Słowo Norwida jest jak odpowiedź wieków na pytanie trafunku. Jest jak wieki omszone, poważne i nieprzewidziane. Znamy traf, który porusza. Nie znamy tego, co poruszonem być może w ruinach. Wiew skrzydeł efemerydy, krok nieopatrzny jednogodzinnego przechodnia oderwać może coś, w czem spały stulecia. Myśl Norwida samego bywa takim przechod­niem. Zrywa się i ruchem swym osypuje zwaliska, a potem patrzy w perzynę zdumieniem, żalem i szacunkiem zdjęta: to więc było we mnie. Bo ruiny porasta pleśń: niepamięć o samym sobie. Bo bierze je w posiadanie cisza, co nazbyt ciszą jest, by siebie znała. I by siebie sobie przy­pomnieć, trzeba coś zwalić; i to się tylko pozna, co się skruszy. Mową ruin jest tylko zniszczenie. Idąc w pe­rzynę, dochodzą do głosu. I gdy się w nich ozwać coś chce, mówi: »byłem«. Nie dziwcie się, że słowo Norwida jest tak ocię­żałe, każdy ruch jest tu jak śmierć. By coś rzec, trzeba w czemś umrzeć, by coś ujrzeć, trzeba po­żegnać. Słowa padają z trudem, ach, bo każde szcząt­kiem jest jakiegoś posągu, kamieniem powały, złamkiem płaskorzeźby. Wtedy tylko mówią ruiny, gdy niszczeją. W in­nym czasie włada tu cisza zbyt cicha, aby znała siebie, milczenie tak głębokie, że nie wie iż milczy.