rys, mapą i 5 tabl,